Jack Finney Twarz z fotografii

Na jednym z górnych pięter nowego Pałacu Sprawiedliwości odnalazłem pokój pod wskazanym numerem. Młoda i ładna dziewczyna spojrzała na mnie znad maszyny do pisania, obdarzyła mnie służbowym uśmiechem i spytała:

— Czy profesor Weygand?

Było to pytanie retoryczne, gdyż jedno spojrzenie na mnie wystarczyło jej za odpowiedź. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową, żałując, że mam na sobie mój „profesorski” garnitur, a nie ubranie typu „zabaw się w San Francisco”.

— Inspektor Ihren rozmawia przez telefon, prosz ę chwilę zaczekać — powiedziała sekretarka.

Skinąłem głową i usiadłem, uśmiechnąwszy się z godnością jak przystało na profesora.

Moje nieszczęście polega na tym, że chociaż mam szczupłą, skupioną twarz intelektualisty, wyglądam za młodo na swoje stanowisko. Trudno uwierzyć, że jestem profesorem fizyki na dużym uniwersytecie. Na szczęście włosy mi nieco przedwcześnie posiwiały… Poza tym na terenie uczelni zazwyczaj noszę te żałobne, workowate tweedowe ubrania — etatowy strój uniwersyteckich wykładowców. Te garnitury, okrągłe okulary w metalowej oprawie i kolekcja krawatów w zdechłych odcieniach składają się na obraz typowego profesora.

Rozejrzałem się po pokoju: żółte ściany, wielki kalendarz, kartoteki, biurko, maszyna do pisania i dziewczyna. Patrzyłem na nią tak, jak patrzę na niektóre z moich bardziej kształtnych studentek — spod oka i z ojcowskim uśmiechem, przygotowanym na wypadek, gdyby moje spojrzenie zostało przechwycone. Najbardziej jednak miałem ochotę wyjąć z kieszeni list inspektora Ihrena i przeczytać go raz jeszcze w nadziei znalezienia w nim choćby cienia wskazówki, po co zostałem wezwany. Ponieważ jednak odczuwam zawsze lęk przed policją — nawet kiedy mam spytać policjanta o ulicę — więc pomyślałem, że czytając list zdradzę swoje zdenerwowanie przed sekretarką, która z kolei da jakiś tajny znak inspektorowi. Właściwie i tak pamiętałem treść listu. Było to urzędowo grzeczne zaproszenie, adresowane na uniwersytet, abym przybył na spotkanie z inspektorem Maminem O. Ihrenem, „jeśli będę tak uprzejmy”, „bardzo prosimy” itd. Właśnie zastanawiałem się, co by było, gdybym równie uprzejmie odmówił, kiedy odezwał się brzęczyk i dziewczyna powiedziała:

— Pan inspektor prosi.

Wstałem, nerwowo przełknąłem ślinę i otworzyłem drzwi do sąsiedniego pokoju. Inspektor podniósł się zza swojego biurka powoli i niechętnie, jakby nie był pewien, czy wkrótce nie będzie musiał wtrącić mnie do więzienia. Wyciągnął dłoń podejrzliwie i bez uśmiechu powiedział:

— Cieszę się, że pan przyszedł.

Usiadłem przed jego biurkiem i pomyślałem, że wiem, co by się stało, gdybym nie skorzystał z zaproszenia tego człowieka. Po prostu wkroczyłby do sali wykładowej, zatrzasnął mi na rękach kajdanki i zaciągnął mnie tutaj. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego twarz była odrażająca lub wyróżniała się czymś szczególnym — była dość pospolita. Podobnie zresztą jak jego rude włosy i szary garnitur. Inspektor był młodym jeszcze człowiekiem, nieco wyższym i potężniejszym ode mnie. Jego oczy miały taki wyraz, jakby nie interesował się niczym na świecie poza swoją pracą. Byłem przekonany, że oprócz kronik kryminalnych nie czytał niczego, nawet tytułów w gazetach, że jest inteligentny, bystry, ale oschły i pozbawiony poczucia humoru, że styka się wyłącznie z innymi policjantami i że nie ma o nich zbyt wysokiego mniemania. Był pospolity w stopniu niezwykłym i czułem, że mój uśmiech wypada blado.

Przystąpił od razu do rzeczy. Widocznie częściej miał do czynienia z przestępcami niż z ludźmi z towarzystwa.

— Nie możemy odnaleźć kilku osób i wydaje mi się, że pan może nam pomóc.

Wyraziłem swoje zdumienie, lecz on nie zwrócił na to uwagi.

