John Wyndham Chronoklazm

Po raz pierwszy usłyszałem o Tawii w okolicznościach dość dziwnych. Pewnego ranka w Plyton na High Street zaczepił mnie nieznajomy starszy pan. Uchylił kapelusza, skłonił się lekko, w sposób jakby nietutejszy, i przedstawił się grzecznie:

— Jestem Donald Gobie. Doktor Gobie. Byłbym panu najmocniej zobowiązany, sir Geraldzie, gdyby zechciał pan poświęcić mi chwilę czasu. Przepraszam bardzo, że pana niepokoję, ale jest to sprawa zarówno nie cierpiąca zwłoki, jak i ważna.

Przyjrzałem mu się dokładnie.

— To chyba jakaś pomyłka — powiedziałem. — Nie jestem i nigdy nie byłem „sir” Geraldem.

Popatrzył na mnie zdumiony.

— Przepraszam pana najmocniej. Co za podobieństwo… Byłem święcie przekonany, że mam przyjemność z sir Geraldem Lattery.

Teraz ja z kolei stanąłem jak wryty.

— Moje nazwisko istotnie brzmi Gerald Lattery, ale po prostu „pan”, nie „sir”.

Mój rozmówca był wyraźnie zmieszany.

— Naturalnie. Co za głupota z mojej strony. — Rozejrzał się dokoła. — Czy moglibyśmy tu gdzieś zamienić na osobności parę słów?

Zawahałem się, ale tylko na chwilę. Był to niewątpliwie człowiek kulturalny, wykształcony. Wyglądał na prawnika. Z całą pewnością nie był pod gazem ani coś w tym rodzaju. Ponieważ byliśmy blisko restauracji „Pod Bykiem”, weszliśmy do hallu. Było prawie pusto. Nieznajomy nie przyjął mojego zaproszenia na drinka. Usiedliśmy więc w hallu.

— Czym mogę panu służyć, doktorze Gobie? — zapytałem.

Zawahał się speszony. A potem zaczął mówić, jakby podjął nagłą decyzję:

— Chodzi mi o Tawię, sir… panie Lattery. Pan zapewne nie ma pojęcia, jak poważne może mieć ta sprawa konsekwencje. To nie tylko kwestia mojej odpowiedzialności, pan rozumie — chociaż i ten problem niepokoi mnie ogromnie chodzi przede wszystkim o skutki, których nie sposób przewidzieć. Ona naprawdę koniecznie musi wrócić, zanim stanie się nieszczęście. M u s i, panie Lattery.

Obserwowałem go pilnie. Szczerość tego człowieka nie ulegała dla mnie wątpliwości; jego troska była autentyczna.

— Ale, doktorze Gobie… — zacząłem.

— Rozumiem, że może to być dla pana bardzo trudne, ale zaklinam pana, niech pan jej to wyperswaduje. Już nie tylko dla dobra mojego i jej rodziny — dla dobra wszystkich. Trzeba naprawdę bardzo uważać; skutki najmniejszego nawet fałszywego posunięcia są nie do przewidzenia. Musi być porządek, harmonia. Wystarczy, że jakieś małe ziarenko padnie nie tam, gdzie trzeba i — kto wie, co może z tego wyniknąć? Dlatego bardzo pana proszę… niech pan ją spróbuje przekonać…

Przerwałem mu, ale bardzo łagodnie, bo — oboj ętne, o co mu chodziło — była to dla niego niewątpliwie sprawa wielkiej wagi.

— Chwileczkę, doktorze Gobie. Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka. Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi.

Zawahał się. Po jego twarzy przemknął wyraz bezradności.

— Pan… — zaczął i po chwili zamilkł marszcząc czoło. Pan chyba nie chce powiedzieć, że pan jeszcze nie zna Tawii?

— Przykro mi, ale naprawdę nie. Nigdy nawet o nikim takim nie słyszałem — zapewniłem go.

Wydawał się zupełnie zdezorientowany i zrobiło mi się go żal. Ponowiłem propozycję drinka. Ale potrząsnął tylko głową; widziałem, ze zaczyna przychodzić do siebie:

— Przepraszam pana najmocniej — powiedział. — Rzeczywiście musiała zajść jakaś pomyłka. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy, panie Lattery. Pewnie wziął mnie pan za pijanego. Ale tak mi trudno to panu wyjaśnić… Najlepiej niech pan o tym wszystkim zapomni. Po prostu zapomni.

Z tymi słowy wyszedł, jakby zagubiony. Byłem zaskoczony tym wszystkim, ale nazajutrz czy może w ciągu najbliższych dwóch dni zastosowałem się do rady doktora Gobie — a przynajmniej tak mi się wydawało.

Po raz pierwszy zobaczyłem Tawię w parę lat później, ale oczywiście nie wiedziałem wtedy, że to ona. Wyszedłem właśnie z restauracji „Pod Bykiem”. Po High Street kręciło się mrowie ludzi, ale jak tylko położyłem rękę na klamce samochodu, natychmiast zdałem sobie sprawę, że na chodniku po drugiej stronie ulicy ktoś stoi i patrzy na mnie badawczo. Podniosłem wzrok i nasze oczy się spotkały. Oczy miała piwne.

Była wysoka, szczupła, przystojna. Nie powiedziałbym ładna, to było coś więcej. Nie spuszczałem z niej wzroku. Miała na sobie zwykłą tweedową spódnicę i ciemnozielony sweter robiony na drutach. Jej pantofle natomiast były dość dziwne; na niskich obcasach, ale jakieś ozdobne — nie pasowały do całości. Nie tylko to zresztą raziło w jej powierzchowności, tyle że z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero potem zorientowałem się, że chodzi o jej uczesanie — bardzo twarzowe, ale trochę jakby niemodne. Mówi się wprawdzie, że cóż — włosy jak włosy, a co fryzjer to inna ręka, ale to nieprawda. Każda epoka ma swój styl; wystarczy tylko spojrzeć na pierwsze lepsze zdjęcie sprzed trzydziestu lat. I otóż właśnie zarówno jej pantofle, jak i uczesanie nie pasowały do reszty.

Przez chwilę stała jak zahipnotyzowana, bez uśmiechu. Po czym, jak gdyby nie zdążyła się jeszcze obudzić ze snu, zrobiła krok do przodu, żeby przejść przez ulicę. W tym momencie zegar na ratuszu zaczął bić. Spojrzała na niego i na jej twarzy odmalowało się przerażenie. Odwróciła się nagle i zaczęła biec ulicą jak Kopciuszek uciekający z balu.

