Stanisław Lem Szczur w labiryncie

Ułożyłem na półkach teczki z protokołami doświadczeń i zamknąłem szafkę. Powiesiwszy klucz na gwoździu, poszedłem do drzwi. Kroki donośnie rozbrzmiewały w nagrzanej ciszy. Sięgając do klamki, zatrzymałem się z podniesioną głową. Usłyszałem lekki, pośpieszny szelest.

— Szczur — przeleciało mi przez głowę. — Wymknął się z klatki? To niemożliwe.

Labirynt, rozstawiony na stołach, mogłem ogarnąć jednym spojrzeniem. Kręte korytarzyki pod szklaną osłoną były puste. To chyba złudzenie. A jednak nie ruszałem się z miejsca. Znowu szmer od okna. Wyraźne szuranie pazurków. Odwracaj ąc się, przysiadłem szybko i zajrzałem pod stoły. Nic. Znów szmer, tym razem z drugiej strony. Podbiegłem do pieca. Zza pleców dobiegł mnie natarczywy, krótki szmer. Zastygaj ąc na miejscu, powoli zwróciłem głowę w bok i patrzałem kątem oka. Było jasno i cicho. Drugi szmer i trzeci, z przeciwnej strony. Roztrąciłem gwałtownie stoły. Nic. Tuż przy mnie bezczelne szuranie, odgłos gryzionego drzewa. Nieruchomy jak posąg obserwowałem pokój. Nic. Raptem trzy, cztery ostre szmery, szurgot pod stołami. Dreszcz obrzydzenia poszedł mi po grzbiecie.

— No, nie boisz się chyba szczurów — skarciłem się. Od szafki, którą zamknąłem przed chwilą, dobiegło energiczne zgrzytanie ząbków. Dopadłem drzwiczek — coś miota się za nimi, kotłuje miękko, ciska. Szarpię zamek… i szary kłąb bucha mi prosto w piersi. Zdławiony strasznym lękiem, bez tchu, z ohydnym skurczem w krtani obudziłem się z takim wysiłkiem, jakbym wyważał sobą kamienną płytę.

W aucie było ciemno. Ledwo dostrzegłem profil Roberta w zielonym świetle zegarów. Odchylił się nonszalancko do tyłu, ręce skrzyżował na kierownicy. Podpatrzył gdzieś ten chwyt, pewno u jakiegoś zawodowego kierowcy.

— No, co tam z tobą? Nie możesz usiedzieć? Dojeżdżamy już.

— Duszno w tym pudle — mruknąłem, opuszczając okno, i wystawiłem głowę na ostry wiatr. Ciemność leciała w tył, tylko szmat szosy przed nami wibrował od pędu w świetle reflektorów.

Jeden zakręt, drugi — snopy światła otwierały długie ulice między pniami wysokich sosen. Jak białe duszki wyskakiwały z mroku i ginęły milowe słupki. Naraz asfalt skończył się. Chevrolet skoczył na wybojach i rwał tańcząc wąską, leśną drogą, aż mrowie przechodziło mnie na myśl, że możemy najechać na jakiś nie wykarczowany pniak. Nic jednak nie mówiłem. Drzewa rozrzedziły się przed nami, rozstąpiły się na boki, byliśmy na miejscu. Jak mogłem się spodziewać, Robert nie zwolnił na skraju polany i zahamował ze zgrzytem tuż przed majaczącą blado płachtą namiotową.

Przednimi kołami dotknął nieomal kołków, do których przywiązane były liny. Chciałem dociąć mu już za tę głupią brawurę, gdy wspomniałem, że to nasz ostatni wieczór.

W Albany na poste restante oczekiwała Roberta wiadomość, że ma za dwa dni stawić się w redakcji. Tyle właśnie czasu pochłonąć musiało przebycie tysiąca bez mała kilometrów, jakie dzieliły miejsce naszego biwaku od Ottawy: do Albany autem, dalej statkiem, potem znów autostradą. Robert zaproponował mi, żebym został nad jeziorem sam, do końca września, tak jakeśmy planowali, a ja, oczywiście, nie zgodziłem się na to.

Tuż za miasteczkiem, wyjeżdżając o zmroku na autostradę, przejechaliśmy zająca. Był to jedyny okaz dzikiej zwierzyny, jeśli nie liczyć pstrągów, który stał się naszym łupem myśliwskim. Wzięliśmy go do auta i teraz zabrali się do przygotowania kolacji. Zając był stary i wskutek tego oporny na działanie ognia; ugryźć dał się dopiero około północy. Zmagania z łykowatą pieczenią rozwiały nieco nasz grobowy nastrój, przyczyniło się do tego i piwo, chowane w bagażniku na jakąś szczególną okazję. Uznaliśmy, że właśnie nadeszła. Robert przypomniał sobie naraz przywiezione z miasteczka gazety i poszedł po nie do auta. Gasnące ognisko nie dawało dość światła, włączył więc boczny reflektor.

— Zgaś! — zawołałem.

— Zaraz.

Rozpostarł gazetowe płachty.

— Nie jesteś godny przebywania w tych czcigodnych ostępach — powiedziałem, zapalając fajkę. — Mieszczuch z ciebie i tyle.

— Słuchaj lepiej.

Robert pochylił się nad gazetą.

— Ten meteor, o którym pisano w zeszłym tygodniu, pamiętasz? Znowu się pokazał.

— Bujda.

— Ależ nie, słuchaj

Dziś w godzinach rannych — to wczorajsza,gazeta — zbliżył się po raz trzeci do Ziemi i wchodząc w górne warstwy atmosfery, rozpalił się do białości, po czym oddalił się, gasnąc. Na konferencji prasowej w Toronto profesor Merrywheather z miejscowego obserwatorium astronomicznego zdementował wersję, szerzoną przez pisma amerykańskie, jakoby ciałem tym byt statek kosmiczny, okrążający naszą planetę przed lądowaniem. Jest to — oświadczył profesor meteor, pochwycony ziemskim przyciąganiem, który stał się nowym księżycem i okrąża Ziemię po eliptycznej orbicie. W odpowiedzi na pytanie naszego korespondenta, czy należy liczyć się z upadkiem meteoru na Ziemię, profesor Merrywheather odparł, że nie jest to wykluczone, albowiem, zbliżając się przy każdym okrążeniu do Ziemi, meteor ulega zahamowaniu wskutek tarcia o powietrze. Kwestia ta, opracowywana przez liczne obserwatoria, zostanie niebawem wyjaśniona…

Tutaj mam gazety ze Stanów sprzed trzech dni. Ależ oni tam brykają:

„Gwiazdolot kosmiczny zbliża się”, „Elektromózgi będę tłumaczyły mowę nieznanych istot”, „Mamy gości z kosmosu…”

— No, popatrz — dodał z odcieniem żalu — a ja tu siedziałem w lesie.

— Przecież to wszystko kaczki — powiedziałem. — Zgaś światło i rzuć tę makulaturę.

— No tak, koniec baśni…

Robert wrócił w półmroku do ogniska, które zmieniło się w stos czerwonego żaru, dorzucił gałęzi, a gdy zajmowały się, usiadł na trawie i odezwał się niegłośno:

— A może to był statek… czemu się śmiejesz? — dodał. — Bo wiedziałem, że nie dasz temu spokoju.

— Ej, ty psychologu, psychologu — mruczał Robert, poruszaj ąc gałęzią ognisko, które jak podrażnione, wyrzucało snopy iskier, trzeszcząc przeraźliwie. — A dlaczego to nie mole być statek? No, powiedz.

— Powiem ci. Gdzie jest koc? Ciągnie od ziemi jak diabli. Zapowiada się na przymrozek. Więc, mój drogi, przez sześć tysięcy lat cywilizacji ziemskiej nie przybył do nas żaden pojazd kosmiczny. Takie wydarzenie zostawiłoby niechybnie ślad w kronikach historycznych… a nie ma go. Otóż prawdopodobieństwo jakiegoś zdarzenia można ocenić według jego częstości, rozumiesz? Wielkie meteory spadaj ą na Ziemię co jakiś czas — raz albo i dwa razy na stulecie. A statków nie było… dlatego prawdopodobieństwo, że to ogniste ciało było rakietą, jest praktycznie równe zeru.

— No tak… ale wiadomo przecież — Robert ożywił się że istnieją zamieszkane planety. Jeśli nie w naszym systemie słonecznym, to w innych. Tak, że wreszcie przyleci do nas jakiś statek…

— A, to możliwe. Za dwa miliony lat, powiedzmy. A może już za sto tysięcy. Nie chcę cię martwić, jak widzisz. — Cóż by to było za niesłychane zdarzenie… — marzył głośno Robert. — Uważasz, opinie dzielą się w tej kwestii w ten sposób: jedni sądzą, że taki kontakt z innymi przyniósłby nam dobrodziejstwa, a inni — że byłby to początek „wojny światów”. Po której stronie się opowiadasz?

— Po żadnej. Byłoby to coś w rodzaju wizyty ślimaków u wiewiórek i wyniki byłyby podobne: żadne. Różnice struktury nie dadzą się przekroczyć.

— Struktury mózgu?

— Nie tylko. Struktury życia w ogóle. Nawet gdyby posiadali mowę — co wcale nie jest pewne — nie dogadalibyśmy się z nimi…

— Po jakimś czasie dałoby się to przecież zrobić.

— Bardzo wątpię.

— Dlaczego?

— My, ludzie, jesteśmy wzrokowcami; mnóstwo naszych pojęć wywodzi się z dziedziny wrażeń optycznych. Ich doznania mogą się opierać na innej zasadzie… na przykład węchowej. Albo nieznanej, jeszcze innej, chemicznej, czy la wiem. Coraz zimniej się robi. Dorzuć do ognia. Więc, mniejsza nawet o różnice zmysłów, te w końcu pokonałaby się, ale wtedy zobaczylibyśmy, że nie mamy z nimi o czym mówić… Jesteśmy twórcami i udoskonalaczami futerałów do mieszkania, do okrywania ciała, do podróżowania… poza tym zajmujemy się karmieniem i oczyszczaniem naszych ciał, poruszaniem się w umówiony sposób (mam na myśli sporty) — otóż w tych wszystkich dziedzinach nie byłoby wspólnego języka…

— Cóż ty opowiadasz, Karolu? Nie przylecieliby przecież do nas, by rozmawiać o modzie czy sporcie.

— A o czym?

— No… o problemach ogólnych…

— O jakich?

— Cóż mnie tak egzaminujesz! O nauce, o fizyce, technice…

— Udowodnię ci, że się mylisz. Nie masz jakiego drucika pod ręką? Fajka mi się zatkała. Dziękuję ci. Otóż, po pierwsze, ich cywilizacja może rozwijać się w zupełnie innym kierunku aniżeli nasza — w takim wypadku porozumienie byłoby nadzwyczaj trudne. Ale nawet, jeśli założyć, że jak u nas, zasadza się ona na doskonalonej technice, to rozmowa nastręczałaby niewyobrażalne trudności. My nie jesteśmy jeszcze zdolni pokonać przestrzeni między gwiazdami, nieprawdaż, a ani, jeśli przybędą, wykażą tym samym, że potrafią to zrobić. Tak więc będą górować nad nami, będą nas wyprzedzać technicznie, a zarazem naukowo, bo jedno łączy się z drugim. Wyobraź sobie teraz, że fizyk współczesny, jakiś de Broglie czy Lawrence, spotyka swego ziemskiego kolegę sprzed stupięćdziesięciu czy dwustu lat. Tamten opowiada o jakichś flogistonach, a ten mówi o promieniowaniu kosmicznym, o atomach…

— No dobrze, ale my wiemy już dziś o atomach, i to niejedno.