— Jeden z nich pracował w restauracji Haringa. Zna pan ten lokal, jada pan tam od lat. Facet był kelnerem i zniknął po dwóch dniach świąt z całym utargiem — prawie pięć tysięcy dolarów. Zostawił list, w którym napisał, że lubił ten lokali że pracowało mu się przyjemnie, ale że od dziesięciu lat płacili mu mniej niż mu się należało i że teraz będą kwita. Facet z oryginalnym poczuciem humoru, można powiedzieć.

Ihren odchylił się na swoim fotelu i spojrzał na mnie spod oka.

— Nie możemy go odnaleźć. Szukamy go od roku i wszelki ślad po nim zaginął.

Pomyślałem, że wypada coś powiedzieć i bąknąłem: Może przeniósł się do innego miasta i zmienił nazwisko.

Ihren wyglądał na zaskoczonego, jakbym powiedział coś głupszego, niż można było oczekiwać.

— To by mu się na nic nie przydało! — Powiedział poirytowany.

Miałem już dość tego uczucia strachu i powiedziałem odważnie:

— Dlaczegóż to?

— Ludzie nie kradną po to, żeby zakopać lub przechować łup, ludzie kradną pieniądze po to, żeby je wydawać. Forsa mu się dawno skończyła, czuje się zapomniany i musiałby znowu zacząć pracować jako kelner. — Zrobiłem widocznie sceptyczną minę, bo Ihren potwierdził: — Oczywiście że jako kelner. To jedyne, co on potrafi. Pamięta pan Johna Carradina, aktora filmowego? Widziałem go w wielu filmach. Miał właśnie taką charakterystyczną końską twarz jak nasz facet.

Skinąłem głową i Ihren obrócił się ze swoim fotelem w stronę kartotek. Otworzył kopertę, wyjął z niej arkusz papieru i położył przede mną. Był to list gończy i chociaż zdjęcie niezbyt przypominało fotos aktora filmowego, to niezwykłej długości szczęka nie mogła budzić wątpliwości. Ihren powiedział:

— Mógł się przeprowadzić i zmienić nazwisko, ale tej twarzy nie można zmienić. Gdziekolwiek jest, powinien być odnaleziony już kilka miesięcy temu. Ten list rozesłaliśmy wszędzie.

Wzruszyłem ramionami, a Ihren znowu sięgnął do kartoteki. Tym razem wręczył mi starą brązową fotografię wykonaną na grubym kartonie. Było to zdjęcie grupowe, jakich się już dzisiaj nie robi — wszyscy pracownicy małej firmy ustawieni na chodniku przed wejściem. Było tam ze dwanaście osób — mężczyźni z wąsami i kobiety w długich sukniach uśmiechali się i mrużyli oczy w słońcu przed małym budynkiem, który od razu rozpoznałem. Restauracja Haringa niewiele się zmieniła od tamtych czasów.

— Ta fotografia wisiała na ścianie w lokalu — powiedział Ihren. — Myślę, że od lat nikt się jej dobrze nie przyjrzał. Ten gruby facet w środku to pierwszy właściciel, który otworzył interes w 1885 roku. Z tego okresu pochodzi to zdjęcie. Nikt nie zna nazwisk pozostałych osób, ale niech pan się dobrze przyjrzy twarzom.

Przyjrzałem się i zrozumiałem, o co mu chodzi. Na starej fotografii była ta sama zadziwiająco długa twarz co na liście gończym. Spojrzałem na Ihrena.

— Kto to jest? Jego ojciec? Dziadek?

— Być może — powiedział inspektor. — W każdym razie wygląda na faceta, którego szukamy. I niech pan spojrzy, jak on szczerzy zęby! Jakby specjalnie przyj ął pracę w tej samej restauracji i zamelinował się w roku 1885, żeby wyśmiewać się ze mnie!

— Panie inspektorze, jest pan bardzo interesuj ącym rozmówcą, żeby nie powiedzieć wręcz zabawnym. Słuchałem pana z najwyższą uwagą, i nigdzie się nie śpieszę, ale naprawdę nie widzę powodu…

— Jest pan profesorem, prawda? A profesorowie s ą przecież piekielnie inteligentni. Szukam pomocy wszędzie, gdzie się da. Mamy kilka podobnych przypadków. Zaginęli ludzie, którzy powinni być dawno odnalezieni i to z łatwością. Jednym z nich jest William Spangler Greeson. Czy słyszał pan o nim?