Wsiadając do samochodu zastanawiałem się, z kim mogła mnie pomylić. Byłem zupełnie pewny, że nigdy przedtem jej nie widziałem.

Nazajutrz barman stawiaj ąc przede mną piwo powiedział: — Pytała o pana jakaś młoda osoba. Znalazła pana? Podałem jej pana adres.

Potrząsnąłem głową.

— A kto to taki?

— Nie przedstawiła się, ale… — barman zaczął ją opisywać.

Przypomniała mi się dziewczyna z drugiej strony ulicy. Kiwnąłem głową.

— Widziałem ją przez ulicę. Zastanawiałem się, kto ta może być — powiedziałem.

— Odniosłem wrażenie, że ona pana bardzo dobrze zna.

„Czy to był pan Lattery ten pan, który tu siedział?” — pyta mnie. „Tak” — powiedziałem — „był tu i pan Lattery”. Skinęła głową i zastanowiła się. „On mieszka w Bagford House, prawda?” — pyta. „Nie — mówię — proszę pani, tam mieszka major Flacken. Pan Lattery mieszka w Chatcombe Cottage”. Na to ona, gdzie to jest, więc jej powiedziałem. Chyba pan nie ma nic przeciwko temu? Wyglądała na bardzo przyzwoitą panienkę…

Uspokoiłem go.

— I tak by dostała mój adres, gdyby chciała. Ciekawe, że pytała właśnie o Bagford House… Chętnie bym tam zamieszkał… gdybym miał pieniądze oczywiście.

— Niech pan się pospieszy. Stary major bardzo się ostatnio posunął — powiedział barman.

Ale nic z tego wszystkiego nie wyszło. Obojętne, po co był dziewczynie mój adres, nie zjawiła się więcej, a ja zapomniałem o całej sprawie.

W jakiś miesiąc później zobaczyłem ją znów. Tak się utarło, że raz czy dwa w tygodniu jeździłem sobie konno z pewną dziewczyną, Marjorie Cranshaw, po czym odwoziłem ją do domu. Wracaliśmy zazwyczaj jedną z tych wąziutkich uliczek o wysokich poboczach, na których ledwie mogą się minąć dwa samochody. Na zakręcie musiałem zahamować i właściwie się zatrzymać, ponieważ nadjeżdżający z przeciwka duży wóz, który właśnie wyprzedził pieszego, zajmował całą szerokość jezdni. Samochód zjechał trochę na bok i jakoś się koło mnie przecisnął. Wtedy spojrzałem na owego pieszego i stwierdziłem, że to tamta dziewczyna. Poznała mnie w tym samym momencie i zrobiła taki ruch, jak gdyby zamierzała do mnie podejść. Zawahała się na chwilę, ale najwidoczniej zaraz podjęła decyzję, bo przeszła przez jezdnię i ruszyła w moją stronę. Nagle zobaczyła siedzącą koło mnie Marjorie i rozmyśliła się, niezbyt zręcznie udając, że wcale nie miała zamiaru do mnie podejść. Wrzuciłem bieg.

— O! — powiedziała Marjorie bardzo wścibskim tonem, co miało niewątpliwie oznaczyć: „kto to był”?

Wyjaśniłem jej, że nie wiem.

— Ale ona znała cię z pewnością — odparła Marjorie niedowierzająco.

Zirytował mnie jej toń. Ostatecznie nie jej sprawa. Nie odezwałem się więcej.

Ale Marjorie nie dawała za wygraną.

— Pierwszy raz ją widzę — powiedziała.

— Może jakaś turystka. Pełno ich teraz się kręci.

— Sądząc z tego, jak na ciebie patrzyła, to mało prawdopodobne.

— Uważasz więc, że kłamię?

— Tak po prostu zapytałam, bez żadnej intencji, ale jeśli cię dotknęłam, to bardzo przepraszam…

— Mam już naprawdę dość tych insynuacji. Może wolałabyś ten kawałek przejść na piechotę; jesteśmy prawie na miejscu.

— Przykro mi, że ci sprawiłam kłopot. Szkoda, tutaj jest bardzo wąsko, będzie ci trudno zawrócić — powiedziała wysiadając. — Żegnam, panie Lattery.

Wjeżdżając częściowo w jedną z bram jakoś sobie poradziłem, ale kiedy wróciłem, dziewczyny już nie było. Marjorie rozbudziła moje zainteresowanie; wyraźnie wracałem z nadzieją, że j ą zobaczę. Poza tym, mimo że w dalszym ciągu nie miałem pojęcia, kto to może być, odczuwałem dla niej coś w rodzaju wdzięczności. Znacie może takie uczucie lekkości, kiedy ktoś was nagle uwolni od ciężaru, z którego istnienia może nawet nie zdawaliście sobie sprawy.

Nasze trzecie spotkanie odbyło się już w zupełnie innych okolicznościach. Mój dom znajduje się w Devonshire w małej dolince, która jest, czy może raczej kiedyś była, zalesiona. Położony niżej nieco i przy końcu drogi, jest w pewnym sensie odizolowany od pozostałych czterech czy pięciu domostw. Po obu jego stronach wznoszą się stromo porośnięte wrzosem pagórki, a wzdłuż brzegów strumienia ciągną się wąskie skrawki łąki. Z lasu pozostały jedynie rozsiane wśród wrzosowisk niewielkie wysepki drzew.

I właśnie w pobliżu jednej z nich, pewnego popołudnia, kiedy oglądałem swoje uprawy i doszedłem do wniosku, że stanowczo fasola powinna już wzejść, usłyszałem trzask gałązek pod czyimiś stopami. Rzuciłem tylko okiem i wiedziałem, kto to: zdradziły ją jasnoblond włosy. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, tak jak wtedy.

— Dzień dobry — powiedziałem wreszcie.

Nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się we mnie w dalszym ciągu i dopiero po chwili spytała:

— Czy nie widać tam nikogo?

Spojrzałem na drogę, jak mogłem najdalej, a następnie na przeciwległy pagórek.

— Nie widzę nikogo.

Rozsunęła krzewy i wyszła bardzo ostrożnie, rozglądając się na boki. Była ubrana dokładnie tak, jak za pierwszym razem — tyle że miała włosy trochę potargane przez gałęzie. W zestawieniu ziemią, na której stała, jej pantofle wyglądały jeszcze bardziej nie na miejscu. Trochę ośmielona, podeszła parę kroków w moj ą stronę.

— Ja… — zaczęła.

W tej chwili gdzieś ponad nami rozległo się wołanie i w odpowiedzi drugi męski głos. Dziewczyna zamarła na chwilę, wyraźnie przerażona.

