POJAWIA SIĘ SOBOWTÓR

W Instytucie Próżni Maj zjawił się w całkiem dobrym nastroju. Pogwizdując wszedł po schodach. W pracowni siedział rachmistrz Klimow i inżynier-montażysta Joss. Maj po raz pierwszy od dwóch tygodni spojrzał na nich życzliwie i powiedział:

— Cześć próżniakom!

Joss uśmiechnął się i skinął głową. Klimow natomiast siedział z nieodgadnioną miną.

— Nie zrozumiał pan, jak dowcipnie zakpiłem? — zwrócił się do Klimowa Maj. — Przecież to morowe: próżniaki. Rymuje się z,pętaki”. Dopiero co przyszło mi na myśl, że my wszyscy jesteśmy próżniakami, a nie badaczami struktury próżni. Doskonałe słowo…

— Zarozumialec — oburzył się Klimow, kiedy Maj wszedł do swojego gabineciku. — Co go napadło?

— Nie, nic — powiedział Joss. — „Próżniaki” to nic takiego.

Potem coś stuknęło i otwarły się drzwi do gabineciku Rubcowa.

— Bezczelność! — zaryczał stamtąd Maj. — Znów ktoś otworzył drzwi! Przecież proszę…

Joss wstał, zamknął drzwi i rzekł:

— Rubcow, biedak, stał się zupełnym psychopatą. To ponury, to wesoły, to wściekły.

— Tak — zgodził się Klimow i dodał szeptem: — Najwyższy czas zabrać go od tej pracy.

— Po co zaraz zabrać — mruknął Joss. — Zdaje się, że coś wymyślił i pracuje jak wół.

Przez pięć minut siedzieli w milczeniu. Joss mozolił się nad naprawą pompy, Klimow ponownie przeliczał szablonowy schemat syntezy pseudo-strukturalnej próżni. Nagle w pokoiku Rubcowa rozległ się grom — coś toczącego się przeciągle, nie podobnego wcale do wybuchu gazu, do trzasku czy uderzenia. Niski łoskot, niezbyt głośny, raczej przygłuszony. Trwał na pewno ze dwie sekundy.

Klimow i Joss rzucili się do pokoiku Rubcowa.

Maj siedział przy pulpicie aparatury kondensacji próżni. Obok leżał na podłodze pojemnik z ciekłym azotem. Z jego otworu unosiła się biała para.

— Co się stało? — zapytał Klimow.

Rubcow, oszołomiony, nic nie odpowiedział.

Do pokoju wpadł chłopak ze straży przemysłowej.

— Nie pali się?

Maj wskazał na komorę.

— Głos rozległ się stamtąd. Udało mi się natrafić na wielką prognozę.

— Jaką prognozę? — spytał Joss. Ale Maj znowu nie odpowiedział.

— Mmmtak… — znacząco przeciągając powiedział Klimow i podszedł do komory.

— Zaczekajcie! — powstrzymał go Maj i rzucił chłopakowi ze straży: — Biegnijcie szybko po lekarza.

Strażnik skwapliwie wykonał polecenie.

— Wyłączcie przynajmniej urządzenie — powiedział Joss do Maja.

— Nie, nie! Nie można! W żadnym razie! — krzyknął Maj

Dlaczego?

— Nie można wyłączać, doświadczenie trwa — drewnianym głosem rzekł Maj i zaczął zwalniać nakrętki zewnętrznych zacisków na drzwiach komory.

Klimow wzruszył ramionami.

— Jakaś bzdura, nic nie rozumiem — odezwał się Joss odbieraj ąc od Maja nakrętki i układając je na stole. Odkręciwszy ostatnią Maj pociągnął ku sobie grube drzwi komory. W tej wła śnie chwili wrócił chłopak ze straży. Z nim dreptał lekarz Instytutu.

— O! — bez tchu wykrztusił strażnik. — Już odmykają…

— Dobrze, dobrze — powiedział lekarz. — Nie denerwujcie się.