— Zgoda, ale oni wiedzą już znacznie więcej, atomy są może dla nich pojęciem grubo przestarzałym albo je w ogóle przeskoczyli, inaczej rozwi ązali zagadnienie materii… nie, nie myślę, żeby to były płodne rozmowy — nawet na terenie nauk ścisłych. A w sprawach codzienności nie znalazłoby się już nic wspólnego — tak więc, nie potrafiąc się porozumieć w konkretach, tym oczywiście nie porozumiemy się w sferze uogólnień, które są pochodnymi tych konkretów. Inne planety, inna fizjologia, inne życie umysłowe… chyba że… ale to bajka…

— Chyba że co? Mów.

— E, nic. Przyszło mi do głowy, że mogliby z pozoru być do nas bardzo podobni, a jednak przedstawiać świat niepojęty… — urwałem.

— Nie bardzo cię rozumiem. Co chciałeś powiedzieć?

— Chodzi to — wyjaśniłem; uderzając trzonkiem fajki o kamień — że na Ziemi tylko człowiek osiągnął wysoki stopień umysłowego rozwoju. W odmiennych warunkach mogłyby się równolegle rozwinąć dwa rozumne gatunki, różne od siebie…

— I wybuchłaby między nimi walka — czy o to ci chodzi?

— Nie. To wciąż jeszcze ziemski, antropocentryczny punkt widzenia. Ale dajmy temu spokój. Dochodzi druga, chodźmy spać.

— Dobry sobie. Teraz spać? Nie, musisz powiedzieć wszystko.

— Bóg z tobą. Powiem, chociaż wgadałem się w nieprawdopodobną bajdę. Jeden z tych gatunków rozumnych mógłby być człekokształtny, ale na niskim stopniu rozwoju… a ten drugi panowałby nad nim, i… wyobraź sobie taką sytuację: na Ziemi ląduje statek, odkrywamy w nim istoty podobne do nas, fetujemy je jako zwycięzców przestrzeni, a tymczasem są to po prostu formy z innego świata niższe, uważasz, które właściwi konstruktorzy pocisku wsadzili do pojazdu i wystrzelili w przestrzeń… tak jak my wysyłamy w rakietach małpy…

— To niezła historia. Dlaczego nie piszesz takich opowiadań? Masz bujną wyobraźnię.

— Nie pisnę bajek, bo robię coś innego. Ale teraz nie — odwołalnie już idziemy spać. Rano popływamy jeszcze po jeziorze, chciałem… ale czekaj no, co się dzieje?

— Gdzie?

— Tam, nad lasem.

Robert zerwał się z ziemi. Niebo, dotąd niewidoczne, pojaśniało. Zabłysły blaskiem obrzeża chmur.

— Co to, księżyc? Ale światło za silne… patrz. Przybór blasku nie ustawał. Chwila, a pobliskie drzewa jęły rzucać cienie. Naraz oślepiający słup ognia rozerwał chmury. Musiałem zamknąć oczy. Twarz i ręce oparzył momentalny gorąc. Ziemia wzdrygnęła się pode mną, skoczyła i zapadła. Potem dał się słyszeć przeciągły, ze wszystkich stron nieba nadlatujący grzmot, który rósł i opadał kaskadami. Przez słabnący łoskot słychać było przeraźliwy trzask i łomot padaj ących drzew. Gorący podmuch uderzył w nas, rozmiótł ogniska, poczułem palący ból w nodze — dostało mi się głownią. Krztusząc się w obłokach popiołu, potoczyłem się w bok. Z twarzą wciśniętą w trawę przeczekałem kilkanaście długich sekund. Powoli nastała cisza, niespokojny wiatr szumiał w gałęziach ocalałych drzew, ciemność wróciła i tylko nad północnym horyzontem pełgała czerwonawa łuna.

— Meteor! Ten meteor! — z uniesieniem zawołał Robert. Zakręcił się na miejscu, skoczył do auta i zapalił reflektory. W ich blasku ukazały się rzucone płasko na ziemię płachty namiotowe, pokłębione i osypane wygasłym żarem posłania, a Robert, biegnąc na wszystkie strony, donosił mi z podnieceniem:

— Przednia szyba wozu trzasła — widać jakiś odłamek… ten wielki świerk wyrwało z korzeniami… no, szczęście, że nas drzewa osłoniły… czekaj, wezmę lornetkę, pójdziemy zobaczyć z brzegu, co się tam dzieje…

Zostawiwszy za sobą światła samochodu, wąską dróżką dostaliśmy się na opadający łagodnie brzeg zatoczki. W dalekiej, pomrocznej łunie zaznaczały się słabo kształty ciemnych głazów, sterczących z wody. Robert lornetował ciemność na wszystkie strony, ale nie odkrył nic poza jednostajnym, szkarłatnym brzaskiem u północnego widnokręgu.

— Chodź! Pojedziemy tam. Obejrzymy z bliska. Chłopie, cóż będę miał za sensację! — zawołał Robert. Olśniony swym pomysłem, pośpieszył do obozowiska.

— Dla twojej gazety? — spytałem poważnie, choć w gardle łaskotał już śmiech.

— Ajakże.

— Minęła druga. Jest noc. Położymy się spać.

— Co ty mówisz!

— Położymy się spać! — oświadczyłem z naciskiem. Weź płachtę z drugiej strony, naciągniemy ją. Materace podziurawione jak rzeszoto… trzeba wyciągnąć poduszki z auta. Jeżeli to był meteor, do rana nie ucieknie. Przy świetle możemy zrobić wypad w tamtą stronę — jeziorem, bo wóz nie przejedzie. To, zdaje się, na północnym brzegu, na tych bagnach. Wóz cały?

— Tak, tylko przednia szyba.

— Dobre i to. A teraz spać.

Robert, mrucząc coś o drobnomieszczanach, którzy nawet pod koniec świata nakładaj ą filcowe pantofle, wespół ze mną postawił namiot i ułożył w nim siedzenia samochodowe. Mycie naczyń odłożyliśmy ze względu na wyjątkowe okoliczności do jutra. Zasypiałem już, gdy Robert odezwał się:

— Karol. Ze statystycznego punktu widzenia prawdopodobieństwo, że ten meteor spadnie akurat tutaj, było równe zeru. Co ty na to? Słyszysz? — podniósł głos.

— Słyszę — odpowiedziałem zły. — Daj mi wreszcie spokój.

Naciągnąłem koc na głowę i zasnąłem natychmiast. Obudził mnie ryk syreny samochodowej. Wyjrzałem z namiotu. Był już dzień. Robert krzątał się przy aucie. Zaczął tłumaczyć, że nacisnął syrenę niechcący. Nie dałem mu dokończyć i poszedłem do jeziora. Biwak nasz znajdował się na czubku wielkiego półwyspu. Jezioro otaczało go czarną, nieruchomą prawie taflą, w której odbijała się zwarta ściana lasu. Tu i ówdzie ziały w niej szczerby. Północny brzeg, rysuj ący się zazwyczaj cienką linią na horyzoncie, był niewidoczny; ciągnęła się tam ławica białych mgieł. Tuż za wielkimi głazami otwierała się głębia; skoczyłem w wodę, tracąc od razu dech, tak była zimna, i opłynąłem dokoła cypel; potem, leżąc na wznak i pracuj ąc nogami, wróciłem do brzegu. Robert spychał już łódź, musiał jednak zaczekać, aż zjem śniadanie, bo nie chciałem usłuchać go i jeść w czasie wyprawy. Potem silniczek nie chciał zapalić, trzeba było przedmuchać gaźnik, tak że odbiliśmy dopiero po dziesiątej.

Poszarpana linia lesistych brzegów rozciągała się za nami; oddaliwszy się od nich, poczuliśmy słaby wschodni wiatr, który podnosił fale. Silniczek pracował donośnie w czystym powietrzu i posuwaliśmy się szybko. Po kilkunastu minutach brzeg stał się siną smugą, za to ściana mgieł zdawała się podnosić, wysuwały się ż niej mleczne opary, sięgające pochmurnego nieba. Nie mając nic do roboty, siedziałem bez ruchu na ławeczce, a moje powątpiewanie w celowość wyprawy rosło.

Usiłowałem przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek czytałem o meteorach, a zwłaszcza o wielkim meteorycie syberyjskim. Miejsca jego upadku poszukiwano przez lata całe daremnie, a mieszkańcom okolic, nad którymi przelatywał, zdawało się, że spadł w ich bezpośrednim pobliżu. Jeśli „nasz” meteor był równie wielki, mógł spaść o kilkanaście mil dalej na północ, myślałem, i poszukiwania spełzną na niczym. Jednakże ta mgła… nigdy nie widziałem jeszcze tak gęstej, na podobnie wielkim obszarze. Przyszło mi raptem do głowy, że gotowiśmy zabłądzić w niej bez kompasu. Spojrzałem na rufę — brzegi znikły, otaczała nas czarna, pofałdowana, miarowo kołysząca łodzią powierzchnia wód. Jeśli meteor upadł nawet stosunkowo blisko… to i tak droga ku niemu przez bagna nie będzie łatwa.

W aucie była mapa okolicy, należało ją zabrać, ale jak to zwykle bywa, zapomnieliśmy o tym. Centrum katastrofy wskazują korzeniami powalone drzewa… przynajmniej teoretycznie. Po brzegu, do którego zmierzaliśmy, nie łatwo się było poruszać nawet przy doby ej widoczności… Całe przedsięwzięcie wydawało mi się już bezsensowne, milczałem jednak, wiedząc aż nadto dobrze, że Robert będzie głuchy na argumenty rozsądku.

Dopływaliśmy do ściany mgieł. Wysuwała ku nam nisko ścielące się po wodzie, długie odnóża. Otoczyła nas mleczna jasność. Raz jeszcze, w prześwicie między dwoma kłębami oparów, zobaczyłem czarny obszar wodny, potem rozwijaj ące się języki mgły łagodnie zamknęły się i popłynęliśmy w ciepłej, wilgotnej chmurze. Opanowało mnie osobliwe uczucie — nie lęk, ale przemożne wrażenie, że zmierzamy ku czemuś niezwykłemu, co lada chwila wynurzy się z nieprzejrzanej jasności. Nacisnąłem rękojeść silniczka i wydobyłem jego wirującą śrubę z wody.

— Co robisz! — zawołał Robert.

Opuściłem drugą ręką wiosło, bo wydawało mi się, że dzieje się coś niedobrego. Woda, zamiast wzburzyć się wokół łopatki wiosła, pozostała nieruchoma.

— Robert! — krzyknąłem — prąd nas niesie. Przedtem żadnego tu nie było!

Białe opary zalewały łódź, rozmazując kształt dziobu; uderzając energicznie wiosłem, ustawiłem ją bokiem, potem tyłem do prądu, opuściłem śrubę, woda zawrzała za rufą, ale choć motor pchał nas teraz w przeciwnym kierunku, płynęliśmy dalej w głąb chmury, rufą naprzód.

— Wiosła! Robert, wiosła! — krzyknąłem.

Łódź nie kołysała się już jak przedtem. Dygocąc nieznacznie, ale tak, że czuło się w tych drobnych ruchach niezwalczoną siłę prądu, leciała, przecinaj ąc mgłę. Stawało się mroczniej, a w rozrzedzeniach mgły woda, uderzana wiosłami, ciemniała poprzez lotne opary dziwnie brunatna. Wysiłki nasze nie dawały rezultatu, przeciwnie, od straszliwego pędu ławeczka pode mną drżała jak napięta struna. Wtem basowy głos motoru rozebrzmiał tuż nad nami. Samolot! — zawołaliśmy z jakąś nierozumną nadzieją, podnosząc oczy w górę. Nie zobaczyliśmy nic. Odgłos motoru oddalał się, aż znikł, za to poprzez szczekanie naszego silniczka dał się słyszeć miarowy, głuchy szum, jak gdyby wodospadu. Na wprost ukazał się we mgle potworny garb, łódź stanęła dęba i runęła w dół. Rozpaczliwymi uderzeniami wioseł chcieliśmy utrzymać ją w równowadze, na próżno. Czułem, jak ławka wymyka się spode mnie; fala zimnym uderzeniem rzuciła mnie w bok, straciłem z oczu Roberta, odruchowa zacząłem płynąć, walcząc o utrzymanie się na powierzchni, czułem, jak słabnę. Leciałem po czarnej, nachylonej stromo krzywiźnie, ze wszech stron wody waliły w bulgocący potwornie lej. Wessało mnie. Ciągnęło głębiej i głębiej. Dusząc się, dławiąc, zobaczyłem pulsujące czerwono ognie i straciłem przytomność.