— Oczywiście. Czy można w San Francisco o nim nie słyszeć?

— No tak, człowiek z elity towarzyskiej. A czy wiedział pan, że on nie miał ani grosza własnych pieniędzy?

Wzruszyłem ramionami.

— Skąd mogłem wiedzieć. Myślałem, że on jest bogaty. — To jego żona jest bogata. Pewnie dlatego się z nią ożenił. Chociaż podobno to ona go uwodziła. Jest od niego dużo starsza. Rozmawiałem z nią, bardzo niesympatyczna baba. A on jest młody, przystojny i leniwy, więc się z nią ożenił.

— Czytałem coś na jego temat, zdaje się w związku z teatrem?

— Tak, całe życie marzył o scenie. Kiedy się ożenił, żona dała mu pieniądze, które zainwestował w jakieś przedstawienie w Nowym Jorku. Jeździł tam często na próby i był w swoim żywiole. A potem zaczął nawiązywać przyjaźnie z niektórymi członkami zespołu, głównie płci żeńskiej. Żona ukarała go natychmiast. ociągnęła go tutaj i odtąd nie dawała mu ani grosza na teatr. Za to, że był niegrzeczny, nie mógł sobie nawet kupić biletu na przedstawienie. I pewnego dnia znikł, zabierając jej sto siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Przepadł jak kamień w wodę, a przecież wiadomo, że on nie potrafi; po prostu nie potrafi trzyma ć się z daleka ad teatru. Powinien już dawno temu pokazać się w Nowym Jorku. Pod fałszywym nazwiskiem, z farbowanymi włosami; z wąsami, ale powinniśmy go już dawno mieć. Tymczasem on także gdzieś znikł… Mam nadzieję, że pan rzeczywiście ma trochę czasu, ponieważ umówiłem się również w pańskim imieniu na Powell Street, w pobliżu Embarcadero. Chodźmy.

Inspektor podniósł się zza biurka biorąc ze sobą dużą kopertę z nadrukiem nowojorskiej policji. Ruszył do drzwi nie oglądając się, jakby był pewien, że pójdę za nim. Kiedy już byliśmy na ulicy, powiedział:

— Możemy wziąć taksówkę. Ponieważ jestem z panem, będę mógł wstawić to do rachunku. Kiedy byłem tam sam, jechałem kolejką.

— W taki dzień jak dzisiaj trzeba być szaleńcem albo policjantem, żeby brać taksówkę, kiedy można jechać kolejką.

— Okay — powiedział Ihren — zabawmy się więc w turystów.

W milczeniu doszliśmy do przystanku. Kolejka właśnie zawracała na pętli i udało nam się zająć miejsca siedzące na pomoście. Kolejka ruszyła powoli ulicą Powella. Było pięknie, dużo słońca, błękitne niebo — typowy letni dzień w San Francisco. Na Ihrenie nie robiło to jednak wrażenia, z równym powodzeniem mógłby się znajdować w zatłoczonym metrze w Nowym Jorku.

— Więc gdzie jest ten William Spangler Greeson? — zaczął, gdy tylko wykupiliśmy bilety. — Napisałem do policji w Nowym Jorku, żeby na parę godzin wysłali człowieka do miejskiego muzeum historycznego.

Inspektor otworzył kopertę, wyjął kilka złożonych arkuszy papieru i wręczył mi jeden z nich. Była to fotografia starego afisza.

— Słyszał pan kiedyś o takiej sztuce? — spytał Ihren czytając mi przez ramię. — „Dzisiaj i przez cały tydzień! Siedem galowych przedstawień!” A poniżej wielkimi literami: „Wujaszek Mable Greenhorn”.

— Oczywiście, że słyszałem, to chyba Shakespeare — odpowiedziałem.

— Niech pan schowa dowcipy dla swoich studentów i niech pan lepiej przeczyta obsadę.

Przeczytałem długą listę nazwisk. W dawnych sztukach na scenie było prawie tyle samo osób, co na widowni. Na samym dole listy, gdzie wyliczano nazwiska statystów, figurowało nazwisko Williama Spanglera Greesona.

— Ta sztuka szła w 1906 — powiedział Ihren. — A oto inna, z 1901.

Wręczył mi drugą fotokopię, wskazuj ąc na ostatnią pozycję obsady: widzowie na wyścigach. Między innymi było tam nazwisko Williama Spanglera Greesona.

— Mam kopie jeszcze dwóch afiszów, z 1902 i z 1904 roku, obydwa z jego nazwiskiem.