Maj nadal ciągnął za klamkę. Drzwi się uchyliły. Tam, w komorze, na malutkim plastykowym krzesełku oparłszy głowę na dłoni siedział nienaturalnie skurczony człowiek, który albo spał, albo był nieprzytomny.

Główną rolę przejął lekarz. Wsunął się do komory, ostrożnie ujął siedzącego za ramiona i drgnął: przywidziało mu się, że obok siedzi jeszcze coś chwiejnego, mglistego, prawie niewidzialnego. Wysiłkiem woli przezwyciężył omam, skoncentrował uwagę na człowieku i wyciągnął go z komory. Ułożywszy go na podłodze pochylił się, zaczął mu masować szyj ę i skronie pogadując:

Nic, nic… normalnie… żadnych ran… drobny szok… Maj czołgał się na kolanach. Przeszkadzając lekarzowi usiłował dojrzeć twarz leżącego. Ten otworzył oczy, pokręcił głową.

— To byłoby wszystko! — cicho powiedział Maj podnosząc się. — Eksperyment zakończony. — Zamknął komorę i dokręcił śruby.

— Eksperyment jeszcze nie rozpoczęty — rzekł leżący człowiek. Głos jego był cichy i bardzo podobny do głosu Maja. Potem dodał: — Cześć próżniakom!

— O Boże! — wyszeptał Maj.

Leżący powstał. Klimow, Joss, lekarz i strażnik nie wierzyli własnym oczom. W człowieku wydobytym z komory, który teraz odzyskał przytomność, rozpoznali Rubcowa. Drugiego Maja Rubcowa! Spoglądali oszołomieni to na jednego Maja, to na drugiego.

— Tak, tak, właśnie tak — zdławionym głosem wyrzekł Maj przysuwając się do Sobowtóra. — To właśnie znaczy trafić na wielką prognozę!… Jego oczy gorzały. Zwrócił się do Sobowtóra: — Co dalej? a Sobowtór nie odpowiedział od razu. Przygładził pomięty kitel, przy którym, podobnie jak przy kitlu Maja, brakowało środkowego guzika. Spokojnie, jakby przypominaj ąc sobie, powiedział:

— Teraz oni pobiegną opowiedzieć kierownictwu o tym, co się zdarzyło, lecz pozostawią tu tego chłopaka.

— Czy mam z nimi pójść? — spytał Maj.

— Nie, na razie zostań.

Joss ochłonąwszy z pierwszego zdumienia zapytał:

— Co się dzieje, Rubcow?

— Nie bierzcie tego poważnie, to zabawa — odparł Sobowtór.

— Rzeczywiście, trzeba zreferować Barkłajowi — nerwowo powiedział Klimow. — Chodźmy, potrzebny świadek — zwrócił się do Jossa, strażnikowi zaś polecił: — Wy zostaniecie tutaj.

Odeszli oglądając się raz po raz. Lekarz, który wyraźnie czuł się nieswojo, oddalał się za nimi. Strażnik, półżywy, stał w drzwiach.

Sobowtór usiadł przy stole, ruchem ręki wskazał Majowi krzesło i powiedział cicho:

— Próżniaki osłupiały!

— Rzecz jasna! Wśród nich i ja. Do komory… jutro?

— Rozumie się, według prognozy.

— Kto wejdzie? — spytał wciąż jeszcze oszołomiony Maj.

— Idiotyczne pytanie — uśmiechnął się Sobowtór — ale, zdaje się, ja je zadałem.

— Tak, tak, oczywiście — szybko odparł Maj — ja.

— Teraz ty stąd szybciutko odejdź, a ja postaram się przekonać próżniaków, że to była halucynacja. Z początku tak trzeba.

Maj zdjął kitel.

— Dokąd mam iść?

— Najpierw się przespaceruj, narób głupstw — Sobowtór wpakował kitel Maja do szuflady stołu. — Potem idź do Lity, uprzedź ją i poproś o efektowną publikację. Tak, zawiadom Saszę i Jurę, niech zarezerwują sobie wolny wieczór, zresztą lepiej będzie, jeśli do nich zatelefonuję.