Odzyskałem ją w torsjach. Leżałem na brzuchu, na czymś elastycznym, napiętym, ustami i nosem wykrztuszałem wodę. Leżałem tak długo. Coś płaskiego, śliskiego uderzało mnie w bok — ten ruch zamierał i po jakimś czasie pojawiał się, to trzepotanie, jakby żywej istoty, trzeźwiło mnie. Wsparłszy się na rękach, siadłem. Zaczynałem widzieć. Dokoła była ciemność, ale przy mnie stał bardzo słaby, szarawy pobrzask. Opodal spoczywał jakiś duży, świecący blado przedmiot. Wciąż kaszląc, podniosłem ręce do twarzy, żeby ją przetrzeć, i znieruchomiałem. Moja koszula, mokra, jak wyżęta, przylepiona do ciała jak i szorty, mętnie przeświecała. Moje dłonie, palce, nagie przedramiona wydzielały fosforyczny, szarawy blask. Całe moje ciało żarzyło się mętnym, nie grzej ącym ogniem. Przetarłem kurczowo oczy, bo ogarniał mnie zawrót głowy. To nic, to tylko halucynacja — mówiłem sobie bez głosu. Otwarłem powieki. Obraz nie znikał, przeciwnie, odkrywałem coraz nowe szczegóły. Owym kształtem opodal był Robert. Ciało jego połyskiwało jak moje. Z największym wysiłkiem uniosłem się i na kolanach dopełzłem do niego. Potrząsnąłem go za ramię, raz i drugi — ocknął się, zobaczyłem jego oczy, nie świecące i przez to odznaczaj ące się ciemnymi plamami w twarzy. Zaczął oddychać głębiej, zakrztusił się gwałtownie, wyrzucając ustami wodę. Zbyt słaby, by go podźwignąć, siedziałem cierpliwie, czekając, aż oprzytomnieje do reszty.

— Co to… Karol? Gdzie… my…? — odezwał się na koniec ochryple. Milczałem patrząc, jak wstaje chwiejąc się, jak odkrywa ten sam fenomen świecenia, który tak mnie przed chwilą poraził. Siły wracały mi powoli. Oddychałem głęboko, czując, jak przejaśnia mi się w głowie. Stanąłem przy Robercie. Spojrzeliśmy na siebie; znajome rysy uniezwyklało mętne, blade jarzenie skóry.

— Co to? — powiedział Robert, postąpił naprzód i zatoczył się, a spod nóg wyprysnęło mu coś, trzepocąc głośno. Schyliłem się i przez palce przemknął mi drgający, śliski kształt.

— Ryba — powiedziałem zdumiony.

— Ryba? Ależ… ależ ona świeci… — wybełkotał Robert. Rzeczywiście, ryba pełgała bladą poświatą, która zdawała się przenikać przez jej łuskę.

— Jak my… ale słabiej… — rzuciłem, rozglądając się. Dokoła niewyraźnymi plamami fosforyzowały ryby, tłukące niemrawo o podłoże. Zauważyłem, że podłoże to lekko uginało się pod krokami. Usiłowałem zbadać je, pochylając się nisko. W regularnych odstępach ziały w nim okrągłe otwory, tak wielkie, że mogłem przecisnąć przez nie dłoń.

— Gdzie my jesteśmy?… — doszedł mnie głos Roberta, który patrzał bez ruchu, jak po bark wciskam rękę w otwór. Nie natrafiłem na żaden opór — pod spodem była pustka.

— Nie wiem. Nic nie rozumiem. Musimy rozejrzeć się… o ile to możliwe, tutaj — powiedziałem, wstając. — Skoro dostaliśmy się tu, musi, być jakieś wejście, trzeba je znaleźć.

Sam nie wiem, dlaczego nie wierzyłem w to, co mówiłem. — Chodźmy — zgodził się Robert. Odrywał mokrą koszulę od piersi, przeciągnął kilka razy palcami po świecących udach.

— Co to może być? — mruknął.

Ruszyłem z miejsca. Posuwaliśmy się niemal po omacku w głębokiej ciemności, której prawie nie rozwidniały nasze jarzące się ciała. Idąc ostrożnie, na ugiętych nogach, z rozpostartymi rękami, bo ta poddająca się substancja pod stopami nie budziła zaufania, napotkaliśmy kilka kroków dalej trochę ryb, dających słabe znaki życia. Jedna, śnięta, nie świeciła wcale. Zwróciłem na to uwagę. Postępowaliśmy po łagodnie wznoszącej się pochyłości. laraz Robert natrafił na ścianę, a właściwie zaklęsłą, gładką powierzchnię. Dotykając jej od dołu do góry, doszedłem do przekonania, że znajdujemy się we wnętrzu jakiej ś dużej wnęki czy pieczary o obłych kształtach. Dalej dziury w podłożu znikły, tak że posuwaliśmy się nieco szybciej. Robert wyprzedził mnie. W brzasku, jaki rzucała jego postać, dostrzegłem drugą, przeciwległą ścianę, tak samo sklepioną.

— To jakieś okrągłe koryto podziemne, czy co… — odezwał się. Nic nie odpowiedziałem. Robert wydobył składany nóż, przytknął go do matowej powierzchni i pchnął. Ostrze weszło prawie po rękojeść, tak że wyciągnął je nie bez trudu. W jakimś bezsensownym gniewie dźgnął jeszcze kilka razy podatną substancję.

— Daj spokój — rzuciłem surowo. — To nie ma sensu. — Proszę cię, proszę — Robert schował nóż i ruszył dalej. Blado świecąc, jego sylwetka poruszała się w mrokach przede mną. Stanął, pochylił się, a potem znów wyprostowany, wezwał mnie w podnieceniu.

— Tu jest coś… — jakaś droga…

W ścianie chodnika, którym szliśmy dotąd, otwierał się rozległy lej czy może wylot wiodącego dokądś przewodu nie mogliśmy zrazu tego stwierdzić, ale zapatrzony w mroczną głąb, aż kłuła mnie w oczach, odniosłem wrażenie, że daleko tli się tam opalizująca iskierka. Dno tego leja leżało na wyższym poziomie niż chodnik. Wstąpiliśmy do środka. Pod nogami uginało się wciąż bo samo elastyczne podłoże. Światełko zbliżało się, rosło, aż zajaśniało tuż nad naszymi głowami. Po wklęsłym stropie biegła rozjarzona smużka, zrazu cienka jak nitka, potem coraz grubsza, aż przeszła w błękitnawą żyłę, która wiodła w głąb korytarza. Z boku pojawił się w ścianie otwór. Wysuwała się zeń cienka, świecąca żyłka i łączyła z tą, która biegła pod stropem. Jakby zmówiwszy się przystanęliśmy.

— Wiesz, gdzie jesteśmy? — odezwał się cicho Robert.

— Domyślam się.

— We wnętrzu… meteoru…

— Tak.

— To nie był meteor…

— Nie.

— Ale jakiś…

Nie dokończył. Milczałem. Ta szalona myśl oblegała mnie od chwili otwarcia powiek. Wypowiedzianą, przyjąłem ze spokojem. Znaleźliśmy się — jak mogłem w to wątpić? W obrębie działania różnych od nas, rozumnych istot, mieliśmy je poznać, zobaczyć, to było nieuniknione. Robert myślał jak ja. Dobiegł mnie jego szept:

— Muszą tu być gdzieś…

Tam, gdzie do głównej żyły dołączała się druga, korytarz łagodnie skręcał. Szliśmy dalej, pochylając głowy, z nogami grzęznącymi lekko w ciągliwym podłożu — przemknęło mi przez głowę, że te istoty nie chodzą tędy albo… nie mają nóg… Jeszcze jedna żyła i jeszcze. Ich z lekka wężykowy przebieg nasuwał myśl o tworze organicznym — jakieś kable biegłyby chyba prosto… Robert dotknął końcami palców migającej nad głową żyły.

— Zimne… — szepnął. Znów zatrzymaliśmy się. Ścianę przed nami oblewało trzepocące światło. Czułem niepochwytny wiew — tam otwierała się jakaś przestrzeń. Zamarliśmy. Robert ściskał mnie za ramię.

— Myślę…schwytano nas! — tchnął mi prosto w ucho. — Nonsens! — odparłem natychmiast takim samym szeptem.

— Mówię ci.

— Skąd wiesz?

— Uważaj: możemy przecież oddychać!

Te słowa olśniły mnie. Robert miał rację. Było nie do pomyślenia, żeby wnętrze statku z innej planety wypełniało ziemskie powietrze — nie tylko takie samo, ale to samo, bo najwyraźniej czułem w nim wilgotną, świeżą woń jeziora.

— Zatroszczyli się o nas — tchnął mi w ucho Robert. Gruby kabel świetlny pulsował nad nami. Nie byłem pewny, czy w jego słowach nie kryje się lęk. Sam nie czułem go.

— Chodź! — umyślnie podniosłem głos.

— To nie sen, prawda? — spytał, nie ruszając się z miejsca..

— Nie ma snów śnionych wspólnie. Chodź! — powtórzyłem. Korytarz rozszerzał się za zakrętem i kończył się ujściem, ujętym w grube wały obrzeża. Dalej roztaczał się przestwór o nie dających się pochwycić rozmiarach, półmroczny, pełen krążących nisko i wysoko świateł. Opalizujące żyły, grubości ludzkiego tułowia, wybiegały z różnych stron i łączyły się w kręte kanały; w ich splotach trwała nieustanna cyrkulacja puszystych, podługowatych świateł. Z głębi występowały zaklęśnięcia jakiejś materii ciemnej, połyskliwej, w których sunęły świetlne odbicia, powtarzając się seriami coraz dalszych i słabszych błyśnięć. Zarazem cała ta przestrzeń rozprężała się i kurczyła na przemian, lśniące przewody smuklały., rozciągały się z jakąś wężową gracją, w światłach pojawiło się ciemniejsze pręgowanie, rozpadały się na pojedyncze obłoczki, by po chwili niepostrzeżenie, sennie, znowu rozjarzyć się i w rosnącym blasku płynąć i krążyć. W głębi grubego przewodu nad nami, który wzbijał się wysoko i w plątaninie takich samych łączył się z nimi, leniwie przepływały podłużne, błękitnawe światełka. Szare fosforyzowanie naszych ciał było teraz ledwo widoczne, jakby zaćmione. Dotykając się ramionami, śledziliśmy bez ruchu dookolny obszar.

— Patrz! — syknął Robert.

Puszysta masa świetlna, pręgowana ciemnymi przewężeniami, sunęła ku nam; blaskiem swym do reszty zgasiła poświatę naszych twarzy i poszybowała w górę, malejąc w oddaleniu.

— Karolu… — szepnął Robert — może… to są… oni?

— Te światła?

— Tak, przecież my też… widocznie ta przestrzeń ma takie własności. A ryby! Pamiętasz? One też świeciły… wszystko, co żyje, wydaje tu taki blask…

Milczałem, patrząc w korowody pełzaj ących świateł. Wciągnąłem głęboko powietrze. Chłodne było i czyste. Tak, to nie mógł być przypadek. I od tej świadomości serce zaczęło mi bić powoli i ciężko.

