Lita się spóźniała. Z pół godziny Maj niecierpliwie spacerował po skwerze, parę razy dzwonił do niej z automatu, ale nie otrzymał połączenia. Zatelefonował do Sobowtóra i Zapytał, czy Lita wreszcie przyjdzie. Sobowtór odpowiedział, że trzeba czekać, bo Lita przyjdzie około trzeciej.
Znowu chodził po skwerze i,patrzył, jak koziołkują spadając żółte i brązowe liście, jak pod drzewami przesuwaj ą się nieliczni przechodnie. Po głupim wyczynie z samochodami Maj wyzwolił się od podświadomego pragnienia, by w sposób samobójczy eksperymentować z własnym losem.
Lita przybiegła po trzeciej. Zarumieniona przywarła policzkiem do jego twarzy.
— Niedobry jesteś. — Maj zrozumiał, że to pojednanie i przebaczenie. — Wiesz. co się u nas stało? Naczelny usunął dwa zdjęcia i trzecia kolumna zrobiła się całkiem pusta. W tece też, jak na złość, pustki…
— Siądźmy — przerwał Maj.
Usiedli. Lita przysunęła się do Maja.
— Stęskniłeś się?
— Nie, to znaczy tak… Przepraszam — uśmiechnął się. Wiesz, ze mną dzieje się teraz coś bardzo poważnego i niezwykłego. Czy chcesz posłuchać?
Lita nieco się odsunęła.
— Dostaniesz teraz pierwszej klasy sensację dla swojej gazety — powiedział Maj.
— Taak? — w jej głosie kryła się nuta rozczarowania.
— Ależ prosiłaś o to!
— N-no tak, oczywiście…
— Wiesz, Lito, jaki byłem w ostatnich czasach. Nerwowy, niegrzeczny, prawda?
— Trochę… prawda.
— To dlatego, że miałem trudności… Męczyła mnie jedna myśl. A dzisiaj nieoczekiwanie odbyło się decydujące doświadczenie, rozumiesz?
— Nie bardzo — odpowiedziała najeżona. Maj objął ją.
— Nie, nie o tym chcę mówić. Widzisz, dziś eksperyment udał się w niebywałej skali. To niemal cud. Nawet twój brat w to nie wierzy. I Brigge nie wierzy… W ogóle nie wierzą mi koledzy fizycy, którzy wiedzieli o mojej pracy i brali w niej udział. I jeszcze coś: ten eksperyment się nie skończył, trwa i teraz, nawet w tej chwili. A jego początek będzie jutro rano.
— Koniec?
— Początek… O Boże, no dobrze, koniec, to nieważne. Znowu nie o tym chciałem… Ważne jest co innego, posłuchaj. Póki trwa eksperyment, mam sobowtóra.
Lita drgnęła.
— Jaki znów sobotwór?
— Zwykły sobowtór. Dokładnie taki sam człowiek jak ja.
Dziewczyna z niepokojem spojrzała mu w oczy.
— Nie bój się — rzekł Maj. — Nie myśl, że zbzikowałem. Możesz już przygotować publikację o moim doświadczeniu. Z krótkim opisem i zdjęciem moim i Sobowtóra. Żeby to już jutro ukazało się w dzienniku… Wtedy nie będzie można przemilczeć doświadczenia…
Lita opuściła głowę… Doszła do wniosku, że nie należy mu się sprzeciwiać. Lepiej chyba się zgodzić.
Maj mówił dalej:
— Wierzysz mi, Lito? Wierzysz?
— Czy mogę cię o coś zapytać?
— Ależ oczywiście.
— Czy wiedzą o tym…
— Rozumiem — przerwał. — Czy wiedzą o tym moi zwierzchnicy w instytucie. Tak?
— Tak.
— Kierownik zakładu nawet słyszeć nie chce o tej idei. Pracowałem na własną rękę i własne ryzyko. Na dobitek nic nie zdołałem przygotować, zorganizować. To przecież doświadczenie na człowieku, na mnie. Chyba nigdzie koledzy by na to nie pozwolili, a gdyby się to już zdarzyło, a sprawdziliby wszystko — ale po tygodniu, nie wcześniej.
Wszyscy by wątpili, bali się, nie wierzyli. Dobrze ich rozumiem. W nauce sprawy nie toczą się szybko. Zrozum, że mnie ten twój artykuł potrzebny jest bardziej niż tobie sensacyjna gratka. I to natychmiast!…
— A dlaczego natychmiast?