— Dobrze — wyszeptał Maj. — A czy ten strażnik mnie stąd wypuści?

— Przywołam go, a ty się szybko wyniesiesz. Przez portiernię nie przechodź, wyskocz oknem z pierwszego piętra frontowego korytarza. — Podniósł głos: — Hej, przyjacielu, chodźże no tu!

Chłopak bojaźliwie zbliżył się do stołu. Maj zerwał się z miejsca i skoczył do drzwi. VETO BARKŁAJA

— Stój! — krzyknął Sobowtór, kiedy strażnik rzucił się za uciekającym Majem. — Stój! Rozkaz był kategoryczny, chłopak zamarł więc niezdecydowany. Sobowtór rzekł:

— Podejdź!

Strażnik podszedł posłusznie. Był uległy jak w hipnozie.

— Czego wy tu w ogóle szukacie? — spytał Sobowtór.

— Wykonuję polecenie — wyszeptał chłopak.

— Jakie polecenie?

— Pilnuję was… obydwu.

— Czy potraficie liczyć do dwóch?

— Potrafię.

— Ile osób znajduje się przed wami?

— Jedna — powiedział chłopak — a druga…

— Tak, właśnie — przerwał Sobowtór — do pracy, a tym bardziej do pilnowania, należy przychodzić w trzeźwym stanie i przy zdrowych zmysłach. Kiedy dwoi się w oczach, trzeba pozostać w domu. Zrozumiano?

— Tak, ale…

— Jesteście wolni. Odejdźcie!

Chłopak popatrzył nieprzytomnym wzrokiem na Sobowtóra, niezręcznie odwrócił się i wyszedł. Sobowtór wstał, sprawdził nakrętki na zaciskach komory. Usiadł znowu przy stole, otworzył teczkę z papierami. Do drzwi zapukano.

— Wejść! — krzyknął Sobowtór.

Wszedł Klimow, Joss i profesor Barkłaj.

— Dzień dobry! — powiedział profesor. — Co się tu u was dzieje?

— Dzień dobry! — odrzekł Sobowtór i wskazał arkusze papieru le żące na stole. — Właśnie studiuj ę pracę Elkinda. — Zachowywał się jak podczas tradycyjnych porannych obchodów szefa. — U Elkinda są pewne ciekawe idee, tymczasem bez fizyki, czysto matematyczne. — Podał profesorowi zapisane arkusze.

— Aha! — odezwał się niezdecydowanie profesor, wlepił wzrok w;papier i pytaj ąco spojrzał na swoich towarzyszy. Po krótkiej pauzie Klimow zapytał:

— Kolego Rubcow, gdzie wasz sobowtór?

— Go takiego? — Sobowtór sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał pytania.

— Darujcie, kolego Rubcow — rzekł Klimow — przed dziesięciu minutami my wszyscy wraz z wami uczestniczyliśmy w bardzo dziwnym zdarzeniu. Z tej komory wyj ęto człowieka, który okazał się waszym sobowtórem…

— O — przerwał mu Sobowtór i uśmiechnął się. — Przecież wam powiedziałem, że to zabawa. Żart! Zapomnijcie o tym.

— Jakiż u diabła żart! — wybuchnął Klimow. — Przestańcie się mądrzyć, Rubcow.

— Dobrze, proszę mi wybaczyć — uśmiechnął się Sobowtór — nie przypuszczałem, że nie zrozumieliście dotychczas…

— Czego nie zrozumieliśmy?! — wykrzyknął Joss.

— Spokojnie, spokojnie! Nie trzeba mnie było nazywać psychopatą i przepowiadać mi zwolnienie; mam bardzo ostry słuch. — Z wyrzutem popatrzył na Klimowa. — Zrewanżowałem się wam małym seansem zbiorowej hipnozy. Nie przypuszczałem, że weźmiecie to tak serio i pójdziecie poskarżyć się szefowi. — Zwrócił się do Barkłaja: — Bardzo przepraszam, panie profesorze, zapewne przeholowałem naczytawszy się Czandrasekara.