— Karolu… — wyszeptał Robert.

— Co?

— Co będziemy robić?

To bezradne pytanie przypomniało mi coś.

— Przede wszystkim musimy zapamiętać drogę, którąśmy tu przyszli — powiedziałem i spojrzałem na siebie. Wyloty korytarzy, podobnych do tego, który nas tu przywiódł, ciemniały w łagodnie pochylonych w tył wnękach.

„Nasz” korytarz wyróżniał się rozmiarami, a także otaczającym go obwałowaniem.

— Spróbujemy przejść… — powiedziałem, kierując się w głąb przestrzeni. Robert ruszył posłusznie za mną. W trwającej, absolutnej ciszy krążyły światła, nadpływały, wymijały nas, puszyste, falujące łagodnie we wnętrzu szklistych przewodów… zarazem cały obszar zdawał się oddychać miarowo; jakby spał. Dziwna rzecz, ta sama myśl musiała zbudzić się w Robercie.

— Karolu!

— Co?

Widziałem, że usiłuje poskromić strach. Łykał długo, zanim powiedział:

— Może to nie jest wnętrze statku, tylko…

— Tylko co?

— Organizmu… Drgnąłem.

— Jednego organizmu?

— Tak. Statek mógł mieć tylko jednego… jednego mieszkańca. Może jest metalową skorupą, wypełnioną jednym wielkim organizmem, który…

— Który śpi, zbudzi się zaraz i połknie cię — powiedziałem szyderczo. — Więc jesteśmy w jego trzewiach, tak? To jest „brzuch Lewiatana?”

— Czemu nie?

— To wykluczone!

— Dlaczego?

— Skąd by się tu wzięło powietrze? Zresztą dość tego, to ty masz nazbyt bujną wyobraźnię, nie ja. Chodź. Krocząc pod skrzyżowanymi przewodami, omijając pionowe, wybiegające z podłoża rury, usiłowałem przywyknąć do myśli, że podługowate światła są żywymi istotami, ale nie mogłem się z tym pogodzić. Nie zwracały na nas o ile można było sądzić — najmniejszej uwagi. Szliśmy tak, krętą, zawiłą drogą. Wędrówka trwała chyba godzinę. Stopniowo otoczenie zmieniało się. Podłoże, dotąd gładkie, fałdowało się, tworząc podłużne, płytkie rynny. Męczyło mnie pragnienie. Gdybyśmy mieli choć trochę wody. Przypomniał mi się lodowaty odmęt jeziora, w którym omal nie utonęliśmy, i złośliwy grymas wykrzywił mi usta. O nędzo człowieczej egzystencji, oscylującej wiecznie między brakiem i nadmiarem. Skarciłem się zaraz za to głupie filozofowanie. Kątem oka zerkałem na Roberta. To przyśpieszał kroku, to stawał i rozglądał się, oblizywał wargi, raz usiadł nawet, ale gdy spojrzałem nań, milcząc wstał i podążył za mną. Wtem zagrodził mi drogę.

— Karolu, to nie ma sensu. Wracajmy.

— Dokąd?

— Tam, skądeśmy przyszli. Tam są… ryby… Zrozumiałem.

— Jesteś głodny?

— Pali mnie pragnienie, że ledwo mogę mówić. Mam już tego dość. Wracajmy. Może uda się przeciąć nożem te jakieś gumowe ściany.

— Wrócimy tam, ale powinniśmy pierwej zbadać tę przestrzeń tutaj. Może znajdziemy wyj ście. Nie wydaje mi się, żeby dało się je znaleźć tam, w ciemności.

— Chodźmy tam zaraz. Nie mogę już. Ja… powiadam ci, jesteśmy obserwowani.

— Obserwowani? Skąd?

— Nie wiem. Czuję to.

— Robercie, to przywidzenie. Żeby wyjść obronną ręką z tej historii, musimy starać się…

— Przestań mnie pouczać! — Robert wykrzykiwał te słowa ze skurczoną twarzą. — Wiem, wiem, musimy zachować się rozsądnie, mam być rozważny i rzeczowy…

— Niepotrzebnie marnujesz siły krzycząc — wtrąciłem. — Jak dotąd nie ma powodów do rozpaczy, nie spotkało nas nic złego i…

— Naturalnie. Tak, wiem, troszczą się o nas. Proszę, daj im do zrozumienia, że bez wody i żywności nie możemy żyć. Będziemy tu konać, a oni nam przyświecą.

— Robercie!

Przemogłem rosnący gniew.

— Zrozum, Robercie, że oni nie mogą być podobni do nas. Wyobrażenie, że Kosmos może powtarzać tę samą drogę ewolucji, z tymi samymi kształtami, mózgami, otworami oczu, ust, mięśniami, jest bzdurą. Musimy zachować zimną krew.

— No więc co, no więc co? — znowu mi przerwał. Czy ja chcę, żeby byli podobni do nas, czy ja w ogóle czegoś chcę? Proszę cię bardzo, bądź rozsądny, bądź tu genialnym myślicielem. Newtonem, Einsteinem, zaprezentuj im godność i mądrość człowieczą.

Robert umilkł nagle. Wargi mu latały. Zacisnął je i poszedł naprzód, nie patrząc, czy idę za nim. Światła wciąż przepływały nad nami. Posuwaliśmy się we wklęsłości długiej rynny, której brzegi wznosiły się stopniowo. W plamach światła, rzucanych przez rozjarzone chmury, szedłem miarowo, wyprzedzany coraz bardziej przez Roberta, który chwilami prawie biegł — nie próbowałem powstrzymywać go, uznałem to za bezcelowe. Świetlny gąszcz pulsował blaskiem i pochylał się z wolna ku nam, obniżały się tu wielkie rury, pełne błękitnawego mżenia, w którym jawiły się coraz częściej smużki trzepocącej czerwieni, tworząc rosnące osady w głębi szklistych kolumn. Widziałem wyraźnie, jak w jednej przede mną ów zgęstek tężeje, prześwietlony rubinowo od środka, aż nadeszła fala potężniejszego blasku i ruchu i uniosła szkarłatne skrzepy. Znów mlecznosina jasność pałała w głębi kolumny. Zapatrzony w ów proces szkarłatnych przyćmień i białych rozbłysków na chwilę straciłem z oczu Roberta. Nie widząc go, rozejrzałem się stał kilka kroków dalej jak skamieniały. Naraz począł się nieznacznie cofać tyłem… wyciągniętą nogą dotknął czegoś u swych stóp… i z okropnym krzykiem rzucił się do ucieczki.

— Stój! — krzyknąłem. — Robert! Robert!

Skoczyłem za nim. Wyrwał mi się z taką siłą, że upadłem. W momencie zderzenia dostrzegłem szkliste osłupienie w jego oczach. Powstając na kolana, zawołałem go raz jeszcze, bez nadziei, że usłucha. Lśniącą, coraz mniejszą sylwetką gnał, pochylony, przez plątaninę przepływaj ących wolno, miękkich jak obłoki świateł. Jeszcze raz zobaczyłem go, jak przeskakiwał jakąś przeszkodę, potem znikł. Zostałem sam. W pierwszym porywie chciałem biec za nim, ale natychmiast zatrzymałem się. Godzinami mógłbym błądzić, szukając go w tym oświetlonym labiryncie. Zawróciłem… Co go tak przeraziło? Odnalazłem wzrokiem to miejsce i zbliżyłem się tam. W płytkim wgłębieniu, utworzonymi przez ścianę rynny, tkwiła skulona postać ludzka. Na ciemnym tle otoczenia świeciła blado, jak ja. Z głową pochyloną do przodu, z kolanami i rękami przyciśniętymi do piersi, człowiek ten trwał nieruchomo. Przepływaj ąca górą jarząca masa oblała nas blaskiem. Nie rozumiej ąc nic, z gardłem zaciśniętym ad ohydnego lęku, porwałem bezwładną postać za ramiona. Pod palcami wyczułem twardą powłokę — ten człowiek był powleczony cienką skorupą szkliwa! Mumia?! Odruchowo puściłem go — przechylił się wolno i wsparł plecami o ścianę tak, że jego twarz, słabo świecąca w mroku, spojrzała w moj ą.

Cóż to był za wstrząs! Znałem te rysy. Nie mogłem sobie zrazu uświadomić, kogo przypominają… ależ tak, to była twarz Roberta — choć zarazem podobna i do mojej… Raz jeszcze chwyciłem to ciało… lekkie… puste… to nie był żywy człowiek, on nigdy nie żył — to nie był w ogóle człowiek, ale kukła, martwa kukła.

Byłem bliski histerii. Spojrzałem na krążące wokoło podłużne, wijące się światło, jakby poszukując odpowiedzi… Raz jeszcze zbadałem sumiennie ten połyskliwy, sztywny kształt. Chaos rozsadzał mi głowę. Wstałem, obrzuciłem to miejsce wzrokiem, jakby szukaj ąc czegoś. Naraz przypomniałem sobie, że Roberta nie ma. Usiłowałem nakłonić się do spokoju, tak jak mówiłem poprzednio do Roberta, lecz nie znalazłem żadnej myśli, żadnych słów. Powlokłem się w stronę, z której przyszedłem.

Byłem jak w gorączce; światła mrowiły mi się w oczach, przepływały, zaciskałem z całej siły zęby i powtarzałem bez głosu „spokojnie… spokojnie…” Pragnienie wysuszyło mi wnętrzności, warg nie mogłem oblizać. Na myśl niespodzianą o soczystym, świeżym mięsie ryb, poczułem kłujący ból w szczękach. Nie myślałem już o niczym innym, jak tylko o tym, by je odszukać. Szedłem coraz szybciej pod wielkimi, pulsuj ącymi przewodami, aż dotarłem do wylotu wielkiego korytarza i pod błękitną żyłą stropu biegłem, potykaj ąc się, dysząc. Oddech rozkrawał mi boleśnie krtań i płuca. Musiałem zwolnić, gdy otoczyła mnie ciemność. Jedynie ciało moje rzucało w nią odrobinę blasku. Z wyciągniętymi rękami kroczyłem naprzód… obijając się od czasu do czasu o elastyczne ściany — na koniec stopą poczułem brzeg niewielkiego otworu. To musiało być gdzieś tutaj. Rzuciłem się na kolana i oświecając w ten sposób własną twarzą i rękami otoczenie, szukałem gorączkowo, z sercem pełnym rozpaczy. Nie było nic. Naraz dotknąłem czegoś śliskiego, obłego. Ryba! Była dość „duża, ale płaska, więcej w niej było płetw i ogona niż mięsa, krwi nie poczułem nawet na języku. Szukałem dalej — nie było nic. Pomyślałem, że powpadały na dół, w pustkę rozwieraj ącą się za tymi okrągłymi otworami. Wciąż jednak szukałem, aż odkryłem prawie gasnące już światełko. Porwałem rybę, błyszczała słabo… przez długą chwilę trzymałem ją tuż przed oczami jak skamieniały, a potem wybuchnąłem okropnym śmiechem. To była podobizna ryby, szklista kukła, taka sama jak tamta, ludzka, w przestrzeni krążących świateł… Nie mogłem powstrzymać śmiechu, zanosiłem się, aż mi łzy ciekły po twarzy. Zamknięta przestrzeń oddzwaniała głucho. Umilkłem raptownie. Siadłem w ciemności, ścisnąłem głowę rękami i zacząłem myśleć z takim wysiłkiem, jakbym ciężary dźwigał. Ten przejaw Ich systematyczności w dociekaniu, to podłożenie rybom rybiej kukły, a nam — ludzkiej, świadczyło o tak zupełnym nierozeznaniu w świecie ziemskim, że doprawdy nie było powodów do wesołości. I gdzież Oni w ogóle są? Pod zamkniętymi powiekami ukazał mi się obraz przestrzeni świetlistego krążenia. Czy to naprawdę mógł być jeden ustrój, jego trzewia? Nieprawdopodobne. Jakim jednak prawem odrzucić tę hipotezę? Obecność powietrza pozwalała na to. Organizm z innego świata, wypełniony ziemskim powietrzem — to nie składało się na sensowną całość. Podobieństwo do trzewi było naciągnięte i prymitywne.