— Jutro fenomen ustanie, już go nie będzie. Nie będzie Sobowtóra. A to doświadczenie z całą pewnością jedyne w swoim rodzaju. A nawet powiedziałbym, niepowtarzalne.
Jutro za późno, ponieważ Sobowtóra już nie będzie, a raczej nie będzie mnie…
— Coo?
— No tak. Zrozum, że ściśle mówiąc on — to prawdziwy ja, a ja — to sobowtór, ponieważ on pozostanie, by żyć dalej, ja zaś powinienem zniknąć.
— Zniknąć?
— Tak, właśnie zniknąć — powiedział zafrasowany. To konieczne i nastąpi niechybnie, ale ty musisz mi pomóc, aby było wiarygodne, aby doświadczenia nie przemilczano…
Lita z wytężeniem zastanawiała się, co robić. Co robić, kiedy ukochany człowiek najwidoczniej traci rozum?! Podniosła się z ławki i pociągnęła Maja za rękę.
— Dobrze, chodźmy.
Ruszyli w aleję, a Maj odczuł wyraźnie, że Lita mu nie wierzy i uważa go za wariata. Przed drzwiami redakcji powiedziała:
— Na mnie już czas. Będziesz w domu?
— Niedługo przyjdę do redakcji z Sobowtórem. Ja i Sobowtór. Przepraszam ci ę… A W GAZECIE…
Joss wziął gazetę z rąk wstrząśniętego Klimowa. Ponownie przeczytał datę. Uważnie wpatrywał się w każdą literę. Wątpliwości być nie mogło — obok nagłówka wydrukowano datę jutrzejszą. Nie ma żadnych śladów wycierania czy retuszu.
Gazeta była świeża, jak widać, jeszcze nie czytana. Joss rozwinął ją i obejrzał, wodząc wzrokiem po pierwszej stronie. Artykuł wstępny „,Chlubne miano” o budowniczych, jakiś artykuł pod tytułem „Wielki krok”, fotografia potężnego traktora. Joss przewrócił stronicę — „Inicjatywa nabrała rozpędu”, „Wierność sprawie” — nic nadzwyczajnego. Dalej — „Czterdziestolecie zespołu Barszaja”, felieton „Plamy na słońcu”. Wreszcie jakby prąd elektryczny przeszył Jossa: ujrzał w gazecie zdjęcie nader dobrze znanej sobie twarzy. Któż to? Przecież to Klimow! Klimow we własnej osobie!
Joss nie zdążył uświadomić sobie tego, co zobaczył, nie zdążył dalej obejrzeć gazety (a tam, jak mógł się zorientować na pierwszy rzut oka, było coś dziwnego), kiedy gazeta wyfrunęła mu z rąk. Klimow zaglądający przez ramię Jossa wyrwał ją, zmiął i wyleciał z pokoju.
— Nie wziąłeś płaszcza, Andrzeju! — krzyknął Joss, ale nie słysząc żadnej odpowiedzi machnął ręką.
Zebrawszy myśli Joss doszedł do wniosku, iż najrozsądniej byłoby pokazać gazetę temu, komu ją ukradziono Rubcowowi. I zażądać wyjaśnień. Ale gazety nie ma, nie wiadomo dokąd zabrał j ą rozwścieczony Klimow. Rzecz prosta — nie do Rubcowa. Co robić? Należy jednak, zdaje się, zadzwonić do Maja, choćby po to, by zawiadomić go o stracie dziwnej gazety.
Już po pierwszym dzwonku usłyszał:
— Dobry wieczór, Joss.
— Skąd pan wie, kto mówi? Nie powiedziałem jeszcze ani słowa!
— Jest mi miło, że z pana taki szlachetny człowiek.
— Co takiego?
— Wiem, że Klimow wykradł z mojego gabinetu gazetę — powiedział Rubcow. — Proszę przyjść do mnie, panie Mikołaju, a wszystko panu wyjaśnię.
— Ładne rzeczy! — westchnął Joss. — Proszę mi podać adres…
Klimow tymczasem pędził taksówką na drugi koniec miasta. Serce mu waliło. Jakże nienawidził Rubcowa! Klimow widział w nim główną przyczynę hańby, która — jak w obecnym nastroju paniki przewidywał — nieuchronnie mu groziła. Instynktownie szukał poparcia podobnie myślącego człowieka, który by się z nim zgadzał, nie dostrzegał jego egoizmu, ale był silniejszy i obdarzony większym autorytetem. Toteż Klimowowi nawet w głowie nie postało, by się usprawiedliwiać przed Majem z kradzieży gazety i prosić o wyjaśnienia. Jechał do profesora Barkłaja.