W miejscu, gdzie kolejka skręca z ulicy Powella, wysiedliśmy i dalej szliśmy pieszo. Zwracając inspektorowi fotokopię powiedziałem:

— To musi być jego dziadek. Zapewne Greeson odziedziczył po nim zamiłowanie do teatru.

— Czy nie za dużo tych dziadków, profesorze — powiedział Ihren chowaj ąc fotokopie do koperty.

— A jak pan sądzi, inspektorze?

— Wkrótce się pan przekona.

Szliśmy dalej w milczeniu. Przed nami, u wylotu ulicy Powella, otwierał się widok na zatokę, skąpaną w promieniach słońca, lecz inspektor nawet nie podniósł oczu. Kiedy przechodziliśmy koło niskiego betonowego budynku, wskazał gestem drzwi. Widniał na nich napis: Studio nr 16. Reklama telewizyjna. Przeszliśmy przez małe biuro, w którym nie było żywej duszy, potem przez wielką salę, gdzie cieśla montował dekoracj ę — frontową ścianę chaty. Następnie inspektor, który widocznie był tu nie po raz pierwszy, otworzył podwójne drzwi i znaleźliśmy się w małej salce projekcyjnej. Był tam ekran i około dwustu miejsc siedzących. Z budki projekcyjnej odezwał się głos:

— Czy to pan, inspektorze?

— Tak. Czy wszystko gotowe?

— Za chwilę. Tylko przewinę taśmę.

Ihren wskazał mi krzesło i usiadł koło mnie.

— Był tu w naszym mieście typ nazwiskiem Tom Veeley, zwariowany kibic sportowy. Chodził na wszystkie mecze bokserskie i piłkarskie, na wszystkie wyścigi samochodowe i konne — i zawsze miał tysiące uwag pod adresem organizatorów. Znaliśmy go, ponieważ od czasu do czasu uciekał od żony. Ona nie znosiła sportu i dokuczała mu z tego powodu. Uciekał wtedy. z domu, a,żona zgłaszała do policji skargę, że mąż ukrywa się i nie łoży na utrzymanie. Nigdy nie udawało mu się zniknąć na dłużej. I nawet kiedy go przyłapaliśmy, mówił tylko o tym, że sport umiera, że ani publiczność, ani gracze nie wykazują zapału i że chciałby żyć w złotym okresie sportu. Czy rozumie pan, do czego zmierzam?

Skinąłem głową. W tym momencie w sali zgasło światło. Na ekranie pojawił się film. Obraz był czarno-biały, ruchy postaci szybkie i podryguj ące. Jedynym dźwiękiem był szum aparatu projekcyjnego. Pokazano nam mecz w bosebali na stadionie Yankee. Nastąpiło zbliżenie — na boisku stał Babe Ruth z kijem na ramieniu. Wziął potężny zamach, trafił piłkę i śledząc jej lot ruszył biegiem. Na ekranie pojawił się napis: Babe Ruth w akcji! Dalsze napisy głosiły, że jest to jego pięćdziesiąte pierwsze Zwycięstwo w sezonie 192? i że prawdopodobnie ustanowi on nowy rekord światowy.

Potem ukazały się jakieś cyfry i napisy. Ihren wyjaśnił: — Studio filmowe zorganizowało nam ten pokaz za darmo. Kiedy kręcą filmy o policjantach i złodziejach, korzystają z naszej pomocy.

Nagle na ekranie pojawił się Jack Dempsey — na ringu. Obraz był marny, lecz nie ulegało wątpliwości, że to był Dempsey, młody i nie ogolony. W czasie przerwy kamera ukazywała twarze widzów w słomkowych kapeluszach i sztywnych kołnierzykach. Potem, wśród dziwnej ciszy, Dempsey zerwał się i ruszył skulony na środek ringu do walki z olbrzymim, powolnym przeciwnikiem. Chyba był to Jess Willard. Film urwał się gwałtownie.

— Przejrzałem kilometry takich taśm — odezwał się Ihren — i znalazłem trzy zdjęcia. Teraz ostatni kawałek. Na ekranie ukazał się gracz na polu golfowym, otoczony widzami. Gracz uśmiechnął się i wykonał kilka wstępnych ruchów kijem; ubrany był w tak zwane „pumpy” za kolana i uczesany z przedziałkiem pośrodku głowy. Poznałem w nim Bobby Jonesa, jednego z najsłynniejszych graczy świata. Szczyt jego kariery przypadał na lata dwudzieste. Jones uderzył piłkę, która wtoczyła się do ostatniego otworu. Tłum kibiców wpadł na boisko, cały tłum — z wyj ątkiem jednego mężczyzny, który uśmiechnięty szedł wprost na kamerę, potem zatrzymał się, zdjął czapkę z daszkiem i ukłonił się w pas do kamery. Kamera ominęła go, aby śledzić Jonesa, który właśnie wyjmował piłkę z dołka. Po chwili Jonesa ruszył dalej i człowiek, który się nam kłaniał, poszedł za nim wraz z tłumem widzów. Nagle film się skończył i zabłysło światło. Ihren odwrócił się do mnie.