— Ale był przecież grom, przybiegł chłopak ze straży i lekarz… — zaoponował Joss.

— Na początku rzeczywiście z lekka pogrzechotałem tym futerałem — Sobowtór wskazał na blaszany pojemnik pod małym kondensatorem — no i zbiegli się wszyscy. — Popatrzył na Jossa. — Proszę mnie więcej nie nazywać psychopatą, tym bardziej że to po części prawda. I nie trzeba z błahostkami biegać na skargę.

— Tfu! — machnął ręką Joss. — Ale macie charakter!

— To chuligaństwo — odezwał się profesor. — Chuligaństwo w murach instytucji naukowej.

— Panie profesorze — powiedział szybko Sobowtór. Jeśli ma pan pół gadziny czasu, ponownie proszę o wysłuchanie mojej teorii. To bardzo ważne. Zapewniam pana, że wszystkie kontrargumenty udało mi się obalić, wnioski uzyskuje się przedziwne…

— Proszę wybaczyć — szorstko przerwał Sobowtórowi profesor — ale maje zdanie o tym galimatiasie pan zna. Toteż w moim zakładzie żadnego, rozumie pan, żadnego rozprawiania o tym nie będzie. Zawracanie głowy! Gdzie indziej — profesor szybkim gestem wskazał Sobowtórowi drzwi — gdzie indziej, chociażby w tak ulubionym przez pana Instytucie Przestrzeni, może pan pleść do woli, ale bez powoływania się na nasz instytut i mój zakład!

— Rozumiem… a szkoda. Byłoby prościej… Zresztą niczego innego się nie spodziewałem…

Barkłaj majestatycznie skierował się ku drzwiom, lecz odwrócił się, zanim do nich doszedł.

— I jeszcze usilnie proszę, by pan więcej nie wyczyniał sztuczek. To nie cyrk, tylko Instytut Badania Próżni. Sobowtór statecznie wyszedł za profesorem. W korytarzu usiadł przy stoliku z telefonem. Nakręcił numer:

— Greczysznikow… Tu Maj drugi, nie wiem nawet, jak się nazwać… Nastąpiło rozdwojenie i powrót… W ogóle, Sasza, dokonało się to szybciej niż można było przewidywać… Wieczorem zobaczysz, bądź wolny… Powiedz Briggemu… Przekonasz się…

Przechodzący przez korytarz Klimow usłyszał ostatnie słowa tej rozmowy. Zaniepokoił się i żałował, że początek puścił mimo uszu. Postanowił, że w przyszłości nie pozwoli sobie na takie uchybienie.

Jak ustalił Klimow, punktualnie o pierwszej Rubcow wyszedł na obiad. Siedział przy jednym stole z dziewczętami, z hali maszyn, był wesół i zachowywał się niewymuszenie.

O pierwszej czterdzieści Rubcow powrócił do pracowni. Przechodząc przez pokój Klimowa i Jossa rzekł:

— Cześć próżniakom! Niech żyje czarna magia!

Potem zamknął się w swoim gabineciku. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd huki, zgrzyty, syczenie i inne odgłosy, na które Klimow i Joss już nie reagowali, dźwięki te były bowiem zwyczajne. Nic wykraczającego poza normę. Koło drugiej jeszcze raz zadzwonił telefon. Klimow poszedł do aparatu. Głos podobny do głosu Rubcowa poprosił Rubcowa. Klimow przywołał Sobowtóra i tym razem zdołał podsłuchać wszystkie jego odpowiedzi, ale się rozczarował. Były to same błahe zdania:

— Cóż robić, czekaj… Przyjść mniej więcej o trzeciej… Nie chciałem cię denerwować… Pozdrów Litę… O piątej Przyjdę…

O czwartej trzydzieści Sobowtór poszedł do domu. Opuścił instytut przez portiernię, powiesiwszy jak należy na tablicy klucz do swego gabineciku i okazawszy wartownikowi przepustkę — dokładnie tak samo, jak to zawsze robił Rubcow.

Загрузка...