Barkłaj mógł teraz wyciągnąć wnioski z tego, co zaszło. Tak, to najważniejsze, czego się spodziewał, znalazło potwierdzenie: komora była pusta. A więc sobowtóry, odwrócony czas i wszystko inne to bajki, fikcja. Nieźle… Ale profesor daleki był od triumfu. Męczyło go pytanie, co spowodowało owe uderzenia.
Bębnił palcami po stole. Zagadka była przykra i niepokoj ąca. Halucynacja? Autosugestia wywołana strachem? Skłaniając się ku temu trywialnemu wyjaśnieniu Barkłaj nie był jednak z tego zadowolony. Zbyt wyraźne, zbyt charakterystyczne były te uderzenia.
Niespodziewanie pstryknął wyłączniki w pokoju zapaliło się światło. Zapaliło się samo! Oślepiony Barkłaj dopiero po chwili dojrzał coś potwornego — mglistą, na wpół przezroczystą postać ludzką, która powoli przesuwała się od wyłącznika oświetleniowego w stronę wyłącznika zasilania ogólnego. Oszołomiony rzekł głośno, choć z lekka przerywanym głosem:
— Zwiduje mi się! To autosugestia!
Doleciał go cichy, zdławiony szept:
— Nawłab.
— Co? — krzyknął Barkłaj.
Postać nie odpowiedziała. Drobnymi szarpnięciami, tyłem, grzęznąc nogami w podłodze, skierowała się ku wyłącznikowi zasilania i podniosła go z widocznym wysiłkiem. W rozgorączkowanym mózgu profesora kotłowało się jedno jedyne uporczywe pragnienie: uwolnić się od mamidła, za wszelką cenę pozbyć się tego wrażenia wzrokowego.
— Nieee! — wrzasnął, rzucił się na postać i wpadł w galaretowaty miąższ. — To niemożliwe! Nagle z komory wylazła jeszcze jedna półprzezroczysta postać. Rozległ się zdławiony okrzyk:
— Dag!
Ktoś delikatnym chwytem objął nogi Barkłaja. Profesor runął na ziemię. I w tej chwili poznał obie te postaci, właśnie postaci, a nie twarze: to byli Rubcowawie, na wpół przezroczyści, na wpół odczuwalni, na wpół widoczni. Dwaj!
Leżący na podłodze Barkłaj ocknął się pod wpływem silnego bólu w górnej części brzucha. Drzwi komory były zamknięte, zewnętrzne nakrętki dociągnięte. A wprost na niego szedł zanurzaj ąc nogi w podłogę jak w błoto półprzezroczysty Rubcow. Jego oczy były niemal niewidoczne, mętnie przeświecały kości czaszki, tkanina odzieży przypominała ciekłe szkło. Barkłaj instynktownie przycisnął dłonie do twarzy. Nie widział, jak półprzezroczysty nachylił się nad nim, poczuł tylko na swoim czole dotknięcie efemerycznych, przepływaj ących jak woda palców. Mocno wczepił się śmiertelnym chwytem we własną twarz. Miał zmrużone oczy, zaciśnięte i dłonie, i zęby. Po co? W owych pełnych grozy chwilach nie zdołałby odpowiedzieć na to pytanie.
— Ot otk — powiedział szklisty. — Kto to?
Uczyniwszy niewiarygodny wysiłek Barkłaj zdołał się obrócić, uwolnił się z miękkiego, przejmującego uścisku. Gwałtownymi szarpnięciami doczołgał się do drzwi, zerwał się, zręcznie wyłączył światło i pobiegł ciemnym korytarzem. Nikt go nie ścigał.
Przy portierni zatrzymał się, by odpocząć. Przeszedł abok wartownika sztucznie zachowując spokój. Po wyjściu na ulicę omal nie zderzył się ze swoim współpracownikiem Jossem, który wyskoczywszy z taksówki śpiesznie zdążał do portierni instytutu. Barkłaj skrył się w cieniu kiosku gazetowego. Joss go nie zauważył.
Powróciwszy do domu profesor zastał małżonkę przy hulahoop. Wij ąc się jak indyjska tancerka obracała dokoła smukłej kibici wielką czerwoną obręcz.
— Zostaw to! — burknął Barkłaj.
— Fiedia — zagruchała żona — przed chwilą ktoś dzwonił.
— Kto?
— Taki sympatyczny głos męski. Ze studium telewizyjnego. Bardzo przepraszał i powiedział, że zadzwoni później. — Cholera! — ryknął profesor. — Skończ z tym kręceniem!… — Złapał obręcz i cisnął w kąt.
Poszedł do swego gabinetu. Przechadzał się tam z kąta w kąt usiłując odzyskać utraconą równowagę i zrozumieć sens wydarzeń. Usiadł w fotelu i począł analizować. Ćmiło go w dołku, rwało w boku i powieka znowu drgała. Profesor nie dopuszczał do takich objawów, walczył z nimi treningiem woli i gimnastyką oddechową. Toteż i teraz zaczął równomiernie i głęboko oddychać. Ale w jego umyśle majaczyły szkliste postaci i cała ta awantura z komorą i jutrzejszą gazetą.
Przysunął telefon. Pogrzebał w podręcznym spisie numerów. Nakręcił numer mieszkania Rubcowa…
Tymczasem do gabinetu Maja w instytucie wbiegł Joss. Zwolnił nakrętki i otworzył drzwi komory. Półprzezroczysty Maj grzęznąc niezgrabnie w podłodze brnął do komory. Joss podtrzymywał go, mimo że ręce ślizgały się po miękkim, wodnistym ciele. Znalazłszy się w komorze półprzezroczysty wyszeptał:
— ęjukęizD. Dziękuję.
— Powodzenia, p-przyjacielu — rzekł dzwoniąc zębami Joss. — Pomagam, jak mogę, choć diabła tam rozumiem… Dociągnął nakrętki zacisków zewnętrznych.