— Idą! Niech pan mnie gdzieś ukryje, tylko szybko, koniecznie! — powiedziała.

— Zaraz… — zacząłem niezdecydowanie.

— Ale szybko, szybko, bardzo pana proszę. Oni już są tuż — powiedziała niecierpliwie. I rzeczywiście wyglądała na przerażoną.

— Niech pani wejdzie do środka — zaprosiłem j ą i wprowadziłem do domu. Weszła za mną spiesznie i zaryglowała drzwi.

— Niech pan ich tu nie wpuszcza, niech pan ich nie wpuszcza — błagała.

— Ale o co właściwie chodzi? Kto to są ci „oni”? — zapytałem.

Nie odpowiedziała. Jej oczy, błądzące po pokoju, zatrzymały się na telefonie.

— Niech pan zadzwoni na policję, ale szybko. — Zawahała się. — A może wy nie macie żadnej policji?

— Oczywiście, że mamy, ale…

— No to niech pan dzwoni, ale już.

— Ależ, proszę spojrzeć… — zacząłem. Złożyła błagalnie ręce.

— Pan musi zadzwonić, i to zaraz. Koniecznie. Była zaniepokojona nie na żarty.

— No już dobrze, zadzwonię. Ale pani im wszystko wyjaśni — powiedziałem podnosząc słuchawkę.

Byłem przyzwyczajony do opieszałego działania telefonów na prowincji, więc czekałem cierpliwie, czego nie mogę powiedzieć o niej. Stała, nerwowo wyłamując sobie palce. Wreszcie dostałem połączenie.

— Halo, czy to posterunek policji w Plyton?

— Słucham, Plyton — zdążył odpowiedzieć mi głos w słuchawce, kiedy na żwirowanej ścieżce przed domem dały się słyszeć kroki, a zaraz po nich stukanie do drzwi. Oddałem dziewczynie słuchawkę, a sam poszedłem otworzyć.

— Niech pan ich nie wpuszcza; — rzuciła mi jeszcze i zajęła się rozmową.

Nie wiedziałem, co robić. Znów rozległo się dość natarczywe stukanie. Głupio w tej sytuacji stać i nie otwierać, nie mówiąc już o tym, że znaleźć się nagle z nieznaną dziewczyną we własnym domu, zamknąć się z nią i nie wpuszczać nikogo… Po trzecim stukaniu otworzyłem.

Wygląd mężczyzny, który stanął w drzwiach, zaskoczył mnie nieco. Nawet nie jego twarz — była zupełnie normalna jak na twarz młodzieńca, powiedzmy, dwudziestopięcioletniego — ale ubranie. Ostatecznie nieczęsto spotyka się facetów ubranych w coś, co przypomina obcisły strój łyżwiarski, z dopasowaną kurtką, mniej więcej do bioder, zapinaną na szklane guziki, a w każdym razie nie w Dartmoor pod koniec lata. Opanowałem się jednak na tyle, że zapytałem, czego sobie życzy, Nie zwrócił na to pytanie najmniejszej uwagi, tylko ponad moim ramieniem patrzył na dziewczynę.

— Tawia! — zawołał. — Wracaj!

Ale ona nie przestawała mówić spiesznie do telefonu. Mężczyzna zrobił krok w przód.

— Przepraszam — powiedziałem. — Najpierw muszę się dowiedzieć, o co wam chodzi.

Spojrzał na mnie poważnie.

— I tak pan nie zrozumie — odparł i wyciągnął rękę, żeby mnie odsunąć.

Nigdy nie przepadałem za facetami, którzy mówią mi, że nic nie rozumiem, a do tego jeszcze lekceważą mnie w moim własnym domu. Zadałem mu silny cios w żołądek i kiedy się zgiął, wypchnąłem go i zatrzasnąłem mu przed nosem drzwi.

— Już jadą — usłyszałem tuż za sobą głos dziewczyny zaraz tu będą.

— Gdyby pani jednak zechciała mi chociaż powiedzieć… — zacząłem, ale wskazała ręką.

— Niech pan spojrzy przez okno — powiedziała. Odwróciłem się. Przed domem stał drugi mężczyzna, ubrany podobnie jak pierwszy. Wyglądał na niezdecydowanego. Zdjąłem ze ściany moją dwunastkę, wziąłem z szuflady kilka nabojów i nabiłem broń. Stanąłem twarzą do wejścia.

— Niech pani otworzy i schowa się za drzwi — poleciłem dziewczynie.

Usłuchała potulnie.

Przed domem drugi mężczyzna stał pochylony współczuj ąco nad pierwszym. Drogą nadchodził trzeci. Zobaczyli broń — moment pełen dramatycznego napięcia.

— Hej, wy tam — powiedziałem. — Albo zaraz się stąd wyniesiecie, albo za chwilę będziecie się tłumaczyć przed policją, no — co wolicie?

— Ale pan tego nie zrozumie… To jest niesłychanie ważna sprawa — zaczął jeden z nich.

— W porządku. Wobec tego zaraz będziecie mieli okazję wyjaśnić policji, jak bardzo jest ona ważna — powiedziałem i skinąłem na dziewczynę, żeby zamknęła drzwi.

Patrzyliśmy przez okno, jak dwaj mężczyźni pomagają swojemu towarzyszowi się pozbierać.

Policjanci, którzy się wkrótce zjawili, nie byli specjalnie sympatyczni. Wysłuchali niezbyt życzliwie mojego opisu mężczyzn i pożegnawszy się chłodno odjechali. A dziewczyna, cóż — została.

Powiedziała policjantom najmniej, jak tylko mogła: po prostu goniło j ą trzech dziwnie ubranych osobników, a ona zwróciła się do mnie o pomoc. Ponieważ nie przyj ęła propozycji podrzucenia jej policyjnym wozem do Plyton, miałem ją więc w dalszym ciągu u siebie.

— Może wobec tego teraz — zaproponowałem — zechce mi pani wyjaśnić, co to wszystko ma znaczyć?

Siedziała bez ruchu, patrząc na mnie uporczywie z odrobiną — smutku? rozczarowania? — w każdym razie niezadowolenia. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz zacznie płakać, ale powiedziała cicho:

— Po tym liście od ciebie spaliłam właściwie za sobą mosty.

Usiadłem naprzeciwko niej. Obszukałem kieszenie i znalazłszy papierosy zapaliłem.

— Po… tym liście… ode mnie… spaliłaś za sobą mosty? powtórzyłem.