— To był Veeley — powiedział — i niech pan nie próbuje wmawiać we mnie, że to jego dziadek. Nie było go jeszcze na świecie, kiedy Bobby Jones był mistrzem golfa, ale i tak twierdzę kategorycznie, że to był Tom Veeley, kibic z San Francisco, który zniknął sześć miesięcy temu.

Zrobił wyczekującą pauzę, ale ja milczałem, bo cóż miałem mu odpowiedzieć?

Ihren ciągnął dalej.

— On również siedział na wprost kamery na meczu Rutha, chociaż jego twarz była w cieniu. I wydaje mi się, że to on jest jednym z widzów na meczu Dempseya, ale tego nie jestem pewien.

Drzwi do budki projekcyjnej otworzyły się i mechanik zapytał:

— Czy to wszystko na dzisiaj, panie inspektorze?

Ihren kiwnął głową. Mechanik widząc mnie powiedział: „Dzień dobry, profesorze” i wyszedł.

Ihren spojrzał na mnie.

— Tak, on pana pamięta, profesorze. W zeszłym tygodniu, kiedy wyświetlał te stare kroniki dla mnie i doszliśmy do taśmy z Babby Jonesem, przypomniał sobie, że niedawno wyświetlał już ten film dla kogoś. Spytałem go dla kogo i podał mi pańskie nazwisko. Coś mi się wydaje, że my dwaj jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, którzy interesują się tym kawałkiem starej taśmy. Dlatego więc zasięgnąłem danych o pańskiej osobie; jest pan zastępcą profesora fizyki i ma pan doskonałą opinię. Nie był pan karany sądownie, co również mi nic nie mówi, ponieważ większość ludzi nie jest karana, chociaż co najmniej połowa na to zasługuje. Potem sprawdziłem prasę i w gazecie „Chronicle” w archiwach znaleźli notatkę o panu.

Ihren wstał.

— Proponuję, żebyśmy stąd wyszli.

Inspektor zmierzał w stronę zatoki, a ja podążyłem za nim. Doszliśmy do końca ulicy, gdzie zaczynało się drewniane molo. Tuż koło nas przepływał wielki tankowiec, lecz Ihren nie patrząc na statek usiadł na drewnianym pachołku i wskazał mi sąsiedni. Potem wyjął z portfela wycinek z gazety.

— Tutaj piszą, że wystąpił pan na spotkaniu Amerykańsko-Kanadyjskiego Towarzystwa Fizycznego w czerwcu 1961 roku w Hotelu Fairmont.

— Czy to jest przestępstwo?

— Nie wiem, nie słuchałem pańskiego odczytu. Mówił pan na temat „Niektórych fizycznych aspektów czasu”, lecz przyznaj ę, że dalszego ciągu notatki nie rozumiem.

— Był to dosyć specjalistyczny odczyt.

— Z tego wszystkiego zrozumiałem jednak, że uważa pan za możliwe wysłanie człowieka w przeszłość.

Uśmiechnąłem się.

— Wiele ludzi tak uważa, Einstein też był tego zdania. Jest to dosyć popularna teoria. Ale to wszystko, inspektorze — tylko teoria.

— Więc pomówmy o czymś, co jest nie tylko teorią. Od roku San Francisco stało się doskonałym rynkiem dla starych pieniędzy; dowiedziałem się o tym zupełnie niedawno. Wszystkie sklepy prowadzące sprzedaż starych monet i banknotów zauważyły nowych, dziwnych nabywców, którzy nie podawali swoich nazwisk i nie troszczyli się o stan starych pieniędzy. Im bardziej były brudne i pomięte, tym bardziej im się podobały. Jednym z kupujących, mniej więcej przed rokiem, był mężczyzna z bardzo charakterystyczną, długą twarzą. Kupił banknoty i kilka monet; wymagał tylko, aby były wydane przed rokiem 1885. Innym klientem był przystojny i sympatyczny młody człowiek, który szukał banknotów z początku stulecia. I tak dalej. Czy wie pan, dlaczego przyprowadziłem pana tutaj, na wybrzeże?