Analogiami daleko nie zajdę — pomyślałem. — Coś jednak trzeba zrozumieć, od czegoś muszę zacząć, w przeciwnym razie grozi mi śmierć nie tylko w głodzie i pragnieniu, ale w całkowitej niewiedzy; będę błąkał się tu, w samym jądrze zagadki, i nie pojmę do końca niczego — cóż za szyderstwo! Zdechnę, jak te ryby wyłowiony z wody, duszące się obok podłożonej im dyskretnie podobizny…

Znalazłem punkt wyjścia. Było to chyba dowodem mego otępienia czy utraty zdolności dociekania logicznego, dość że jako odkrycie, jako gwiazdę przewodnią w mrokach, przyj ąłem oczywisty fakt, że Oni przybyli na Ziemię. Przybyli statkiem, który rozżarzył się w atmosferze, musiał więc być zbudowany z jakiejś substancji twardej, odpornej na wysokie temperatury. Ale nie to było w tej chwili najważniejsze. Najważniejsze było, że zanim przybyli, musieli tego swojego lotu zapragnąć, postanowić go, i w tym akcie stawali się podobni do nas — bo my też planujemy podróże kosmiczne. A więc podjęli wyprawę, w jakich celach? Badawczych, zapewne. Skąd? Nie wiadomo. Nieważne zresztą. Jaki jeszcze miałem materiał? Kukły. Więc próby nawiązania kontaktu? To nie było pewne. Należało być niezmiernie ostrożnym, by nie pobłądzić przez pochopne wysnuwanie wniosków. Do czego miały służyć kukły? Żeby zbadać nasze reakcje? Ludzi — i ryb? Ale tej reakcji nie zrozumieliby, nie mogli jej odczytać, bo nie pojmowali naszej mowy ani znaczenia naszych gestów, ruchów, naszego zachowania się. Niczego. Sami na pewno nie wiedzieli o nas nic — analogiczne potraktowanie ryb i nas świadczyło o tym chyba dostatecznie? Był jednak jeden istotny czynnik obecność powietrza. Dlaczego nam zapewnili powietrze, a rybom wody — nie? Miałem niejasne wrażenie, że gdzieś tutaj kryje się, jeśli nie rozwiązanie zagadki, to początek jakiejś nici, po której będzie można iść. Jeszcze raz przeszedłem etapy dotychczasowego rozumowania. Powietrze… Najprostsza odpowiedź brzmiała: wypełnia ono tę przestrzeń, bo statek komunikuje się (albo komunikował się przez czas jakiś) z atmosferą. Może otwarte luki dla przewietrzenia? Nonsens. Więc może otwarto je dla jakichś tam, nie znanych mi, ale nic z powietrzem ziemskim nie maj ących wspólnego powodów, a ono wtargnęło do wnętrza statku i wypełniło je — zupełnie przypadkowo? Jeśli tak się rzec miała, to mogłem sobie darować moją analizę logiczną.

Z przypadkowej obecności powietrza nie wynikało nic przynajmniej w odniesieniu do inteligencji i obyczajów Istot. Mogły w ogóle nie oddychać i rodzaj gazu, wypełniającego statek, mógł być dla nich zupełnie obojętny. To było zupełnie możliwe. Nie tędy droga — zbyt wiele możliwości, a przy tym przypadek, jako wcale prawdopodobna przyczyna, kształtująca wydarzenia, zbijał mnie całkiem z tropu. W każdym razie dzięki historii z kukłami myśl o wszechwiedzy Istot, o ich zorientowaniu w ziemskich stosunkach mogłem pogrzebać. Gdzie one były? Albo naprawdę znaleźliśmy się w „brzuchu Lewiatana”, wciągnięci prądem wsysanej przezeń wody, albo te światła… Co się stało z tą wodą? Jeśliby wypełniła to pomieszczenie, to potem ściekłaby przez okrągłe otwory, w które powpadały ryby. Ryby wróciły do wody? Czyżby i o nie zadbali? Cały ten rozdział analizy zamknąłem z westchnieniem.

Głowa bolała mnie coraz mocniej, a tak byłem mądry, jak na początku. Pragnienie wciąż mi doskwierało. W ciemności zamajaczyło coś blado — zerwałem się na równe nogi. Świetlista, wydłużona postać była już blisko. Poznałem Roberta. Nie ruszyłem się z miejsca. Podszedł do mnie i rozejrzał się. Zrozumiałem go.

— Ryb nie ma. Jedyną, jaka została, zjadłem. Inne musiały spaść na dół.

Nic nie mówiąc skierował się w stronę, gdzie połyskiwała szklista rybia kukła.

— Nie fatyguj się — rzuciłem. W paru słowach objaśniłem mu to zjawisko. Odtrącił nogą martwą podobiznę i stał nad nią chwilę zgarbiony. Gdy zwrócił się ku mnie, przeraziłem się — tak zapadłą miał twarz. Wyglądał, jakby się postarzało wiele lat.

— Coś robił? Gdzie byłeś? — spytałem stłumionym głosem.

Wzruszył ramionami, siadaj ąc powoli. Poszedłem za jego przykładem. Zauważyłeś coś nowego? — spytałem. Zaprzeczył głową.

— Gdzie masz nóż?

— W kieszeni.

— Daj mi go.

Dał bez oporu.

— Uspokoiłeś się? — spytałem.

— Przestań… — poprosił ochryple. Zrobiło mi się go żal.

— No, stary, co było, to było — powiedziałem — chociaż mogłeś Bóg wie jakiej biedy napytać…

— Nie mogę mówić… tak wyschło mi w ustach… — szepnął.

Milcząc, wziąłem do ręki nóż, otworzyłem go i popróbowawszy ostrza brzuścem palca, przyłożyłem je do brzegu najbliższego otworu. Elastyczny materiał zrazu poddał się, ale gdy nacisnąłem mocniej, dał się krajać. Prowadząc ostrze piłuj ącym ruchem, doszedłem do następnego otworu i zmieniłem tam kierunek cięcia. Postępując tak, wyciąłem wreszcie płat podłoża kształtu mniej więcej kwadratowe go — wtedy odgiąłem zwisłą część i pochyliłem się nad powstałym, dużym otworem. Ziała tam niezgłębiona ciem pość. Zawahałem się, co robić dalej, gdy Robert przyszedł mi z pomocą. Podniósł świecącą imitację, a ja, skinąwszy ze zrozumieniem głową, natychmiast rzuciłem ją w dół Klęcząc, ze wstrzymanym tchem patrzyliśmy. w ślad z błękitnawą smużką jej lotu.

W czarnej głębi ukazała się taka sama świetlista iskra ale mknąca w górę, na spotkanie tej, która spadała: gdy obie zetknęły się, usłyszałem cichy plusk i blade światełko „rybiej lalki” znieruchomiało.

— Woda! Tam jest woda! — odezwaliśmy się z Robertem jak z jednych ust.

— Ze cztery, może pięć metrów — próbowałem ocenić odległość.

Robert zrobił taki ruch, jakby chciał skoczyć w dół. Chwyciłem go za rękę.

— Nie rób głupstw!

— Musimy się tam dostać!

— Zaraz. Skakać nie można, kto wie, czy dałoby się wrócić. Czekaj, mam!

To był dobry pomysł. Pośpiesznie jąłem wycinać długi pas elastycznego podłoża, na którym klęczeliśmy, tnąc je od otworu do otworu. Robota nie postępowała tak szybko, jak bym chciał; ostrze więzło w ciastowato-elastycznej masie. Robert, pojąwszy mój plan, pomagał mi. Zmieniając się, wycięliśmy w końcu pas do samej niemal ściany, szeroki na pół metra, długi bodaj na cztery, który zwisając swobodnym końcem w dół dotykał czarnego zwierciadła wody. Dzięki pozostawionym na jego bokach nierównościom, można się było opuścić po nim, jak po drabince. Szarpnąłem raz i drugi — zdawał się dość mocny, by utrzymać nasz ciężar. Obsunęliśmy się ostrożnie na dół, aż stopy nasze dotknęły zimnej tafli; wówczas pogrążyliśmy się w niej od razu po szyje. Nie puszczając z rąk skośnie napiętego pasa, piliśmy i pili, aż nam w brzuchach bulgotało.

Obmywszy twarz, poczułem się o wiele raźniej. Sił przybyło mi w jednej chwili. Cóż to była za rozkosz! Robert, który poweselał jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, po dwu uderzeniach rąk dotknął ściany. Zbadaliśmy dokładnie tę zamkniętą przestrzeń. Była to studnia o średnicy czterech-pięciu metrów. Z kolei spróbowałem nurkować, ale choć popłynąłem w dół ze wszystkich sił, aż pulsy rozdzwoniły mi się w głowie i poczułem do bólu rosnący ucisk w uszach, nie zgruntowałem — ani wiodąc dłońmi po ścianach studni, nie natrafiłem na żadną lukę. Wypłynąwszy powiedziałem o tym Robertowi.

Pogrążeni po głowy, przytrzymuj ąc się lekko zwisaj ącego z góry pasa, dopiero teraz dostrzegliśmy obaj to samo że ciała nasze przestały świecić — jedynie pływająca tuż przy nas sztuczna ryba jarzyła się blado-niebieskawo.

— Może tu już jest granica tej przestrzeni, uważasz?! mówił rozgorączkowany Robert. — A to może bić studnia wylotowa; statek zanurzony jest częściowo w jeziorze i tutaj jest właśnie jego poziom!

— Jeziora?

— No, tak! Gdyby się dało, gdyby się dało znurkować aż do końca tej przeklętej studni i wypłynąć na zewnątrz! Słyszałem, jak oddycha głęboko, nabieraj ąc dodatkowego powietrza do nurkowania. Potem odepchnął się mocno i prawie niedostrzegalną, białawą smugą spłynął w dół, ginąc w coraz większej głębi: tylko powierzchnia wody tuż przy mnie delikatnie pieniła się od bąbli powietrznych. Już począłem się o niego niepokoić, gdy znowu wychynął. Łapał kurczowo powietrze.

— Na nic, psiakrew! — mówił przerywanym głosem. Potem uj ąwszy jedną ręką pas, podniósł się i, wychylony z wody do połowy, odchylił się w zamachu. Czułem, jak miota się, uderzaj ąc przed siebie.

— Co robisz?!

— Próbuję ścianę nożem! — warknął. Ale choć wbił go po rękojeść, nie natrafił na pustą przestrzeń — ściany studni były grube.

— Uważaj, jeszcze puścisz nóż — powiedziałem. — I wyłaźmy. Piekielnie zimno.

Nic już nie mówiąc, wspięliśmy się na górę. Tutaj dopiero ogarnął nas chłód. Otrząsaliśmy z siebie wodę i wyciskali ją z włosów, energicznymi ruchami przyśpieszając krążenie krwi. Ciała nasze znów świeciły szaro w mroku. Musiała to być właściwość przestrzeni.

— Nieźle sobie poczynamy — odezwał się Robert. — Podziurawiliśmy „im” tę kichę…

Zauważyłem błyśnięcie na jego przegubie.

— Twój zegarek chodzi?

— Tak. Jest wodoszczelny. Popatrzał na tarczę.

— Siedzimy tu już osiem godzin… Jesteś głodny?

— Raczej tak.

— Ja też. Co będziemy robić?