— Tak — odparła. Przestała na mnie patrzyć i jej wzrok zaczął niezbyt przytomnie błądzić po pokoju.

— A teraz nawet nie chcesz mnie znać — powiedziała. I zaraz potem trysnęła fontanna łez.

Siedziałem przez chwilę bezradnie, po czym wstałem, żeby nastawić wodę. Wszystkie kobiety w mojej rodzinie uważały herbatę za najlepsze panaceum, więc po chwili wróciłem z kuchni z czajnikiem i filiżankami.

Zastałem ją już spokojną, wpatrzoną w zamyśleniu w nie zapalony kominek. Przytknąłem zapałkę do drew. Patrzyła na rozpalaj ący się płomień z wyrazem dziecka, które dostało nową zabawkę.

— Jak cudownie — powiedziała, jak gdyby ogień był dla niej czymś nowym. Znów rozejrzała się po pokoju. — Cudownie — powtórzyła.

— Może byś nalała — zaproponowałem, ale potrząsnęła głową; wolała patrzyć, jak ja to robię.

— Herbata — szepnęła — przy kominku!

Co oczywiście było zgodne z prawdą, tyle że niespecjalnie osobliwe.

— Chyba najwyższy czas, żebyśmy się sobie przedstawili — zaproponowałem. — Jestem Gerald Lattery.

— Oczywiście — odparła ze skinieniem. Nie była to wprawdzie odpowiedź, której oczekiwałem, ale dodała szybko: — Jestem Oktawia Lattery, mówią na mnie zwykle Tawia.

Tawia? — coś jak gdyby odezwało się w mojej pamięci, ale bardzo mgliście.

— Czy jesteśmy jakoś ze sobą spokrewnieni? — spytałem. — Tak, w pewnym sensie — odrzekła patrząc na mnie dziwnie. — Och, kochanie, to wszystko jest bardzo trudne… dodała z taką miną, jakby znów miała zamiar się rozpłakać. — Tawia?… — powtórzyłem usiłując sobie przypomnieć. Zaraz, coś… — Nagle stanął mi przed oczami zmieszany starszy pan. — Tak, oczywiście, zaraz… jak on się nazywał?… Doktor… Doktor Bogey czy coś w tym rodzaju?

Tawia drgnęła.

— A nie doktor Gobie przypadkiem?

— Ależ tak, właśnie, Gobie. Pytał mnie o kogoś imieniem Tawia. To o ciebie chodziło?

— Ale jego tu nie ma? — spytała rozglądając się dokoła, jakby w obawie, że może się gdzieś ukrywać.

Powiedziałem jej, że spotkałem go jakieś dwa lata temu. Odetchnęła z ulgą.

— To stary głuptas ten wuj Donald. Jakie to do niego podobne! I oczywiście nie miałeś zielonego pojęcia, o kogo chodzi? — Niewiele więcej wiem teraz — podkreśliłem. — Chociaż nie dziwi mnie specjalnie, że nawet wuj mógł być o ciebie niespokojny.

— Tak, obawiam się, że będzie, i to bardzo.

— B y ł. To miało miejsce dwa lata temu — przypomniałem jej.

— Och, naturalnie, ty jeszcze nic nie rozumiesz, prawda? — Wybacz, ale wszyscy dokoła mówią mi, że nic nie rozumiem. Wiem o tym doskonale. I jest to jedyna rzecz, którą z tego wszystkiego rozumiem.

— Dobrze, więc zaraz ci wytłumaczę. Ale, kochanie, od czego zacząć? — Pozwoliłem jej zastanowić się nad tym spokojnie. Po chwili podjęła:

— Czy ty wierzysz w przeznaczenie? — Raczej nie — odparłem.

— Właściwie to nie chodzi o przeznaczenie. Raczej o duchowe powinowactwo. Wiesz, od wczesnego dzieciństwa uważałam wasze stulecie za najwspanialsze i najciekawsze. No i oczywiście jest to okres, w którym żyła jedyna sławna osoba z naszej rodziny. Zawsze mnie to fascynowało. Uważałam to za romantyczne — jak wy byście to powiedzieli.

— To zależy, czy miałaś na myśli swoje wyobrażenia, czy te czasy… — zacząłem, ale nie zwróciła na to. uwagi. — Pamiętam, że zawsze wyobrażałam sobie całe eskadry zabawnych maleńkich samolocików w bojowych akcjach, i zawsze przypominały mi one Dawida w walce z Goliatem, takie były maleńkie i dzielne. A oprócz tego wielkie, niezdarne okręty sunące powoli, ale jakoś zawsze docierające w końcu do celu, chociaż nikt się nie przejmował tym, że są takie powolne; i zabawne biało-czarne filmy; i konie na ulicach, i stare, rozdygotane silniki,spalinowe, i palenie węglem; i te podniecające bombardowania; pociągi jeżdżące po szynach; telefon z drutem i — och! — masa najrozmaitszych innych rzeczy. A jakie człowiek miał wtedy możliwości! Mógł na przykład iść na premierę jakiejś sztuki Shawa albo Cowarda do prawdziwego teatru! Albo kupić sobie nowiusieńkiego T. S. Eliota, prosto spod prasy! Albo zobaczyć królową, jak jedzie otworzyć posiedzenie Parlamentu! Wspaniałe, pełne emocji czasy!

— Miło słyszeć, że ktoś tak myśli o naszych czasach odparłem. — Ja osobiście niezupełnie podzielam…

— Ach, to wszystko jest względne. Po prostu nie masz do tego żadnego dystansu. Dlatego nie możesz tego właściwie ocenić. Dobrze by ci zrobiło, gdybyś tak trochę pożył w naszych czasach. Dopiero byś zobaczył, jaka to stagnacja, jak wszystko jest bezbarwne, jakie szablonowe, jak jest śmiertelnie, ale to śmiertelnie nudno!

Wzdrygnąłem się z lekka. — Wydaje mi się, że ja chyba nie żyję w twoim… czym właściwie?

— Wieku, oczywiście. Dwudziestym drugim. Naturalnie, skąd mogłeś wiedzieć… jaka ze mnie idiotka.

Na wszelki wypadek zająłem się nalewaniem herbaty. — Wiedziałam, kochanie, że to będzie trudna sprawa. Powiedz, czy wydaje ci się to zawiłe? Niezrozumiałe?