— Nie.

Inspektor wskazał na puste molo za naszymi plecami.

— Ponieważ jesteśmy tutaj zupełnie sami, bez świadków. Niech mi pan powie, profesorze — i tak nie będę mógł zrobić z tego użytku służbowego — jak pan to do diabła robi? Na pewno miał pan ochotę komuś o tym opowiedzieć, więc przypuśćmy, że tym kimś będę ja.

Tym ostatnim zdaniem zaskoczył mnie. Rzeczywiście miałem ochotę opowiedzieć komuś o wszystkim. Szybko, zanim zdążę się rozmyślić, powiedziałem:

— Używam małej czarnej skrzyneczki z mosiężnym przełącznikiem.

Przez kilka sekund obserwowałem biały kuter Straży Przybrzeżnej wyłaniający się zza Wyspy Aniołów, potem wzruszyłem ramionami i odwróciłem się z powrotem do inspektora.

— Ale pan przecież nie jest fizykiem, jak mam to panu wytłumaczyć? Powiem tylko, że wysyłanie ludzi w przeszłość jest naprawdę możliwe. I dużo łatwiejsze, niż ktokolwiek z teoretyków przypuszczał. Reguluj ę przełączniki i tarcze, nastawiam czarną skrzynkę na dany przedmiot, podobnie jak aparat fotograficzny. Potem — tutaj znowu wzruszyłem ramionami — włączam słaby, precyzyjnie kierowany strumień energii elektrycznej o szczególnych właściwościach. I podczas działania aparatu przedmiot lub człowiek znajdujący się w strumieniu energii… jak by to powiedzieć?… jest poza czasem, który biegnie obok niego. Obliczyłem, że kiedy człowiek znajduje się w stanie takiego zawieszenia, przeszłość dogania go z szybkością dwudziestu trzech lat i jedenastu tygodni na każdą sekundę działania aparatu. Używając stopera mogę wysłać człowieka w wybrany przez niego okres z dokładnością do trzech tygodni. Wiem, że to się sprawdza, ponieważ Tom Veeley jest tylko jednym z wielu przykładów. Wszyscy wysłani przeze mnie staraj ą się dać mi jakoś znać, że przybyli bezpiecznie. Veeley powiedział, że postara się trafić do kroniki filmowej ze zwycięskiego meczu Jonesa. Przeglądałem tę kronikę w zeszłym tygodniu, żeby sprawdzić, czy mu się to udało.

Inspektor kiwnął głową.

— W porządku. A teraz,proszę mi powiedzieć, dlaczego pan to robi? To są przestępcy i pan dopomógł im w ucieczce. — Nie, panie inspektorze. Nie wiedziałem, że oni są przestępcami: Oni mi tego nie mówili. Wydawali mi się sympatycznymi ludźmi, którzy znaleźli się w tarapatach. A robiłem to, ponieważ tak jak lekarz, który odkrywa nową szczepionkę, potrzebowałem ochotników do eksperymentu! I zdobyłem ich. Nie tylko pan przeczytał to sprawozdanie z mojego odczytu:

— Gdzie pan to robił?

— Na plaży, w pobliżu Cliff House. W nocy, kiedy nikogo nie było w pobliżu.

— Dlaczego właśnie tam?

— Istnieje niebezpieczeństwo, że wysłany w przeszłość człowiek może pojawić się w miejscu już zajętym przez jakiś przedmiot, na przykład kamienną ścianę lub budynek. W takim wypadku atomy jego ciała pomieszałyby się z atomami tamtego przedmiotu, co byłoby wysoce nieprzyjemne. Plaża jest miejscem, gdzie nigdy nie stały żadne budynki. Oczywiście poziom piasku mógł być w przeszłości nieco wyższy, więc na wszelki wypadek ustawiałem każdego z nich na wieży ratownika, w ubraniu dostosowanym do epoki, w którą się wybierał, i z odpowiednimi pieniędzmi w kieszeni. Nastawiałem aparat starannie, tak aby usunąć z pola widzenia samą wieżę, włączałem prąd na odpowiedni okres czasu i facet lądował na plaży pięćdziesiąt, siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu.

Przez chwilę inspektor siedział w milczeniu, wpatruj ąc się pustym wzrokiem w deski pomostu. Nagle spojrzał na mnie i energicznym ruchem zatarł dłonie.

— W porządku, profesorze. A teraz sprowadzi pan ich wszystkich z powrotem.