Drzwi do mieszkania otworzył sam profesor:
— Dobry wieczór, panie profesorze — powiedział Klimow. — Najmocniej przepraszam za niestosowne najście, ale przyczyna jest niezwykła i wymaga niezwłocznego działania. — Klimow wyciągnął gazetę z kieszeni i podał ją profesorowi. — Proszę łaskawie spojrzeć…
Barkłaj popatrzył na nagłówek i rzekł z niezadowoleniem: — Poranne dzienniki czytuję rano.
— Ale to, że tak powiem, gazeta jutrzejsza, której pan jeszcze nie czytał. Proszę zobaczyć dzień, miesiąc, rok. Śladów wycierania nie ma żadnych.
— To niemożliwe — powiedział Barkłaj bezapelacyjnie. — Oczywiście, oczywiście — śpiesznie potwierdził Klimow — niewątpliwie.
— Wobec tego leży przed nami falsyfikat. Co jeszcze? Klimow osiągnął to, do czego dążył — właściwe określenie wynikające z żelaznej logiki wnioskowania. Jasne: falsyfikat! Pożałował, że tak prosta i celna myśl nie przyszła mu do głowy. Skoro jednak falsyfikat, pomyślał błyskawicznie Klimow, to… Zaczął szybko mówić:
— Tego fałszerstwa dokonał nie kto inny, tylko sławetny Maj Rubcow, w celu skandalicznego zwrócenia uwagi publicznej na swoje bzdurne idee, w celu zdyskredytowania naszego zakładu, którego pan jest kierownikiem. Tę, że tak powiem, gazetę zdołał on prawdopodobnie jakimś sposobem wydrukować, śmiem przypuszczać, że w większej ilości, i będzie ją rozpowszechniać wśród naszych pracowników, a także poza instytutem… Wystarczy, by pan spojrzał, co tu wydrukowano na trzeciej stronie. Proszę, panie profesorze… — I znowu podał gazetę Barkłajowi.
Z dołu trzeciej kolumny wprost na profesora patrzyła twarz Klimowa sfotografowanego w całej okazałości, z portfelem w ręku i zdetonowaną miną. Pod zdjęciem widniał napis: „Złodziej tajemnic”, a obok reprodukcja tej kolumny dziennika, którą właśnie Barkłaj trzymał przed sobą. Podpis: „Oto cud”. Z prawej zaś jeszcze jedno zdjęcie — dwóch identycznych Rubcowów, a między nimi miła dziewczyna wszyscy troje uśmiechnięci. I podpis: „Sprawca niezwykłego zdarzenia, doktor nauk matematyczno-fizycznych M. Rubcow, jego sobowtór i autorka reportażu, reporter A. Uskowa”.
Wszystko to Barkłaj oglądał spokojnie i w milczeniu. Błyskając złotą oprawą włożył okulary i zaczął czytać artykuł, umieszczony pod fotografiami i zatytułowany „Pamiątka z przyszłości”. Podtytuł brzmiał: „Reportaż o zdumiewającym wydarzeniu naukowym”.
Dopóki profesor czytał, Klimow nie spuszczał szefa z oka położywszy pokornie dłonie na kolanach.
Barkłaj zdjął okulary i schował je do futerału.
— A więc jest pan przekonany, że to falsyfikat?
— Właśnie! — odpowiedział Klimow — właśnie falsyfikat.
Barkłaj zastanawiał się przez chwilę, potem rzekł:
— Ponieważ jest to falsyfikat dotyczący nie tylko nas, ale i gazety, redakcja zapewne odpowie nań morderczym felietonem, i to bezzwłocznie, po prostu jutro, w dzień fałszerstwa. Krótko mówiąc, niech pan działa.
— Zgadzam się zupełnie. Co mam zrobić, panie profesorze?
— Nie tracąc ani chwili biec do redakcji.
— Rozumiem — Klimow nie zdradzał szczególnego entuzjazmu. — Może pan poparłby to swym autorytetem?…
— Więcej samodzielności, panie Klimow. Ale, ale, skąd pan ma tę gazetę?
— Ee… e… Rubcow zgubił przechodząc przez nasz pokój. — Aha! No to… życzę powodzenia. — Barkłaj otworzył przed Klimowem drzwi na schody.