Przyznałem, że owszem. Podjęła więc z przygnębieniem: — Widzisz, z tego powodu postanowiłam zająć się historią. Bo po prostu potrafiłam się w nią w c z u ć czy coś w tym rodzaju. Ale właściwie to ten twój list, który dostałam z okazji urodzin, zadecydował o tym, że wybrałam sobie jako specjalizację połowę dwudziestego wieku. No i oczywiście postanowiłam dalej nad tym pracować i robić z tego pracę doktorską…

— To znaczy… masz na myśli mój list?

— No tak, inaczej by do tego nie doszło. Jakbym mogła zyskać dostęp do transportera historycznego, gdybym nie pracowała w laboratorium historycznym? A i tak wątpię, czy by mi się udało do niego dorwać, gdybym nie była w pracowni wuja Donalda.

— Transporter historyczny? — zapytałem, zaczynaj ąc cośkolwiek z tego wszystkiego rozumieć. — A cóż to takiego jest ten historyczny transporter?

Tawia była wyraźnie zaskoczona.

— Jak to? To jest po prostu transporter historyczny. Służy do studiowania historii.

— To nie jest dla mnie jasne — odparłem. — Mogłabyś mi równie dobrze powiedzieć, że za pomocą tego przyrządu tworzy się historię.

— Ależ skąd! Nie wolno tego robić. To bardzo poważne przestępstwo.

— Ach — westchnąłem i spróbowałem raz jeszcze. A ten list…

— Musiałam o nim powiedzieć, żeby ci wytłumaczyć sprawę moich studiów historycznych, ale ty go oczywiście jeszcze nie napisałeś, więc może ci się to wszystko wydawać trochę niejasne.

— Trochę niejasne? — powtórzyłem. — Bardzo to delikatnie określiłaś. Chciałbym się dowiedzieć wreszcie czegoś konkretnego, czego mógłbym się trzymać. Na przykład: mówisz o jakimś liście ode mnie, tak? Co ja tam napisałem?

Spojrzała na mnie surowo, a potem odwróciła głowę. Niezrozumiały rumieniec oblał jej twarz aż po nasadę włosów. Zmusiła się, żeby znów na mnie spojrzeć. Patrzyłem, jak w kącikach jej promiennych oczu pojawiają się zmarszczki. Nagle zakryła twarz rękami.

— Och, ty mnie nie kochasz, wiem, że mnie nie kochasz — zaczęła szlochać. — Żałuję, że się tu w ogóle zjawiłam. Wolałabym nie żyć!

— Wiesz, ona mnie jak gdyby obwąchiwała — powiedziała Tawia.

— No, ale już sobie poszła, a moja dobra opinia ulotniła się razem z nią — odpowiedziałem. — To świetna gosposia ta pani Toombs, ale trochę przestarzałych poglądów. Prawdopodobnie odejdzie.

— Z mojego powodu? Co za głupota! — Może wasze obyczaje są inne…

— Ale dokąd niby miałabym iść? Mam zaledwie parę szylingów waszych pieniędzy i nikogo znajomego, do kogo mogłabym się zwrócić.

— A skąd pani Toombs ma o tym wszystkim wiedzieć? — Ale przecież my nie byliśmy… my nie…

— Noc i nas dwoje — to zupełnie wystarczy jak na nasze normy obyczajowe — wyjaśniłem jej. — Tak, dwoje to dość. Zwierzęta też się kojarzą w pary, a ich związki uczuciowe nikogo nie interesują. Dwoje — to załatwia właściwie wszystko.

— Oczywiście, zapomniałam, że nie istniał przecież wtedy — to znaczy teraz — żaden miernik moralności. Macie jakiś bardzo nieżyciowy i sztywny kodeks obyczajowy.

— Można by to ująć inaczej, ale przyjmijmy, że tak jest, pozornie przynajmniej.

— Dość prymitywne są te wasze normy obyczajowe, jak się tak im przyjrzeć z bliska, ale fascynujące — zauważyła. — Jej zamyślony wzrok spoczął na mnie przez chwilę. Ty… — zaczęła.

— Ty — podchwyciłem — winna mi jesteś trochę jaśniejsze wyjaśnienie…

— Dobrze, ale ty mi nie chcesz wierzyć.

— Rzeczywiście, muszę przyznać, że na początku mnie zatkało. Ale potem mnie przekonałaś. Ciekawe, kto by to wszystko wytrzymał…

Nachmurzyła się.

— Nie jesteś zbyt miły. Studiowałam połowę dwudziestego wieku bardzo wnikliwie. Robiłam przecież z tego specjalizację.

— Owszem, mówiłaś mi o tym. Ale niewiele mi to wyjaśnia. Wszyscy historycy mają jakieś okresy, w których się specjalizują, ale to wcale nie znaczy, że muszą się w nich nagle zjawiać.

Spojrzała na mnie zdumiona.

— Ależ naturalnie, że tak — tylko oczywiście dyplomowani historycy z cenzusem naukowym. A jak inaczej mogliby przeprowadzić dokładne studia nad swoim okresem?

— Wiesz, za dużo jest tu dla mnie tych rzeczy „oczywistych” — powiedziałem. — Byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy zaczęli od początku. Powiedzmy, od tego mojego Listu. Nie, zostawmy na razie list — dodałem spiesznie na widok jej miny. — Więc zaczęłaś pracować u swego wuja na przy rządzie, który się nazywa transporter historyczny. Co to takiego jest? Rodzaj magnetofonu?

— O Boże, skąd! To raczej rodzaj szafy, do której wsiadasz i za pomocą której możesz się przenosić w czasie i przestrzeni.

— Aha. To znaczy… to znaczy, że możesz na przykład wsiąść do niej któregoś tam w dwudziestym pierwszym, a wysiąść któregoś tam w dziewiętnastym wieku?

Kiwnęła głową.

— Albo kiedykolwiek indziej w przeszłości. Ale oczywiście nie każdy ma takie uprawnienia. Trzeba mieć odpowiednie kwalifikacje, dyplom i tak dalej, rozumiesz. W Anglii jest wszystkiego tylko sześć zarejestrowanych transporterów historycznych, a około stu w ogóle na całym świecie. Tak że bardzo trudno uzyskać do nich dostęp.

Po skonstruowaniu kilku pierwszych maszyn uczeni nie zdawali sobie sprawy z kłopotów, jakimi grozi ich eksploatacja. Ale z czasem zaczęli konfrontować wyniki podróży w różne okresy historyczne z istniejącymi źródłami:. I znajdowali zabawne rzeczy. Na przykład Heron demonstruj ący w Aleksandrii prostą maszynę parową w którymś tam wieku przed narodzeniem Chrystusa; Archimedes posługuj ący się w oblężeniu Syrakuz rodzajem napalmu; rysunki Leonarda da Vinci przedstawiające spadochrony w czasach, kiedy nie było jeszcze z czego skakać; Eryk Rudy odkrywający Amerykę w sposób niejako nieoficjalny, jeszcze przed Kolumbem; Napoleon zastanawiający się nad zastosowaniem łodzi podwodnych i wiele innych podejrzanych rzeczy.

