PRZED STARTEM

Maj wyciągnął się na łóżku, Sobowtór zaś na tapczanie. Nie spali, kurzyli papierosy. Rozmawiać im się nie chciało. Obaj byli zmęczeni.

Sobowtór usiłował się domyślić, kto otworzył komorę. Klimow? Przepadł jak kamień w wodę… Barkłaj chociaż niechętnie, jednak odważnie wyraził uznanie, przyznał się do błędu. Nie bardzo to wyglądało na Barkłaja…

Maj natomiast wspominał początek eksperymentu — jak zakodował problem i zaprogramował generator komutacyjny, spodziewaj ąc się pięciominutowej przynajmniej pętli z rozwiązaną progwozą. I jak ekran bez reszty wypełnił się zielenią. To był sygnał sukcesu wyrażony interferencją fal istnienia. Zestawił wtedy za pomocą komutatora zadanie rozwiązania maksymalnej dobowej prognozy z pełnym obciążeniem komory. Przełączył dźwignię małej kondensacji i ujrzał to, czego nie miał nawet odwagi się spodziewać: podwójną pętlę dobową. Była wyrazista i równa. I właśnie podwójna! Maj dopiero teraz przypomniał sobie ten szczegół. W myśli wyraźnie rysował się jej charakterystyczny kształt.

Zdecydował się, że z Sobowtórem coś się działo po drodze z jutra. Powiedział głośno:

— Pętla na ekranie była podwójna.

— Sobowtór już zasypiał, więc nie od razu się odezwał:

— Rzecz jasna.

— Co się tam stało?

— Już mówiłem. Nie trzeba było izolować się w kuchni i ulegać jakimś chandrom.

— Opowiedz.

— Nie. Nie warto. Po pierwsze, nie będzie cię to interesować, po drugie — nie powinieneś tego wiedzieć. Dokładnie powtórzyłem to, co słyszałem wczoraj od Sobowtóra.

Maj zrezygnował z pytań. Widocznie tak być musi i nie ma na to rady.

— Prześpijże się — rzekł ziewając Sobowtór.

Maj zamknął oczy i przypomniał sobie, co jeszcze działo się rano: pstryknięcie automatu wyłączaj ącego napęd zwrotny i warczący łoskot, naddźwiękowy niemal grom odwrócenia czasu w komorze. I wylęknione twarze Klimowa, Jossa, chłopaka ze straży, lekarza…

Chciał spytać Sobowtóra, w jakim stopniu nieprzyjemny jest powrót, czy bolesne jest przej ście w ujemny czas i ujemną energię. Ale Sobowtór już usnął. Nie to nie. I bodaj czy miało sens zadawanie podobnych pytań.

…Szary jesienny poranek. Terkot budzika. Pusty tapczan. Sobowtóra nie było. Na stole leżała kartka: Powodowany uczuciem humanitaryzmu pozwalam ci pospać godzinkę. Idę coś niecoś przygotować. Początek o 10.40. Sobowtór”.

Maj pomachał rękami i nogami uważając, że to gimnastyka poranna. Wziął zimny prysznic, mocno wytarł ciało i dopiero wtedy otrząsnął się z resztek senności. Przeczytał powtórnie notatkę Sobowtóra, chrząknął i poszedł się golić. O niczym szczególnym nie myślał. Czuł się normalnie dobrze się wyspał. Nastrój też miał dobry, odczuwał tylko lekkie napięcie, jak student przed egzaminem. Zamruczał pod nosem: „Próżniaki-pętaki”; uczepiło się go to od wczoraj.

Jedząc śniadanie rozmyślał o macierzowym zapisie funkcji istnienia. Nawet położył przed sobą arkusz papieru. Ale nic ciekawego na myśl mu nie przychodziło.

Maj wyszedł z domu tuż po dziesiątej. I natychmiast poczuł, że obserwują go czyjeś bystre oczy. Jakiś chłopak sterczał na podeście schodów. Kiedy Maj przechodził, spoglądał w dół opierając się łokciami o poręcz. Na dole także stali w gromadce jacyś młodzi ludzie i rozmyślnie nie patrzyli na mijającego ich Maja. Na rogu jakaś „Wołga” ruszyła w momencie, kiedy ją wyprzedził. „Bez wątpienia dostaję manii prześladowczej” — pomyślał Maj.