Potrząsnąłem głową, na co inspektor uśmiechnął się zjadliwie i powiedział:

— Musi pan ich sprowadzić albo zniszczę pańską karierę. Sam pan wie, że mogę to zrobić. Powiem to wszystko, co powiedziałem panu, wykażę powiązania. Każdy z poszukiwanych odwiedzał pana. Na pewno kogoś z nich widziano: Może nawet widziano was na plaży. Po czymś takim nigdy już nie dostanie pan pracy na uniwersytecie.

Potrząsnąłem głową raz jeszcze i inspektor rzucił z pogróżką:

— Więc nie chce pan?

— Nie mogę! Jak u diabła mam się do nich dostać? Przecież oni żyją w roku 1885, 1906 czy 1927. Sprowadzenie ich jest niemożliwe. Oni uciekli panu na zawsze. Słyszy pan, na zawsze!

Ihren wyraźnie zbladł.

— Nie! — krzyknął. — To niemożliwe. Oni są przestępcami i muszą ponieść karę.

Byłem zaskoczony.

— Ale dlaczego? Nikt z nich nie wyrządził nikomu wielkiej krzywdy. I dla nas oni przestali istnieć. Niech pan o nich zapomni.

Inspektor zacisnął zęby.

— Nigdy — wyszeptał. I nagle ryknął: — Nigdy nie zapominam o poszukiwanym przestępcy!

— Tak jest, Javert.

— Kto?

— Taki wymyślony policjant z powieści pod tytułem „Nędznicy”. Poświęcił pół życia na ściganie człowieka, do którego nikt już nie miał pretensji.

— Bardzo dobrze. Chciałbym go mieć w swoim wydziale. — Większość nie ma o nim zbyt wysokiego mniemania. — A ja mam!

Inspektor Ihren zaczął uderzać,pięścią w kolano. „Oni muszą być ukarani” — mruczał raz po raz. Potem spojrzał na mnie.

— Niech się pan stąd wynosi! — krzyknął. — I to szybko! Skwapliwie skorzystałem z jego propozycji. Kiedy się obejrzałem, już z daleka, wciąż siedział w tej samej pozycji i uderzał pięścią w kolano.

Sądziłem, że widzę go po raz ostatni, lecz stało się inaczej: ujrzałem go raz jeszcze. Mniej więcej po dziesięciu dniach zadzwonił do mnie późno wieczorem i poprosił mnie — a właściwie rozkazał — abym przyszedł z moim aparatem. Poszedłem, mimo że już szykowałem się do snu; inspektor nie był człowiekiem, któremu można łatwo odmówić. Kiedy zjawiłem się przed Pałacem Sprawiedliwości, czekał już w bramie i bez słowa wskazał mi na stojący przy chodniku samochód. Wsiedliśmy i w milczeniu pojechaliśmy do cichej i spokojnej dzielnicy. Stanęliśmy w świetle ulicznej latarni i Ihren odezwał się:

— Od czasu naszego spotkania dużo myślałem i przeprowadziłem pewne badania.

Pokazał mi skrzynkę pocztową na rogu.

— Jest to jedna z trzech skrzynek pocztowych w San Francisco, które są w tym samym miejscu od dziewięćdziesięciu lat.

Oczywiście skrzynki mogły się zmieniać, ale zawsze były w tym samym miejscu. A teraz wyślemy kilka listów.

Inspektor wyjął z kieszeni płaszcza paczkę listów zaadresowanych i ze znaczkami. Pokazał mi pierwszy z nich, wsuwając resztę z powrotem do kieszeni.

— Widzi pan, do kogo jest ten list? — spytał. — Do naczelnika policji.

— Tak jest. Do naczelnika policji San Francisco w roku 1885! Na kopercie jest jego nazwisko, adres i znaczek z tamtego okresu. Podejdę do skrzynki pocztowej i będę trzymał ten list w otworze. Pan nastawi swój aparat na kopertę, włączy prąd i list wpadnie do skrzynki, która stała tutaj w roku 1885.

Pokręciłem głową z podziwem; to było bardzo pomysłowe. — Co jest w tym liście? — spytałem.

Inspektor uśmiechnął się złośliwie.