Wynikało z tego niezbicie, że ludzie korzystali z transporterów nieuważnie i powodowali chronoklazmy.

— Powodowali co?

— Chronoklazmy. To się zdarza wtedy, kiedy przez czyj ąś nieuwagę albo lekkomyślność rzeczy dziej ą się w nieodpowiednim czasie. Na szczęście jak dotąd, o ile się orientuj ę, obeszło się chyba bez groźnych następstw, jakkolwiek niewykluczone, że w wielu wypadkach naturalny bieg historii został zakłócony — a ludzie piszą później uczone rozprawy o tym, jak do tego doszło. Ale ostatecznie każdy wie, że takie rzeczy są bardzo niebezpieczne. Przypuśćmy na przykład, że ktoś nieopatrznie zdradził Napoleonowi ideę silnika spalinowego i łodzi podwodnej — trudno przewidzieć, co by z tego wynikło. Natychmiast więc zamknięto dostęp do wszystkich transporterów, poza kilkoma pozostającymi pod ścisłym nadzorem Rady Historycznej.

— Przepraszam cię bardzo — powiedziałem. — Jeżeli coś się zdarzyło, to się po prostu zdarzyło. Na przykład — ja jestem. Przecież nie może mnie nagle tu nie być albo nie mogę ni z tego, ni z owego przestać istnieć… Czy, przypuśćmy, nikt nie może wrócić do tamtych czasów i zabić mojego dziadka, kiedy był chłopcem.

— Ale przyznasz chyba, że gdyby się to mimo wszystko stało, to by cię jednak nie było — powiedziała. — Teza, że przeszłość nie podlega zmianom, była prawdziwa, dopóki nie wynaleziono odpowiednich urządzeń, ale teraz, kiedy jej fałszywość została dowiedziona, trzeba bardzo uważać. I to jest właśnie sprawa historyków; drugą stronę medalu jak do tego dochodzi — pozostawiamy matematyce wyższej.

Zanim wydadzą komuś zezwolenie na korzystanie z takiej maszyny, trzeba skończyć specjalne kursy, przej ść odpowiednie testy, podjąć bardzo uroczyste zobowiązania i odbyć kilkuletni staż. Tylko wtedy wolno na własną rękę odbywać podróże, robić obserwacje. Ale tylko obserwację. Przepisy w tej sprawie są bardzo surowe.

Zastanowiłem się nad tym, co mi powiedziała.

— Nie chciałbym być niedyskretny, ale czy nie uważasz, że łamiesz te przepisy bez przerwy? — zapytałem.

— Oczywiście że tak, dlatego mnie ścigają.

— I pewnie gdyby cię złapali, cofnęliby ci zezwolenie na korzystanie z transportera czy co ś w tym rodzaju?

— Mój Boże, mnie się nawet nie śniło o takim zezwoleniu. Po prostu dotychczas zawsze wkradałam się po kryjomu, jak nikogo akurat nie było w laboratorium. Oczywiście miałam o tyle ułatwioną sytuację, że transporter jest w pracowni wuja Donalda, i zawsze mogłam powiedzieć, że robię coś ekstra na jego polecenie, chyba że by mnie złapali na gorącym uczynku.

Był jeszcze problem odpowiedniego ubrania, ale nie miałam odwagi iść do historycznej pracowni krawieckiej. Naszkicowałam sobie w muzeum,parę wzorów i według tego kazałam uszyć. Dobrze wypadły, prawda?

— Bardzo dobrze i bardzo ci w nich do twarzy — zapewniłem j ą. — Chociaż miałbym pewne zastrzeżenia do butów. Spojrzała na swoje nogi.

— Wiesz, obawiałam się tego. Nie mogłam znaleźć butów z tego okresu — przyznała. — Z początku zrobiłam parę próbnych wypadów. Musiały one być krótkie, bo upływ czasu jest taki sam, to znaczy godzina tutaj równa się godzinie tam. A nie mogłam na dłużej brać transportera. Ale wczoraj ktoś wszedł do laboratorium właśnie w momencie, kiedy wracałam. Zobaczył moje ubranie i natychmiast zorientował się, co to znaczy; nie pozostawało mi nic innego, jak wskoczyć szybko z powrotem do maszyny; zdawałam sobie sprawę, że to moja ostatnia szansa. Ale jak widzisz, ruszyli za mną zaraz, nie zadaj ąc sobie nawet trudu, żeby się przebrać.

— Czy myślisz, że oni tu jeszcze przyjdą? — spytałem. — Myślę, że tak. Tylko następnym razem będą już ukarani zgodnie z duchem czasu.

— I przyjdą we wrogich zamiarach? To znaczy będą może strzelali czy coś w tym rodzaju?

Tawia potrząsnęła głową.

— Ależ skąd. To byłby straszny chronoklazm, zwłaszcza gdyby kogoś zabili.

— Ale przecież ty siedząc tutaj powojujesz chyba całą serię poważnych chronoklazmów. Czy to nie jest gorsze?

— Och, moje postępowanie jest uzasadnione, sprawdziłam to — zapewniła mnie niejasno. — Oni też by się mniej o mnie denerwowali, gdyby zbadali tę sprawę.

Przerwała na chwilę, po czym podjęła z taką miną, jakby zmieniała temat na znacznie bardziej interesuj ący.

— Czy w waszych czasach ludzie ubierają się do ślubu jakoś specjalnie?

Ten problem wyraźnie ją fascynował.

— Mhm — mruknęła Tawia — nawet mi się podobał ten wasz dwudziestowieczny ślub.

— Wiesz, że i w moich oczach ta ceremonia jakoś zyskała, kochanie — przyznałem. I rzeczywiście, ze zdumieniem stwierdziłem, że w ciągu ostatniego miesiąca instytucja małżeństwa bardzo urosła w mojej ocenie.

— Czy dwudziestowieczni małżonkowie zawsze sypiają we wspólnym dużym łóżku? — dopytywała się Tawia.

— Niezmiennie — zapewniłem ją.

— Ciekawe — odparła. — To niezbyt higieniczne, ale wcale przyjemne.

Rozważaliśmy przez chwilę wszystkie „za” i „przeciw”. — Czy zauważyłeś, że ona przestała mnie obwąchiwać?