— Chodźmy raz jeszcze do tych świateł. Muszą tam być inne korytarze, trzeba je zbadać…

— Byłem w jednym — powiedział Robert. — Zwężał się coraz bardziej, aż w końcu nie mogłem iść nawet na czworakach. Ale byłem też w drugiej stronie, gdzie tych świateł jest najwięcej, jest tam takie duże wgłębienie i skośny szyb, trochę podobny do tego, ale węższy. Nie wszedłem do środka, bo bałem się, że nie uda mi się wrócić. Są tam jakieś lustra, czy coś takiego…

— Lustra?

— Nie wiem, zobaczyłem samego siebie w pewnej odległości, ale niewyraźnie, jak przez mgłę.

Staliśmy przez chwilę niezdecydowani.

— Wiesz, co mi przyszło do głowy? — podjął Robert. Ta przeklęta kukła wytrąciła mnie całkiem z równowagi. Przyznaję się — straciłem głowę. Potem wydało mi się to nieporozumieniem, ale takim absurdalnym…

— Kosmicznym… — wtrąciłem.

— Tak, tak. Ale to może być jeszcze coś innego. Takie nieporozumienie nie byłoby w gruncie rzeczy istotne, ale nie zawsze to, co wydaje się niewinne, jest niewinne naprawdę… Pamiętasz coś mówił o tych małpach i rakietach? przypomniała mi się fotografia tego makaka, którego ubrano w taką ładną, futrem podbitą kurteczkę, a na głowę wsadzono mu lotniczy hełm… Małpka myślała pewno, że to taka zabawa, a tymczasem wystrzelono ją w pocisku na 500 kilometrów!

— Sądzisz, że nasza sytuacja?…

— Tego nie mówię. Ale tak mi się skojarzyło…

— Jak na nasze obecne potrzeby, dysponujesz stanowczo zbyt bujną fantazją — powiedziałem. — No cóż, prowadź tam, do tego wgłębienia i szybu, obejrzymy go…

Jak to zwykle bywa, droga korytarzem wydała mi się dużo krótsza, kiedyśmy ją po raz trzeci już przebyli; wnet korytarz skończył się i otoczyły nas rojowiska świateł.

— To chyba nie są… Oni — zniżając głos powiedział Robert, zatrzymując się ze wzrokiem wlepionym w mijający nas świetlny obłok. — Chociaż… to przygasanie światła może być językiem. Co? Jak myślisz, wiele rozumiał makak z dźwięków, które wydawali ludzie, pakując go do rakiety?

— Daj że raz spokój tej nieszczęsnej małpie! — obruszyłem się.

Robert ruszył naprzód. Prowadził w stronę, w której przedtem nie byłem. Świetlisty gąszcz oddalał się od nas; przechodziliśmy między przysadzistymi, mniej więcej wzrostu człowieka, gruszowatymi kształtami. Dotykałem ich — L powierzchnię miały twardą i gładką.

— Tutaj! — powiedział naraz Robert, przystając. Znajdowaliśmy się na dnie lejowatego wgłębienia; dokoła wznosiły się owe gruszowate twory, utworzone jakby z nasadzanych na siebie i pozlepianych bulwiastych gruzłów. Nad nami, na trudnej do ocenienia wysokości krążyły gęsto światła, tworząc jak gdyby firmament tej przestrzeni. W ich blasku ukazał się ziejący na wprost nas, otoczony okrągłym zgrubieniem wylot szybu, opadającego skośnie w dół. Tylko kilka metrów ścian mogłem dostrzec, dalej pogrążały się w mroku. Czekałem, aż wzrok zaadaptuje się, i po jakiejś minucie istotnie mogłem sięgnąć oczami głębiej; szyb zamykała płaska, czarna powierzchnia, w której kiedy niekiedy oświecał nikły błysk. Poszukałem w kieszeniach jakiegoś zbędnego przedmiotu, a nie znalazłszy nic, oderwałem guzik od koszuli i rzuciłem go w głąb; ześliznął się po skośnej ścianie i znikł w czarnym zwierciadle przy odgłosie delikatnego pluśnięcia.

— Tam jest woda! — powiedziałem zaskoczony.

— Przedtem nie było jej — odparł nie mniej zdziwiony Robert.

— Mam wrażenie, że jesteśmy tu znacznie wyżej aniżeli tam, w tej ciemnej studni… więc… czyżby poziom wody się podnosił?

— Może nie ma żadnego jednolitego poziomu, tylko w jednych przewodach podnoszą ją, a w innych spuszczają — zauważył Robert. Staliśmy przez długą chwilę nad ciemnym uj ściem.

— Po jakimś czasie zajrzymy tu znowu — powiedziałem — zobaczymy, czy się coś zmieni. A teraz… gdzie jest… mówiłeś, że jeszcze coś odkryłeś?

— To nie żadne odkrycie — odparł Robert. — Chodź tędy. O ile mogłem się zorientować, był to centralny obszar tej wielkiej przestrzeni. W pobliżu jej ścian świetlne sploty przebiegały całkiem nisko, tak że zagradzały czasem idącemu drogę, ale tutaj tworzyły wysokie migocące bez przerwy sklepienie. W tym chwiejnym, ale mocnym oświetleniu otworzyło się przed nami koliste zapadlisko, którego dno leżało o jakiś metr niżej od miejsca, w którym zatrzymaliśmy się. Pośrodku wznosił się rozległy twór, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek widziałem. Nakryty był rodzajem wypuklającej się, lustrzanej tarczy, w której odświecały pomniejsze odbicia górnych świateł; tarczę tę dźwigały szypułowate kolumny, splecione tak ciasno, że ledwo palce można by między nie wcisnąć: wydzielały one żółtawy, mętny blask.

— Byłeś tam na dole? — zwróciłem się do Roberta.

— Nie.

— Zejdźmy.

Po skośnej przechylonej wklęsłości osunęliśmy się na dno wgłębienia. Przedstawiało mi się teraz jako kolista rynna, której część tylko mogłem objąć wzrokiem, gdyż resztę zasłaniał centralny twór; postanowiłem obejść go dokoła. Po kilku krokach Robert zatrzymał się, skarżąc się na zawrót głowy. I ja czułem się jakoś nieswój. Podeszliśmy do owych bursztynowo tlejących kolumn wspierając się i usiedliśmy u ich stóp. Robert przyłożył sobie do czoła metalową rękojeść noża.

— Już mi lepiej… — powiedział otwierając oczy.

— Nie może być, żebyśmy się tu dostali przez przypadek… — dodał, kładąc nóż obok siebie. — Twoje szczury, wchodząc do labiryntu, też… — zamarł z nie domkniętymi ustami.

— Labirynt! Labirynt! — powtórzył bez tchu. Zacząłem śmiać się umyślnie głośno.

— Robercie, jesteś niepoprawny. Gdzież tu masz labirynt? W tej kolistej rynnie? Gdzie tu można pobłądzić? Wybierać drogę? Wciąż opierasz się na analogii — przedtem makak, teraz szczur — nie, mój drogi… Co to jest! — zawołałem nagle.

Robert sięgnął właśnie po odłożony nóż. Patrzyliśmy nań obaj; był to długi, sprężynowy nóż o metalowej rękojeści i oto przedmiot ten, spoczywaj ący w żółtym świetle u stóp kolumny, która gwałtownie poczęła się rozjaśniać, zapałał odbitym w klindze ogniem, a potem poszarzał, wyprzejrzyściał i rozwiał się. Znikł… a Robert, usiłując chwycić go w rękę, zamknął pustą garść. Nie wydając głosu, patrzyliśmy w to miejsce jak zaklęci. Znów doznałem niemiłego uczucia, jakby nadchodzącej choroby morskiej. Bursztynowe pałanie kolumny bladło powoli… na tym samym miejscu pojawił się nikły podłużny cień, nabrał srebrzystej barwy… i oto nóż leżał, jak przedtem, świecąc spokojnie w świetle.

Robert wahał się go ująć, ubiegłem go. Metal był letni, jakby nagrzany dotykiem ciała. Powoli spojrzeliśmy na siebie.

— Złudzenie optyczne… — spróbowałem się odezwać, bez wiary we własne słowa. Robert, milcząc, obejrzał kolumnę, dotknął jej ręką, naraz gwałtownie zwrócił się ku mnie z wyrazem przestrachu na twarzy.

— Co…

— Słuchaj!

Usłyszałem słabe stukanie… odgłos kroków. Robert stał przez mgnienie bez ruchu, nasłuchując, z której strony dobiega odgłos i poszedł tam. Ja za nim. Odgłos kroków przed nami na mgnienie ustał… a potem wrócił, pośpieszny, jakby ktoś przed nami uciekał. Pobiegliśmy obaj, Robert trzy kroki przede mną. Naraz zza zakrętu wyłoniły się plecy dwu biegnących, jak my, postaci. To byli ludzie. Jeden, wyższy o pół głowy, ciągnął drugiego za rękę, tamten zdawał się opierać. Zdumienie jakby mnie sparaliżowało, zwolniłem kroku, stanąłem… tamci odwrócili się… patrzeliśmy na siebie. Niższym był Robert. Tym, który go prowadził, ja sam. Robert — tamten Robert — krzyknął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki, a ten, który stał o dwa kroki przede mną, pognał za nim pędem. Człowiek, który został — podobny do mnie jak lustrzane odbicie — stał wciąż; gdy Robert mijał go, ten usiłował chwycić go za ramię i krzyknął coś, czego nie zrozumiałem, ale Robert wywinął się i przepadł za zakrętem, wówczas zawrócił i skoczył w ślad za nim. Może przez dziesięć sekund stałem sam, potem rzuciłem się w stronę, w której zniknęli. Nie zrobiłem kroku, gdy rozległ się odgłos szamotania, zdławiony jęk i łoskot. Rozbrzmiało echo, wracaj ąc płaczliwymi, zwichrowanymi głosami z różnych stron na raz. Zobaczyłem Roberta. Wpół leżał u stóp żółtawo ćmiącej kolumny i trzymał się za gardło. Potknąłem się o jakiś przedmiot — o nóż. Dotykał ostrzem niewielkiej plamy. Schyliłem się i podniosłem go bezmyślnie. Ostrze było powalane czymś lepkim, ciemnym. Spojrzałem na Roberta. Wciąż siedział, masując sobie gardło. Usiłował przemówić. Zaczął kaszleć i spluwać, potem patrząc na mnie błagalnie, wyj ąkał:

— On… on dusił mnie…

— Co się stało?

— Nie chciałem! Myślałem, że to jakiś fantom, przebranie. Chciałem go tylko zobaczyć z bliska, złapać…

Znowu rozkaszlał się. Naraz zerwał się na równe nogi i powoli zbliżył się ku mnie, pochylony. Patrzał mi długą chwilę w twarz szklanymi oczami.

— Ty kto jesteś? Kto ty jesteś?! — krzyknął strasznym głosem. Chwyciłem go za rękę, usiłował się wyrwać. Zaczęliśmy walczyć. Gdy spróbował gryźć, dałem mu w twarz… Osunął się na kolana.

— Trzymaj się, ty szmato! — krzyknąłem. Wciąż trzymałem go za ramiona. Jego mięśnie zwiotczały.

— Uciekajmy stąd… uciekajmy… — mamrotał, nie patrząc na mnie.

— Zaraz pójdziemy. Natychmiast! Ale trzymaj się, Robert! Głowa do góry! Powiedz, jak to było, ale spokojnie, rozumiesz?

— Biegłem za nim, byłem szybszy, dogoniłem go tu… chwyciłem z tyłu za koszulę, złapał mnie wtedy za gardło. Zacząłem się dusić i… i…

— Dalej!

— Uderzyłem…

— Nożem?

— Tak. On upadł, wtedy ty nadbiegłeś i podniosłeś go…

— Jak to ja?