— Powiem panu, co w nim jest. Od czasu naszego spotkania wszystkie wolne chwile spędzałem na czytaniu starych roczników gazet w bibliotekach. W grudniu 1884 dokonano napadu i zrabowano kilka tysięcy dolarów; w następnych miesiącach nie znalazłem niczego, co by świadczyło, że sprawców uj ęto. — Tu podniósł kopertę. — Ten list sugeruje policji, aby sprawdzono człowieka z długą twarzą, który pracuje w restauracji Haringa. I że jeśli przeszukaj ą jego pokój, to znajdą kilka tysięcy dolarów, których pochodzenia nie będzie mógł wyjaśnić. I jeszcze coś: facet absolutnie nie będzie potrafił powiedzieć, co robił w dniu napadu w roku 1884!

Inspektor uśmiechnął się, jeśli jego grymas można nazwać uśmiechem.

— To wystarczy, żeby go wysłali do San Quentin i zamknęli sprawę. W tamtych czasach nie patyczkowano się z przestępcami.

— Ależ on nie jest winny! — krzyknąłem przerażony. On tego nie zrobił!

— Za to zrobił co innego. I musi być ukarany. Nie pozwolę mu uciec, nawet w przeszłość.

— A pozostałe listy?

— Może się pan domyślić. Każdy list dotyczy któregoś z tych, którym pomógł pan uciec, jest adresowany do policji w odpowiednim miejscu i czasie. Pan pomoże mi je wysłać, wszystkie co do jednego. W przeciwnym razie zniszczę pana, może pan być tego pewien.

Po tych słowach inspektor otworzył drzwiczki, wysiadł z auta i podszedł do skrzynki nie oglądając się za siebie. Przypuszczam, że znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że powinienem odmówić użycia swojego aparatu bez względu na konsekwencje. Być może rzeczywiście powinienem tak postąpić, lecz zrobiłem inaczej. Inspektor był zdecydowany spełnić swoją groźbę — co do tego nie miałem wątpliwości — a ja nie miałem ochoty na to, żeby mnie zniszczono. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy: prosiłem i błagałem. Wysiadłem z auta z aparatem. Inspektor czekał przy skrzynce.

— Błagam, niech mnie pan do tego nie zmusza! To naprawdę nie jest konieczne. Chyba nikomu pan o tym nie mówił?

— Oczywiście że nie. Wyśmiano by mnie w policji.

— Więc niech pan o tym zapomni. Po co tropić tych biednych ludzi? Oni nie są wielkimi przestępcami, nikomu nie zrobili krzywdy. Niech pan będzie człowiekiem! Pańskie poglądy są sprzeczne z tendencjami współczesnego systemu penitencjarnego!

Przerwałem, aby zaczerpnąć tchu, a on powiedział:

— Skończył pan? Mam nadzieję, że tak, bo nic nie zmieni mojej decyzji. A teraz niech pan nastawia to swoje cholerne pudełko!

Westchnąłem i zacząłem regulować tarcze i przełączniki.

Jestem pewien, że najbardziej zagadkowy wypadek, z jakim miało do czynienia Biuro Osób Zaginionych w San Francisco, nigdy nie zostanie wyjaśniony. Jedynie dwie osoby inspektor Ihren i ja — znają odpowiedź, ale żaden z nas nie puści pary z ust. Przez jakiś czas istniał ślad, na który ktoś mógł trafić, ale ja go odkryłem pierwszy. Znajdował się on w dziale rzadkich fotografii w bibliotece publicznej w San Francisco. Mają tam setki starych zdjęć i przeglądając je znalazłem to, o które mi chodziło. Ukradłem je jedno przestępstwo więcej nie robiło już żadnej różnicy.

Często wyjmuję to zdjęcie z portfela, żeby sobie na nie popatrzeć. Przedstawia ono rząd policjantów, stojących przed komendą policji w San Francisco, i przypomina mi stare komedie filmowe, ponieważ policjanci są w wysokich filcowych kaskach opuszczonych nisko na oczy i w długich do kolan kurtkach. Prawie wszyscy maj ą sumiaste wąsy i trzymają pałki na ramieniu, jakby byli gotowi do zadania ciosu. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak aktorzy z burleski, ale kiedy się przyjrzeć ich twarzom, to zmienia się zdanie. Przyjrzyjcie się szczególnie twarzy tego, który stoi z prawej strony, tego z naszywkami sierżanta. Wygląda jakby był stale wściekły i wpatruje się (a może tak mi się tylko wydaje) prosto we mnie. Jest to,ponad wszelką wątpliwość nieprzejednane oblicze Martina O. Ihrena, którego wysłałem za pomocą małej czarnej skrzynki w rok 1893, w czasy, które są dla niego bardziej odpowiednie od naszych.


przekład: Lech Jęczmyk

Загрузка...