— Nigdy nie obwąchujemy produktów z certyfikatem, kochanie.

Tak gawędząc na różne błahe tematy natury osobistej doszliśmy do sprawy bardziej zasadniczej.

— Wydaje mi się, że już chyba nie musimy się przejmować tymi facetami, którzy cię ścigali — powiedziałem. Gdyby to było dla nich takie ważne, jak mówiłaś, już dawno by tu byli.

Potrząsnęła głową.

— To rzeczywiście dziwne, ale w dalszym ciągu musimy być bardzo ostrożni. Myślę, że to ma jakiś związek z wujem Donaldem. On w gruncie rzeczy nie ma umysłu technicznego. Pamiętasz, jak wtedy, kiedy cię odwiedził, pomylił się o dwa lata, nastawiaj ąc maszynę? Ale cóż, nie możemy zrobić nic więcej, jak tylko czekać i uważać.

Zacząłem się głośno nad tym wszystkim zastanawiać.

— Wkrótce będę musiał zacząć pracować. Jak ich wtedy upilnuję?

— Pracować? — spytała.

— Wbrew temu, co mówią, utrzymanie dwojga kosztuje drożej niż utrzymanie jednej osoby, kochanie. A żony mają różne widzimisię, które trzeba — oczywiście w granicach rozsądku — zaspokajać. Moje skromne środki finansowe na to nie wystarczą.

— Niech cię o to głowa nie boli, kochanie — uspokoiła mnie Tawia. — Możesz przecież dokonać jakiegoś wynalazku.

— Ja?! Wynalazku?! — wykrzyknąłem.

— Znasz się chyba nieźle na radiu, prawda?

— Jak byłem w RAF-ie, skończyłem kilka kursów radarowych.

— Ach, RAF! — powtórzyła Tawia ekstatycznie. — I pomyśleć tylko, że walczyłeś w drugiej wojnie światowej! A czy znałeś Monty'ego, Ike'a i wszystkich tych wspaniałych ludzi?

— Nie osobiście. Służyłem w innej formacji — odparłem. — Szkoda. Ike był powszechnie lubiany. Ale wracając do tamtej sprawy: musisz się postarać o jakieś książki z dziedziny elektroniki i radia, oczywiście na wyższym poziomie, a już ja ci powiem, co masz wynaleźć.

— Ty?… — Aha, rozumiem… Ale czy sądzisz, że to będzie etyczne? — zapytałem z powątpiewaniem.

— A dlaczegóż by nie? Ostatecznie ktoś te rzeczy musi kiedyś wynaleźć. Inaczej bym się o nich nie uczyła w szkole, nie uważasz?

— Tak… to znaczy… musiałbym się nad tym zastanowić — powiedziałem.

Myślę, że to był jednak przypadek, że właśnie tego dnia rano wspomniałem o tym, że już nam chyba dali spokój, a w każdym razie mógł to być przypadek; odkąd poznałem Tawię, zrobiłem się podejrzliwy w stosunku do przypadków. W każdym razie jeszcze tego samego ranka Tawia, wyglądając przez okno, powiedziała:

— Kochanie, ktoś tam macha do nas zza tych krzewów.

Poszedłem zobaczyć i rzeczywiście: ktoś machał białą chustką przywiązaną do kija. Wziąłem lornetkę i dostrzegłem starszego mężczyznę, prawie całkowicie ukrytego w krzakach. Wręczyłem lornetkę Tawii.

— O rany, wuj Donald! — wykrzyknęła. — Chodźmy do niego, wygląda. na to, że jest sam.

Poszedłem ścieżką w jego stronę i dałem mu znak ręką, żeby się zbliżył. Wyłonił się zza krzaków, niosąc kij z chustką jak chorągiew. Pochwyciłem jego słaby głos:

— Proszę nie strzelać.

Rozłożyłem szeroko ręce, żeby mu pokazać, że nie mam broni. Nadeszła Tawia i stanęła obok mnie. Zbliżywszy się wuj Donald przełożył laskę do lewej ręki, a prawą uchylił kapelusza i skłonił się grzecznie.

— Ach, sir Gerald! Jak to miło, że pana znów spotykam — powiedział.

— On nie jest sir Gerald, wujku, on jest pan Lattery sprostowała Tawia.

— Rzeczywiście, bzdury plotę. Panie Lattery — podjął myślę, że się pan ucieszy, jeśli panu powiem, że rana okazała się niegroźna. Po prostu biedak będzie musiał przez jakiś czas leżeć na brzuchu.

— Biedak? — powtórzyłem zdumiony.

— No ten, którego pan wczoraj postrzelił.

— Ja postrzeliłem?

— Prawdopodobnie jutro albo pojutrze — sprostowała pospiesznie Tawia. — Wujku, jesteś nieznośny z tymi pomyłkami w nastawianiu transportera.

— Znam doskonale zasady ich działania, ale w obsłudze wydaj ą mi się takie skomplikowane.

— Nie przejmuj się i skoro już jesteś, to wejdź — zaprosiła go Tawia. — A chustkę możesz schować do kieszeni dodała.

Po wejściu doktor Gobie obrzucił pokój szybkim spojrzeniem i skinął do siebie głową, jakby zadowolony z autentyczności jego wyposażenia. Usiedliśmy i Tawia powiedziała:

— Przede wszystkim, wujku Donaldzie, muszę ci powiedzieć, że wyszłam za mąż za Geralda… to znaczy pana Lattery.

Doktor Gobie przyjrzał jej się z bliska.

— Za mąż? — powtórzył. — A po co?

— Mój Boże — westchnęła Tawia i wyjaśniła cierpliwie: — Ja go kocham i on mnie kocha, więc jestem jego żoną. Takie są tu zwyczaje.

— Ach tak! — powiedział wuj Donald i potrząsnął głową. — Znam doskonale twój sentyment dla dwudziestego wieku i jego obyczajowości, moja droga, ale przecież nie musiałaś się tu aż osiedlać.

— Kiedy ja jestem bardzo zadowolona — zapewniła go Tawia.

— Wiem, że młode kobiety bywają romantyczne, ale cny pomyślałaś o tym, na jakie kłopoty narażasz sir Ger… panie Lattery?

— Przeciwnie, wujku, oszczędzam mu kłopotów. Tutaj jak się człowiek nie ożeni, to krzywo na niego patrzą. A ja nie chcę, żeby na niego krzywo patrzyli.