„Wołga” minęła przystanek trolejbusu i zatrzymała się. Maj na złość „Wołdze” postanowił nie czekać na trolejbus, tylko iść pieszo. Po chwili obejrzał się — „Wołga” stała na dawnym miejscu, lecz o dwadzieścia kroków za Majem szedł jeden z tych, co stali pod jego domem. Innego z tej grupy zobaczył po drugiej stronie ulicy.

„Masz ci los!” — szepnął do siebie Maj i usiadł na ławce stojącej pod ścianą. Miał ochotę umknąć nieproszonej straży przybocznej. Przykro mu też było, że tak szybko, już za pół godziny zacznie się eksperyment.

Chłopak, który szedł za Majem, pojawił się w pobliżu. Idzie nie śpiesząc się, jak na spacer.

— Hej, obywatelu! — krzyknął głośno Maj.

— Pan do mnie? — odwrócił się chłopak.

— A pan do kogo? Nie do mnie?

— Co? — zająknął się chłopak.

— Czy to nie mnie, pytam, pan pilnuje?

Chłopak nie odpowiedział. Stał na wpół odwrócony od Maja i milczał. W tej chwili podjechała „Wołga”. Zahamowała przy samym krawężniku i wyskoczył z niej wczorajszy gość— dziennikarz, który pytał o powielenie piłkarzy.

— Dzień dobry, panie Rubcow! Czy podwieźć? — zapytał. — Dokąd?

— Przypuszczam, że do instytutu. Mam, jak pan widzi, środek lokomocji.

— Czy pan nie rozumie, że nic się nie stanie! — powiedział w rozdrażnieniu Maj. — Nic na świecie nie może przeszkodzić! Na co pan tu potrzebny!

Dziennikarz nie speszył się ani trochę.

— Dla porządku, panie Rubcow, i dla bezpieczeństwa. Znamy precedensy. Naszym obowiązkiem…

— Wynoś się pan do stu diabłów!

— No, dobrze — zaczął go uspokajać rozmówca — proszę odpocząć. Nie trzeba się denerwować.

Wsiadł do samochodu i pomału ruszył. Chłopak także powolutku poszedł przed siebie.

Maj odczekał minutę i poczuł, że nie może się tak pokornie podporządkować. Podobnie jak wczoraj rano, owładnęło nim nagle rozpaczliwe pragnienie wypróbowania owej nieubłaganie przesądzonej kolejności zdarzeń, zrobienie czegoś niedorzecznego…

Obejrzał się… Smyrgnął w bramę. Drzwi z klatki schodowej prowadziły na podwórze. Na podwórku było pusto i cicho w porównaniu z hałaśliwą ulicą. Rosło tam kilka drzew. Maj rzucił się ku drzewu stojącemu w głębi podwórza, przy samym ogrodzeniu. Schował się za pień i obejrzał się. Nikogo. Podskoczywszy chwycił za gruby konar i dostał się na wysokie ogrodzenie. Po tamtej stronie wiodła wąziutka uliczka. Zeskoczył na nią i usłyszał dolatujące z podwórza głośne szczekanie psa. „Tropiciela puścili, bydlaki” — przemknęła przez głowę myśl. Pobiegł uliczką w prawo, a za nim niosło się to obmierzłe ujadanie. Za rogiem stał „Moskwicz”, drzwi były półotwarte, kierowca był niedaleko, pił wodę sodową z automatu, Maj jak małpa wskoczył do samochodu, zwolnił hamulce i dał gazu. Ruszył ostro. „Stój!” — wrzasnął na całe gardło kierowca — „stój!” I znowu słychać było psie ujadanie. „Naprzód, prędzej” przynaglał się Maj. Tuż przed nim widniał samochodowy zegar. Wskazywał dwanaście po dziesiątej.

Maj na pełnym gazie kluczył po uliczkach i przejazdach. Korciło go zupełnie jak chłopca, by przechytrzyć straż przyboczną i zjawić się w instytucie bez eskorty, samemu. Poniesiony łobuzerską fantazją ścinał zakręty po chodnikach, zuchwale pędził na przełaj przy czerwonych światłach. Jeszcze dwa zakręty, przecięcie wbrew przepisom szerokiej ulicy — i znalazł się u celu. Zatrzymał „Moskwicza”, wyskoczył z niego i… zobaczył przed sobą tę samą „Wołgę”, od której chciał się uwolnić. Widocznie przybyła tu wcześniej. A koło „Wołgi” stał Sobowtór w białym kitlu roboczym. Obok zaś dziennikarz, który zobaczywszy Maja pomachał do niego podniesioną ręką. Gest ten miał wyrażać przyjazną pobłażliwość i wielkoduszne wybaczenie.