— No ty! Ty przybiegłeś, wziąłeś go na ręce i poszedłeś tam — wskazał przeciwną stronę — a potem… potem znowu przyszedłeś, ale już bez niego…

— To nie byłem ja, ten, który… zresztą, nie czas teraz na to. Wstań! Jak się czujesz? Możesz iść?

— Mogę… Tak, mogę. Robert łykał kurczowo.

— Dławi mnie.

— Pokaż.

Obejrzałem jego szyj ę; z obu stron czerwieniały na gardle odciski palców. Może to sen? — przemknęło mi przez głowę. Otarłem z krwi ostrze noża, przytknąłem je do uda i nacisnąłem. Gdy ból stał się ostry, odjąłem nóż. Nie, to nie był sen.

— Ciemnieje… — powiedział Robert.

Podniosłem głowę. Istotnie światła wysoko nad nami czerwieniały, a w głębi kolumny, pod którą staliśmy, w jej szypułowatych zgrubieniach pałały nieregularne zagęszczenia miodowego blasku. Wzmagał się coraz bardziej. Nie umiem powiedzieć, dlaczego ten rosnący blask wydał mi się pożarem, szalej ącym za szklistą powłoką.

— Chodźmy! — zawołałem i równocześnie poczułem zawrót głowy. Nogami nie mogłem ruszyć, tak stały się ciężkie.

— Nie mam sił… Karolu… — usłyszałem chrypliwy głos Roberta. Oburącz trzymając się niekształtnej kolumny, chwiejąc się całym ciałem, osuwał się po niej, aż ukląkł. Gorąco rozsadzało mi skronie; musiałem szybko usiąść, padając niemal, bo wydało mi się, że podłoże ucieka spod stóp, że unosi mnie gdzieś. Wszystko zatańczyło w oczach.

Pojazd startuje! — przemknęła myśl — odlatują… zabierając nas z sobą!

Ale nie poczułem lęku w przygniatającym, dziwnym bezwładzie, który mnie opanował. Nie byłem już zdolny do żadnej myśli. Leżąc obok Roberta, czułem gwałtowne bicie serca, rozsadzaj ące pierś, a blask nad nami potężniał, cała ta zwalista budowla gorzała jak obj ęta płomieniami. Zamknąłem oczy, tracąc do reszty poczucie kierunków. Potem zacząłem powoli przychodzić do siebie. Cały byłem zlany potem; obok lśniła twarz oddychającego otwartymi ustami Roberta.

— Chodźmy! Chodźmy stąd! — wychrypiałem i z największym wysiłkiem powstałem. Mięśnie drżały mi jeszcze, ale mogłem już iść. Robert był słabszy. Podparłem go ramieniem, ruszyliśmy ku stromej ścianie. Metrowa różnica poziomów dzieliła nas od przestrzeni, z której przyszliśmy, lecz zwątpiłem, czy w tym stanie uda mi się ją pokonać. Blask osłabł, stając się słabym żarzeniem, gdy usłyszałem z tyłu kroki. Porwał mnie okropny strach, pociągnąłem Roberta, który podniósł głowę i nasłuchiwał.

— Uciekajmy! — wydyszał.

Zaczęliśmy biec. Kroki za nami także przyśpieszyły. Były tuż. Robert, trzymając mnie za rękę, odwrócił się nagle. I ja spojrzałem za siebie. Stali tam dwaj ludzie. Nim jeszcze dostrzegłem ich twarze, odgadłem, że zobaczę nas samych że sobowtór Roberta puści się w pogoń za moim towarzyszem, że rozegra się — tylko przy odwróconych rolach! cała scena, którą już raz przeżyłem. Wszystko to przemknęło mi przez głowę jakimś oślepiającym olśnieniem, a „mój” Robert z wykrzywioną twarzą począł uciekać, tamten pomknął za nim; „stój! stój!” — krzyknąłem, wyciągając ręce, ale umknął mi. Ten drugi patrzał na mnie, a ja na niego naraz uprzytomniłem sobie, że kiedy ja stałem tam, gdzie on teraz, widziałem, jak mój sobowtór chwieje się nieznacznie. Następne, przeraźliwe wypadki zatarły wspomnienie tego zjawiska, którego wtedy nie pojąłem. Wtem dźgnęła mnie nowa myśl — o Robercie — i rzuciłem się w stronę, w której znikł ze swym prześladowcą. Dopadłem obu, sczepionych, pod kolumną. Jeden zatoczył mi się w ramiona krew zalewała mu koszulę. Podniosłem go jak piórko, i z całej siły przyciskając do siebie, pobiegłem dalej. Gnałem jak szalony, zdawało mi się, że jeśli tylko wyniosę go stąd, jeśli umknę z tego obłędnego kręgu, wszystko da się uratować, dlatego biegnąc na załamujących się nogach z bezwładnym Robertem przygniatałem go do siebie, jakbym w ten sposób mógł zatrzymać jego krew, parzącą mi ciało poprzez koszulę. Słyszałem przez chwilę tupot za sobą… aż nastała zupełna cisza. Byłem u kresu sił. Zataczaj ąc się złożyłem wiotczejące ciało u stóp kolumny. Rana nie krwawiła już. Mimo to zerwałem z grzbietu koszulę, podarłem j ą i począłem obwiązywać pierś. Szło mi to niesporo, nie mogłem zaciągnąć węzła trzęsącymi się rękami. Naraz otworzył oczy.

— To ty?… — powiedział słabo. — Zdejm maskę…

— Co mówisz?! Nie odzywaj się, leż spokojnie! — zawołałem.

— Proszę cię, zdejm maskę… — powtórzył, opuszczając powieki. — W laboratorium… Karol nosił maskę… żeby szczur w labiryncie… nie mógł odgadnąć, czy jest na dobrej drodze, ale ja… nie muszę… zdejm, proszę cię.

— To przywidzenie, Robercie… Nie mam żadnej maski i nie jesteśmy w laboratorium, tylko na tym statku… wiesz przecież… miałeś wypadek, ale nie bój się… wszystko będzie dobrze — mówiłem pośpiesznie, pochylając się nad nim.

Milczał z zamkniętymi oczami. Przyłożyłem głowę do jego piersi. Nie usłyszałem nic. Jeszcze raz i jeszcze przyciskałem ucho do nagiego ciała. Nic. Podniosłem go. Szarpałem za ramiona, głowa latała mu na boki. Położyłem go na powrót. Gdy w obie ręce wziąłem jego skronie, poczułem, że stają się chłodne. Siadłem obok niego, podpierając brodę na piersiach i trwałem tak bez ruchu. Świetlisty firmament nad nami gasł, a kolumny wydzielały szkarłatną poświatę, coraz ciemniejszą; zanurzałem się jakby w krwawej chmurze; ten blask tężał powoli, szarzał, jakby popielał. Słyszałem od dawna jakiś miarowy odgłos, ale nie zwracałem nań uwagi… wtem coś dotknęło mojej stopy i cofnęło się. Dotyk wrócił po chwili, poczułem chłód. Spojrzałem nieprzytomnie. To była woda. Wzbierając milimetr po milimetrze, zalewała dno zapadliny. W drętwym osłupieniu patrzyłem na jej lśniącą, zygzakowatą, posuwającą się naprzód linię. Wciąż przybierała, zakrywała już moje uda, chciałem podnieść Roberta, żeby go nie zatopiła, ale nie zrobiłem tego, dalej nie ruszałem się, a woda powoli wznosiła się, łaskocącym zimnem obejmowała mój brzuch, podchodziła do piersi… blask zanurzonej podstawą kolumny znów spotężniał. Tylko ona jedna płonęła jeszcze w zaległych ciemnościach. Musiałem zamknąć oczy, oślepione aż do bólu. Serce znowu rozłomotało się, straszliwy ciężar dławił mnie, przygniatał… Naraz czarny, lodowaty odmęt porwał mnie i wchłonął. Więcej nie pamiętam nic.

Obudziłem się po niewiadomym czasie — po tygodniach, jak się później dowiedziałem — w montrealskim szpitalu miejskim. Saperzy, opływając na motorówkach północny brzeg jeziora dwa dni po kataklizmie, dostrzegli unoszone wodą ciało na wpół nagiego, nieprzytomnego człowieka. To ja nim byłem. Po Robercie nie znaleziono żadnego śladu. Kilka dni później w szuwarach zachodniego brzegu rybacy odkryli szczątek naszej łodzi; miejsce to oddalone jest w prostej linii o kilkadziesiąt metrów od strefy, którą płynęliśmy przez jezioro. Długi czas lekarze nie pozwalali mi wspominać o przebytych wydarzeniach. Powiedzieli mi, że doznałem ciężkiego szoku i bredziłem nieprzytomny.

Przez cały pobyt w szpitalu mało interesowałem się otoczeniem i musiałem uczyć się chodzić — do tego stopnia utraciłem władzę nad własnym ciałem. W ostatnich dniach począłem stawiać pytania; zaspokajając moją ciekawość, zaopatrzono mnie w plik gazet, z których dowiedziałem się o szczegółach katastrofy.

Meteor, który widzieliśmy w nocy z 26 na 27 września, spadł na trzęsawiska, rozciągające się na obszarze tysięcy hektarów od północnego brzegu jeziora. Nie znaleziono żadnych jego szczątków; uczeni tłumaczyli to tym, że ogromna energia zderzenia zmieniła rozpaloną masę w gaz, który, rozprężając się, obalił las w promieniu dziesiątków mil i wzniecił liczne pożary. Dlatego przez wiele dni nie można się było zbliżyć do centrum kataklizmu; badania prowadzono helikopterami i samolotami. Jeden z nich musieliśmy słyszeć z Robertem, zanurzywszy się w rozległej chmurze mgieł, która zakrywała północną część jeziora. Meteorytolodzy doszli do zgodnego przekonania, że powtórzyła się historia słynnego bolidu syberyjskiego. Obrócony w gaz meteor ognistym słupem wzbił się w najwyższe warstwy atmosfery i rozpłynął się w nich doszczętnie. Równocześnie wgnieciona siłą wybuchu powierzchnia trzęsawisk utworzyła rozległą depresję, którą w ciągu doby wypełniło jezioro, tworząc nową odnogę, tak że obecnie miejsce zderzenia znajduje Się kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią wody, otoczone bagnistymi wyspami.

To, co opowiedziałem o moich przeżyciach, uznano za płód halucynacji. Gdyśmy wpłynęli na jezioro — tłumaczono mi — porwał nas potężny prąd wody, wypełniającej powstały w zderzeniu lej, łódź zatonęła, a my staliśmy się igraszką fal, Robert utonął, mnie zaś odśrodkowa siła wiru wyniosła ku brzegom. Próbowałem spierać się. Utrzymywałem, że niemożliwością było dla nieprzytomnego człowieka pozostawać na powierzchni przez kilkanaście godzin — bo po takim czasie wyłowiono mnie — lekarze udawali zainteresowanie i zgodnie ustępowali; zrozumiałem wreszcie, że nikt nie bierze moich słów poważnie. Aż do wiosny przebywałem na południu, korzystając z urlopu zdrowotnego, który zapewnił mi życzliwie rektor Blasbury.

Tuż przed końcem urlopu, wczesną wiosną, wsiadłem w pociągu i pojechałem do Richmond, gdzie kilkanaście mil od przedmieść, z dala od autostrady mieszka dawny mój nauczyciel, sława kanadyjskiej psychologii, profesor Gadshill. Dałem mu znać depeszą o moim przybyciu i wczesnym rankiem kwietniowym znalazłem się w małym domku profesora.

Siedząc w ciasnym, kolącym foteliku trzcinowym opowiedziałem moją przygodę. Profesor słyszał o niej. Krok po kroku, godzina po godzinie opowiedziałem mu wszystko. Skończywszy, z zaciśniętymi zębami czekałem jego słów.

