ZEBRANIE

Lita odrodzona i ożywiona przybiegła do Majów.

— Wybacz — odezwał się Sobowtór — zapomnieliśmy ci przedstawić inżyniera z naszej pracowni, Mikołaja Jossa. Poznajcie się. To porządny chłop.

— Cudownie! — Lita mocno uścisnęła dłoń Jossa. Właśnie kolega jest nam potrzebny! Teraz biegiem do naczelnego.

— Jeszcze coś — mówił po drodze Sobowtór. — Lada chwila przyjdzie tu jeszcze trzech ludzi związanych z tą sprawą: twój kuzyn, Jura Brigge, a trzeciego nie znasz…

— Wspaniale! — wykrzyknęła Lita. — Specjaliści z pokrewnych instytucji!

…Naczelny wstał i uściskiem ręki przywitał sobowtórów, którzy się przedstawili:

— Rubcow dzisiejszy.

— Rubcow jutrzejszy.

Do gabinetu weszło kilku redaktorów, korespondentów, fotoreporterów. Usiedli, zapalili papierosy. Naczelny powiadomił obecnych o przyczynie zebrania. Dobierał słów nader ostrożnie, ubezpieczając się wyrażeniami w rodzaju: „jak zapewniają nasi goście”, „sądząc z tego, co twierdzą”, potem zaś udzielił głosu Majowi jutrzejszemu, dodając na zakończenie:

— Byłoby dobrze, gdyby pan, szanowny panie Rubcow, zademonstrował nam jakąś, e… materialną pamiątkę dostarczoną z jutrzejszego dnia.

Sobowtór wstał.

— Drodzy towarzysze, najlepiej zacząć od pamiątki dla redaktora naczelnego. Z dnia jutrzejszego zabrałem to: jutrzejsze gazety. — Powiedziawszy to wyjął z kieszeni i położył na stole plik zwiniętych dzienników.

— O! — ucieszył się naczelny. — To już fakt. — Sięgnął po pierwszy dziennik, głośno przeczytał tytuł, obejrzał pierwszą kolumnę. — Wszystko jak należy… — Rozwinął gazetę. — Aha, Chorochorienko zareagował na dzisiejszą uchwałę reportażem „Patrzeć przed siebie”… — Przebiegł; wzrokiem kilka linijek. — Oczywiście same ogólniki. — Odłożył gazetę, którą natychmiast chwycił siedzący tuż obok redaktor dyżurny.

Naczelny wziął inny dziennik, po czym nastąpiły nowe okrzyki i komentarze.

— Zuch! — odezwał się Maj. — Jakież to proste i mocne!

— Genialne — ironicznie potwierdził Sobowtór.

Gazety krążyły z rąk do rąk. Słychać było entuzjastyczne zdania:

— Masz ci! „Spartak” wygrał z Tbilisi dwa do jednego, a mecz jeszcze się nie rozpoczął…

— Patrz, tabela wygranych na loterii! Czy losów już się nie sprzedaje?

Ktoś krzyknął do telefonu:

— Syzow, co tam jutro masz w rubryce „Rodzina i życie”?… Sam jeszcze nie wiesz?… A ja wiem…

Żeby tak można dostarczać jutrzejsze rękopisy… marzył ktoś głośno.

— Każą pracować na pojutrze!

— O dwunastej czterdzieści pod Kurakiem spada meteoryt!

— Zadzwoń do astronomów, nagroda murowana…

— Widzisz — powiedział Sobowtór do Maja — publiczność tu taka jak ten staruszek z repertuaru Jury Briggego. Nawiasem mówiąc, koledzy mogliby się już zjawić.

Drzwi rzeczywiście się otwarły, weszli Greczysznikow i Brigge. Zatrzymali się szukając wzrokiem Rubcowów. Brigge sięgnął po okulary, Greczysznikow zobaczył sobowtórów i rozło żył ręce. Obaj Majowie zbliżyli się do nich i zastygli w staroegipskiej pozie: na wpół obróceni ku sobie, z podniesionymi powitalnie dłońmi.

— Sprawdzajcie., niedowiarki — rzekł uroczyście Sobowtór.

— Dotykajcie i sprawdzajcie — dodał Maj.

Sasza podszedł do sobowtórów, dotknął ich ramion, spojrzał im w twarze, oni zaś dostrzegli w jego oczach, w nieco do góry uniesionych kącikach ust wciąż to samo zaskoczenie.

— Który z was jest który? — spytał Sasza.

