Samuel Hoppes wyciągnął do mnie swoj ą krótką rękę i konfidencjonalnie nachylając twarz zapytał:
— I jak tam Jones?
— Wybitny aktor.
— A moim zdaniem przeciętny.
— Ależ on dosłownie w moich oczach zamienił się w Edgara Poego. Ani na scenie, ani na ekranie nie zdarzało mi się oglądać takich przeobrażeń.
— Pospolity. I głupi.
— Tak, dopóki był Jonesem, kiedy jednak przemienił się w Edgara Poego…
— Przemienił się? Nie on się przemienił, lecz ja go przemieniłem. Zgodnie z pana hipotezą…
— O hipotezie kiedy indziej. Teraz interesuje mnie sam fenomen. Kim jest ten Jones?
— Punktem, w którym przecięły się zygzakowate linie. W myśl pana wyliczeń…
— Dość, Hoppes. Pan bardzo dowolnie i niedbale interpretuje moj ą hipotezę. Kim jest Jones, pytam, kim jest ten, co potrafił…
— Skąd jego umiejętności? To punkt, gdzie przecięły się… Czyżby się pan nie domyślał, że w pańskim fotelu siedział prawdziwy Poe? Jak wynika z pana obliczeń…
— Dość, panie Hoppes. Wystarczy już tego zwodzenia mnie. Chcę zobaczyć film zrealizowany przez Ingrama. Pańskie próby potwierdzenia mojej koncepcji… oczywiście cenię. Ale znajduje się pan na fałszywej drodze. Proszę zadzwonić do Ingrama.
Hoppes nakręcił numer i krzyknął do mikrofonu:
— Czy to Ingram? Mówi Hoppes. Chcemy z Dudleenem obejrzeć pański materiał. Jutro? Nie, koniecznie dziś. Za pół godziny będziemy w studio.
Znaleźliśmy się tam dokładnie w pół godziny. Ingram z jakiegoś tam powodu nie chciał się nami zajmować. Wymówił się brakiem czasu i poszedł do montażowni poleciwszy jednemu ze swych asystentów wyjaśnić to, czego chyba nie można było wyjaśnić językiem realnych faktów i codziennej logiki.
Samuel Hoppes usiadł obok mnie w fotelu z taką miną, jak gdyby był głównym realizatorem filmu.
— Najważniejsza jest zaciętość i wytrwałość — powiedział uśmiechaj ąc się zagadkowo. — Bezwzględnie. Dzięki nim przezwyciężyłem prawa natury i wydobyłem go z otchłani przeszłości.
— Ma pan na myśli tego prowincjonalnego aktora ze świńskimi oczkami?
— Nie, tego drugiego, który żył przeszło sto lat temu. — A pan znowu swoje! Nonsens! Brednia!
— Ale według pańskich obliczeń współrzędne…
— Proszę przestać! Nic a nic pan nie zrozumiał. Moja idea to co innego niż pana żałosna metafizyka.
Spojrzałem na Hoppesa. Triumfujący uśmiech wykrzywił jego księżycowatą twarz.
— Metafizyka? — rzekł. — Teraz zmieni pan pogląd. I wskazał na ekran swoim podobnym do parówki palcem.