— Chcesz, żebym ci powiedział moje zdanie? — spytał cicho. — Powiedz najpierw, co sam o tym sądzisz?

— Sądzę, że to było — powiedziałem z naciskiem, patrząc na własne ręce, splecione na kolanie.

— Oczywiście. Ale czy próbowałeś ułożyć to jakoś, zrozumieć?

— Tak. Czytałem wiele… szukałem w książkach… rozmawiałem z fizykami i mechanizmu pewnych zjawisk domyślam się… przynajmniej fizycznego ich mechanizmu. Tylko w określonych warunkach, takich jak ziemskie, upływ czasu jest jednostajny i jednokierunkowy. Zmiany grawitacji mogą przyśpieszać go lub spowalniać. Być może, dla tych istot czas jest czymś takim, jak dla nas przestrzeń… potrafią modelować go, kształtować jego bieg… jakaś architektura czasu — tak to sobie wyobrażam.

Myślę, że znaleźliśmy się w labiryncie czasu. Incydent z nożem polegał na tym, że w obrębie potężniejącego pola grawitacyjnego strumień czasu począł płynąć szybciej, w jednym miejscu tylko, i nóż oddalił się od nas jakby skokiem w przyszłość, a potem, gdy zjawisko to objęło i nas, myśmy go „dogonili”… Później czytałem u Weyla o teoretycznej możliwości powstania tak zwanej pętli czasu. Normalnie istnieje tylko jedna teraźniejszość, bezustannie stająca się przeszłością — zrazu bliską, potem coraz dalszą. Otóż, w pętli czasu można przeżyć raz godzinę siódmą, potem ósmą… tu czas poczyna się cofać, znowu — jeszcze raz — jest siódma… i jeżeli człowiek znajdzie się w tym samym miejscu, w którym był o siódmej, może spotkać samego siebie…

W owym momencie istnieją dwa przekroje teraźniejszości… jeden wcześniejszy, drugi późniejszy. My byliśmy właśnie w tym samym miejscu o dwu porach: raz, gdyśmy weszli w pętlę czasu i spotkali samych siebie, starszych o godzinę, a potem, gdy pętla skrzyżowała się, drugi raz… starsi o tę godzinę, widzieliśmy znowu samych siebie. Raz z jednej strony… raz z drugiej… Skutki i przyczyny zamykały się, tworzyły koło… Uczucie ciężaru, utraty sił, gorąca, musiał wywołać nagły wzrost grawitacji, który zakrzywiał bieg czasu. Tak to sobie tłumaczę. Ale czemu to miało służyć, co oznaczało — nie wiem.

— Tak… myślałem o czymś takim — powiedział profesor. — A co stało się ze statkiem? I jak wydostałeś się z niego?

— Tego nie wiem. Być może, oni po prostu… odlecieli. Stwierdziwszy, dajmy na to, że Ziemia nie stanowi dla nich obiektu godnego dłuższych badań. Może wzgardzili nami… Uznali nas za stworzenia nie dość rozwinięte…

Profesor patrzył na mnie błękitnymi oczami, których nie odmieniła starość.

— Nie, tak nie mogło być, Karolu… Gdyby ten statek odleciał… musiałoby to nastąpić na oczach ekspedycji, które opływały jezioro. Całą okolicę patrolowały bezustannie samoloty i helikoptery, a na południowym brzegu pracowały stacje radarowe sonduj ące mgłę. Jeżeli lądowanie przebiegało gwałtownie, pod postacią kataklizmu, przy akompaniamencie ognia, wybuchów, wstrząsów ziemi, to i start nie mógłby przejść nie zauważony! A jednak sejsmografy, aparaty rejestrujące milczały. Nie dostrzeżono nic… Informowałem się dokładnie, Karolu. To pewne.

Opuściłem głowę.

— Rozumiem. Więc pan też sądzi, profesorze, że…

— Nie, mój drogi. Jest jeszcze jedna możliwość. Właściwie jedyna. Innej nie widzę.

Podniosłem oczy. Profesor, nie patrząc na mnie, gładził powierzchnię stolika końcami palców.

— Jak mówił twój przyjaciel, umierając? „Zdejm maskę”, tak? Dobrze powtarzam? I jeszcze: „Karol nosił maskę w laboratorium, ale to przed szczurami…” Zrozumiałe ś, czego chciał?

Milczałem zaskoczony.

— Nie rozumiałeś? Myślałeś, że mówił bez sensu? Majaczył, zapewne, a przecież był w jego słowach sens bardzo istotny. Mówił do owej istoty, prosił j ą, żeby ukazała mu swoj ą prawdziwą twarz, nie chciał umierać, nie rozumiejąc — jak szczur… Zdaje mi się, że wiem, jaka była ta prawdziwa twarz Istoty… przynajmniej w owych godzinach, kiedyście błądzili tam, w tej ciemności. Koncepcję twego przyjaciela skłonny jestem przyjąć. Mam na myśli „Brzuch Lewiatana”. Tak, to mógł być jeden organizm, zamknięty w metalowej skorupie. Nie jest to założenie konieczne dla tego, co chcę powiedzieć, ale wydaje mi się najprostsze. Ta studnia, którą odkryliście… ciemna studnia ze zwierciadłem wody… Ta druga, skośny szyb, w którym wznosiła się woda… aż poczęła zalewać owo wgłębienie, w którym przebywałeś na ostatku… Ten przybór wody daje do myślenia. A potem pewne osobliwości, jakie zaobserwowałeś w tym świetlistym świecie… Mówiłeś o sennym pulsowaniu świateł… o przygasaniu… pamiętasz?

— Tak. Tak. Coś zaczyna mi świtać. Profesor myśli, że… że ten statek był uszkodzony? Że nastąpiła awaria?

— Awaria? Więcej. Istota z innej planety, olbrzymia, zamknięta w swym pocisku, który nie wytrzymał impetu lądowania… Być może, nieprzewidziane skutki zetknięcia sil z atmosferą… albo gwałtowne ochłodzenie w wodach jeziora. Pancerz, rozżarzony poprzednio tarciem, puścił. Co dostało się do wnętrza poprzez pęknięcie?

— Woda…

— Nie, mój drogi. Powietrze! Mogliście przecież oddychać! A a potem — woda… Trzęsawisko ustępowało powoli pod olbrzymią masą, pochłaniało ją… rozumiesz? Gasnące światła… zmiany ich barw… O, myślę, że nie na waszą cześć działy się tam dziwy…

— Jakże… a… a te kukły? — wyrzuciłem.

— Istotnie, zagadkowe. Ale i tam przejawiła się pewna sekwencja: kukła była podobna do was. Potem… spotkaliście siebie samych. Co to oznaczało? Obawiałbym się próby dopasowania tych elementów w całość nadmiernie logiczną… Wywodziły się one, być może, ze znajomości jakichś stworzeń, przypominających ziemskie… ale może działały tylko organizmy lub urządzenia podrzędne, podporządkowane głównemu, który tracił już nad nimi władzę… Może on sam podjął próbę… Może był to tylko początek, jakby pierwsze słowa, pierwsze litery, po których nie rozległy się już dalsze, bo ten, kto chciał przemówić, nie był już do tego zdolny. Ten ogrom tonął powoli w bagnie, światła stawały się coraz bardziej urozmaicone — czerwieniały, szarzały, nieprawdaż? Ta feeryczna sceneria, owe fenomeny tak niepodobne do tego, co nam znane, te niezrozumiałe rysy składały się przecież w oblicze tak bliskie nam, tak znajome! On konał, Karolu. To była agonia.

Głosu nie mogłem wydobyć z zaciśniętego gardła, a profesor z drobnym uśmieszkiem ciągnął:

— Istoty gwiazdowe przedstawiamy sobie jako triumfatorów, lądujących na naszej planecie, jako przewiduj ących wszystko, nieskończenie mądrych zwycięzców pustki kosmicznej, a przecież to są istoty żywe i omylne, jak my, i tak, jak my, posiadające sztukę umierania…

Nastało długie milczenie.

— A jak wydostałem się stamtąd? — spytałem wreszcie. — Nadchodząca śmierć spotęgowała przemiany i procesy, przyśpieszyła gwałtownie bieg czasu i tuż przed zatopieniem twego zamknięcia, ocaliła cię, bo zostałeś wyrzucony w czasie daleko, o godziny naprzód… a kiedy owe godziny, trwające dla ciebie kilka mgnień, minęły, znalazłeś się na falach. Rozumiesz?

— A więc on?…

— Tak. Wessany przez półpłynne błoto, tam, w głębi wód, pod grubą warstwą mułu, pod złożami gnijących szczątków roślinnych, spoczywa w swoim strzaskanym statku ten przybysz z gwiazd.

Fredric Brown — Pierwsza Maszyna Czasu

Dr Grainger powiedział uroczyście.

— Panowie, oto pierwsza maszyna czasu.

Trzej jego przyjaciele spojrzeli na stół. Stał tam sześcian o boku długości około sześciu cali, zaopatrzony w skalę i przełącznik.

— Wystarczy wziąć ją do ręki — mówił dr Grainger nastawić skalę na żądaną datę, nacisnąć guzik… i jesteście tam, gdzie chcecie się znajdować.

Smedley, jeden z trzech przyjaciół doktora, wziął pudełko do ręki i przyjrzał mu się uważnie.

— Czy to naprawdę działa? — spytał.

— Wypróbowałem ją tylko pobieżnie — odpowiedział doktor. — Nastawiłem ją na jeden dzień wstecz i nacisnąłem guzik. Zobaczyłem siebie samego od tyłu, wychodzącego z pokoju. Zrobiło mi się trochę dziwnie.

— A co by się stało, gdybyś podbiegł do drzwi i dał sobie kopniaka w siedzenie?

Dr Grainger roześmiał się.

— Zapewne nie mógłbym tego zrobić, bo to zmieniłoby przeszłość. Jest to stary paradoks podróży w czasie. Co by się stało, gdyby ktoś cofnął się w przeszłość i zabił swojego własnego dziadka, zanim ten poznał jego babkę?

Smedley, trzymaj ąc wciąż pudełko w ręku, nagle odsunął się od trzech przyjaciół i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— To jest właśnie to, co za chwilę zrobię. W czasie kiedy rozmawialiście, nastawiłem skalę na sześćdziesiąt lat wstecz. — Smedley, nie rób tego! — Dr Grainger zrobił ruch w jego stronę.

— Spokojnie, bo nacisnę guzik i nie powiem wam, o co chodzi… Ja też słyszałem o tym paradoksie. Bardzo mnie to interesowało, bo wiedziałem, że zabiłbym swojego dziadka, gdybym go tylko dostał w swoje ręce. Nienawidzę go. Był to ohydny brutal, który zamienił w,piekło życie mojej babki i moich rodziców. Teraz mann szansę, na którą czekałem.

Smedley wyciągnął rękę i nacisnął guzik.

Na chwilę wszystko przesłoniła mgła… Smedley stał na polu. Po chwili namysłu zorientował się w terenie. Jeśli stoi teraz w miejscu, gdzie w przyszłości zostanie zbudowany dom doktora Graingera, to farma jego pradziadka powinna być o milę stąd, na południe. Ruszył w tym kierunku. Po drodze podniósł nawet kawał drewna, nadaj ący się na maczugę.

Zbliżaj ąc się do farmy ujrzał rudowłosego młodego człowieka, który okładał batogiem psa.

— Przestań — ryknął Smedley, przyspieszaj ąc kroku.

— Pilnuj swojego nosa — burknął rudzielec, nie przestaj ąc znęcać się nad psem. Smedley podniósł drąg.

W sześćdziesiąt lat później doktor Grainger powiedział uroczyście:

— Panowie, oto pierwsza maszyna czasu. Dwaj jego przyjaciele spojrzeli na stół.


przekład: Lech Jęczmyk

Загрузка...