— Ja jestem jutrzejszy — butnie odrzekł Sobowtór. Brigge tymczasem rzeczowo szperał po kieszeniach sobowtórów, przygadując:

— Konfiskuje się dokumenty: przepustkę… bilet tramwajowy… zapałki…

Na parapecie okiennym wyrosły dwie kupki jednakowych przedmiotów. Jura i Sasza sortowali je, porównywali. Poprosili fotoreportera, by zrobił zdj ęcia dwóch jednakowych leżących obok siebie kluczy, dwóch dowodów osobistych, dwu jednakowo naderwanych paczek papierosów „Prima”… Wokół zgromadzili się zaciekawieni dziennikarze.

Naczelny zdążywszy już przejrzeć ostatnią gazetę zbliżył się do grupy. Lita odkomenderowała do niego „przedstawicieli Instytutu Przestrzeni”. Naczelny z zadowoleniem uścisnął ręce nowym gościom i jakby wybierając według wzrostu, zwrócił się do Saszy z pytaniem:

— Kontroli, jak widzę, nie zaniedbano? A cóż na to nauka?

— Jak to powiedzieć? Bardzo byśmy chcieli zrobić analizy krwi, potu i innych wydzielin, dokonać wszystkich pomiarów antropologicznych, pobrać odciski palców sobowtórów, za pomocą rentgena i ultradźwięków stwierdzić identyczność narządów wewnętrznych i szkieletów…

— A nie mówiłem? — szepnął Maj do Lity. — I to twój kuzyn, nasz najlepszy przyjaciel!…

— Ale zgodnie z badaniami wstępnymi sobowtóry są najwidoczniej prawdziwe — zakończył Sasza.

— W każdym razie według cech zewnętrznych — dodał Brigge.

— T-tak — przeciągnął naczelny i zwrócił się do sobowtórów. — Proszę mi powiedzieć, dlaczego wśród jutrzejszych gazet brak naszej?

— Czy mało jeszcze tamtych? — uśmiechnął się Sobowtór.

— Ale w tamtych nie ma nic o tym interesuj ącym wydarzeniu.

— Po prostu nie zdążyli, ale i nie wiedzieli.

— A my?

— Zdążyliście. Ściśle mówiąc, zdążycie.

— Nie widzę tego.

— Jeszcze zobaczycie. Nie ma tu waszej jutrzejszej gazety, bo ją skradziono.

— Właśnie ją!

— Niestety, właśnie ją. W eksperyment ten i w ogóle we wsteczne strumienie czasu nie wierzył mój promotor, profesor Barkłaj. Musiałem przygotować doświadczenie w tajemnicy przed nim i przed całym zakładem…

— Znakomicie! — stwierdził energicznie naczelny. Rutyniarz na stanowisku naukowym!

— Jak kto uważa. A jeden z jego fagasów ukradł mi waszą gazetę. Sam ją zresztą przyniesie. Właśnie tu.

— A więc jeszcze dziś go zobaczę?

— Bardzo szybko, już idzie… Nieźle byłoby go sfotografować w drzwiach.

— To całkiem proste. Ej, panie Marku! — naczelny przywołał dyżurnego redaktora i wydał polecenie fotografowania wszystkich wchodzących. Podniósłszy głowę objął przenikliwym spojrzeniem sobowtórów, Greczysznikowa, Briggego, a potem po ojcowsku objął wpół Litę i zadecydował:

— Natychmiast proszę szykować materiał: siedemdziesiąt wierszy plus trzy zdj ęcia.

— Pięknie — odrzekła Lita delikatnie się wyswobadzając. — Przygotuję go w redakcji z bohaterami dnia. Tu za duży hałas…

— Idź z Litą ty — rzekł Sobowtór do Maja.

Nie zdążyli odejść, kiedy do gabinetu nieśmiało wszedł Klimow. Jego lisia fizjonomia drgnęła: oślepiły go błyskające flesze. Skurczył się i zrobił krok w stronę naczelnego, ale zatrzymał się ujrzawszy tam Rubcowa, Jossa, dwóch pracowników Instytutu Przestrzeni. Nagle drugi Rubcow razem z tą samą dziewczyną, której zdjęcie widniało w owej sprzecznej z naturą gazecie, odwrócił się i ruszył wprost na niego…

— Oto on! — obwieścił wszem wobec Sobowtór. — Oto złodziej dziennika „Życie”! On właśnie ukradł z mojego gabinetu jutrzejszy jego numer! Czyż nie tak, Klimow?

Klimow stał z głową schowaną w ramiona.

Dlaczego pan milczy, Klimow? Przecież celowo zostawiłem gazetę tam, gdzie pan ją znalazł. Specjalnie po to, żeby pan ją ukradł, przyszedł tu i publicznie ukazał swoją podłość…

Klimow odwrócił się niezgrabnie, zaczepił czubkiem buta o dywan, potknął się i runął na podłogę wypuszczając z rąk portfel. Potem zerwał się zapominając o portfelu i uciekł chwyciwszy się za głowę.

Загрузка...