Maj nie miał ochoty na niego patrzeć. Poszedł wprost do bramy.

Zamiast zwykłego wartownika w portierni byli dwaj żołnierze z automatami. Wypiąwszy piersi pełnili wartę na baczność i wpatrywali się w Maja, który dopiero wtedy otrzeźwiał. Potulnie opuścił ręce.

Spojrzał na zegarek. Do rozpoczęcia doświadczenia pozostało jedenaście minut. Wydało mu się, że jeszcze wszystkiego nie zrobiono, że zapomniano o czymś ważnym. Zawrócił i wyszedł na ulicę. Tam zderzył się nos w nos z naczelnym redaktorem „Życia”.

— Dzień dobry, panie Rubcow! Bardzo się cieszę, że pana widzę… — z odrobiną niepokoju, lecz zarazem z pełną szacunku uprzejmością naczelny uścisnął ociężałą dłoń Maja. Opodal stała Lita z fotoreporterem.

Maj nie patrząc na nich kiwnął głową, przyglądał się ukradzionemu przez siebie „Moskwiczowi”, przy którym krzątało się dwóch pracowników służby ruchu.

— Niczegoś nie zapomniał? — krzyknął do Maja Sobowtór.

„Ba! — przypomniał sobie Maj. — Trzeba przecież nakupić dzisiejszych gazet”. Pobiegł do kiosku.

— Czekaj! — Sobowtór zwrócił się do Lity: — Kup, proszę cię, gazety tam.. — I znowu do Maja: — A ty chodź tu.

Maj czuł do siebie odrazę: był niewolnikiem, własnością Sobowtóra, własnością rumianego, uśmiechającego się dziennikarza, i czasu, który biegł ku nieuniknionemu startowi w przeszłość.

— Nie poddawaj się przygnębieniu — cicho rzekł Sobowtór do Maja, a dziennikarz dyskretnie się oddalił.

— Pozwolili królikowi pohasać — ze złością powiedział Maj. — Właściciele.

— No, uspokój się, tak nie trzeba. Sam chciałeś zakosztować wolności.

— Po mojej ucieczce ten typ domyślił się, by zadzwonić do ciebie?

— Właśnie. Rozum zatriumfował.

Poszli do portierni. Minęli wyprężonych żołnierzy, którzy przepuścili ich bez przeszkód.

— A gdzież wartownik? — spytał Maj.

— Wezwany na przesłuchanie — odpowiedział Sobowtór. — I,zdaje się, udzielił tam takich informacji, że nad jednym z naszych wspólnych znajomych zawisła groźba grubych nieprzyjemności.

— Co tam pleciesz?

— Nic. Milczę. Nawiasem mówiąc, Klimow trafił do czubków.

Podbiegła Lita i złożyła plik gazet w ręce Maja, który machinalnie poupychał je po kieszeniach. Lita nieśmiało wzięła obydwu Majów pod ręce i powiedziała:

— Wiecie co, chłopcy. Przez całą noc rozmyślałam nad pewną kwestią. Można zapytać?

— Ależ oczywiście — odrzekł Sobowtór.

— A co będzie, jeśli Maj nie wejdzie do komory? Co wtedy będzie?

— To niemożliwe — wykrzyknęli razem obaj Majowie. — Dlaczego? Przecież możesz odmówić, prawda, Maj? I będzie was dwóch.

— Nie będzie. Wówczas wszystko na świecie powróciłoby do dnia wczorajszego. Cały świat. Jak ty nic nie rozumiesz! A to jest niemożliwe, ponieważ cały świat nie zmieści się w naszej komorze.

— Nie rozumiem!

— Jeśli przewidziano zaćmienie Słońca, to ono musi nastąpić. Jasne?

— Nie, nie! — Lita poczerwieniała i powiedziała bez sensu: — Przecież można przed zaćmieniem, no… rozstrzelać Księżyc z jakiejś armaty…

— Spróbuj, rozstrzelaj… — ponuro uśmiechnął się Maj.

Загрузка...