— Nie tyle miałem na myśli okres twego pobytu tutaj, co sytuację, w jakiej się znajdzie po twoim odejściu. Oni tu mają masę najróżniejszych przepisów; trzeba na przykład dowieść domniemanej śmierci czy porzucenia przez współmałżonka, a to wszystko jest bardzo żmudne i skomplikowane. I do czasu wyjaśnienia sprawy nie wolno mu się ożenić.

— Jestem pewna, że nie chciałby ożenić się z nikim innym, prawda, kochanie? — zwróciła się do mnie Tawia.

— Naturalnie, że nie — zapewniłem j ą. — Ale czy jesteś tego całkiem pewien?

— Skarbie — powiedziałem biorąc ją za rękę — gdyby wszystkie kobiety świata…

Grzecznym chrząknięciem doktor Gobie sprowadził nas na ziemię.

— Właściwym celem mojej wizyty — zaczął — jest konieczność przekonania mojej siostrzenicy, że musi wracać, i to natychmiast. Cała ta sprawa wywołała szalone wzburzenie i konsternację w naszym środowisku naukowym, które mnie obarcza za to odpowiedzialnością. Wszelkie nasze wysiłki zmierzają do tego, żeby sprowadzić Tawię z powrotem, zanim stanie się jakieś nieszczęście. Konsekwencje każdego chronoklazmu ciągną się przez całe wieki, a ta eskapada może w każdej chwili stać się przyczyną bardzo poważnego chronoklazmu. Wszyscy są tym ogromnie zdenerwowani.

— Bardzo mi przykro, wuju Donaldzie, głównie dlatego, że odpowiedzialność spadła na ciebie. Ale nie zamierzam wracać. Jest mi tu bardzo dobrze.

— Moje dziecko, przecież to grozi strasznymi chronoklazmami. Ja po nocach nie sypiam…

— Wujku, zrozum, że te chronoklazmy byłyby niczym w porównaniu z tymi, jakie mogłyby wyniknąć z mojego powrotu. Zrozum, że ja po prostu nie mogę wrócić, i musisz to wytłumaczyć innym.

— Nie możesz? — powtórzył.

— Tak. Jeżeli spojrzysz do literatury, to się przekonasz, że mój mąż… czy to stare słowo nie wydaje ci się brzydkie, a jednocześnie zabawne?… Ale właściwie to mi się ono podoba.

— Mówiłaś o tym, że nie możesz wrócić… — przypomniał jej doktor Gobie.

— Aha, rzeczywiście. No więc, jak zajrzysz do książek, to się przekonasz, że mój mąż wynalazł najpierw podwodną łączność radiową, a następnie odkrył zasady transmisji krzywoliniowej, za co został nobilitowany.

— Wiem o tym, Tawia. Ale nie widzę…

— Ale, wujku, musisz. Jak mógłby dokonać tych wynalazków bez mojej pomocy? Gdybyś mnie teraz stąd zabrał, te rzeczy po prostu nie,zostałyby wynalezione. I co wtedy?

Przez chwile doktor Gobie wpatrywał się w nią poważnie.

— Tak — powiedział w końcu — tak, muszę przyznać, że tego nie wziąłem pod uwagę — i zamyślił się głęboko.

— Nie mówiąc już o tym, że Gerald by mnie nie puścił, prawda, kochanie?

— Ja… ja — zacząłem, ale doktor Gobie przerwał mi wstając gwałtownie.

— Tak — powiedział — widzę, że mimo wszystko trzeba z tym zaczekać. Powtórzę im to, ale obawiam się, że nie na długo uda się odłożyć twój powrót.

W drodze do drzwi zatrzymał się na chwilę.

— Ale tymczasem musisz bardzo uważać. To sprawy niesłychanie delikatne i skomplikowane. Drżę na myśl o tym, że przez swoje nieodpowiedzialne postępowanie mogłabyś się znaleźć w jakiejś paskudnej sytuacji. Na przykład zostać własną prababką czy coś w tym rodzaju.

— To mi absolutnie nie grozi. Pochodzę z bocznej linii. — Rzeczywiście. Całe szczęście. No, to cóż? Au revoir, moja droga, i sir Ge… panie Lattery. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Miło mi było spędzić tutaj z wami te parę chwil nie w charakterze obserwatora.

— Do kaduka, wujku — rzekła Tawia. — Nareszcie coś rozsądnego.

Doktor Gobie z wyrzutem pokiwał głową.

— Obawiam się, moja kochana, że nie zrobisz wielkiej kariery naukowej. Jesteś na to za mało dokładna. „Do kaduka” to wyrażenie, którego w połowie dwudziestego wieku nikt już nie używa. A i wśród naszych pradziadów nie uchodziło chyba za wytworne.

Spodziewana strzelanina miała miejsce w jakiś tydzień później. Zjawiło się trzech mężczyzn, bardzo dobrze przebranych za robotników rolnych. Tawia poznała jednego z nich przez lornetkę. Kiedy stanąłem w drzwiach z dubeltówką w ręku, usiłowali się ukryć. Postrzeliłem jednego z dużej odległości… Kulejąc zaczął uciekać.

Po tym zostawili nas w spokoju. Wkrótce zabraliśmy się do podwodnej łączności radiowej — bardo prosta sprawa, jak się zna zasadę — i wystąpiłem o patent. Następnie rozpoczęliśmy pracę nad transmisją krzywoliniową. Tawia popędzała mnie nieustannie.

— Nie wiem, kochanie, ile mamy czasu. Odkąd tu jestem, usiłuję sobie przypomnieć, jaką datę nosił twój list; i nie mogę, mimo że była podkreślona. Ale istnieje notatka stwierdzaj ąca, że twoja pierwsza żona opuściła cię — „opuściła”, co za straszne słowo, tak jakbym mogła w ogóle coś podobnego zrobić — tylko że nie jest podane, kiedy. Muszę cię wobec tego jak najszybciej w tej sprawie poinstruować, bo gdybyś nie dokonał tego wynalazku, byłby to najstraszliwszy chronoklazm, jaki mogę sobie wyobrazić.

Po czym zamiast zgodnie z tym, co powiedziała, zabrać się do roboty, popadła w zadumę.

— Bogiem a prawdą — powiedziała — wydaje mi się, że i tak nie unikniemy poważnego chronoklazmu. Spodziewam się dziecka.

— Nie żartuj! — wykrzyknąłem uradowany.

— Dlaczegóż bym miała żartować? Naprawdę spodziewam się dziecka: I bardzo się tym martwię. Jeszcze chyba nigdy nic podobnego nie zdarzyło się historykowi prowadzącemu badania. Wuj Donald byłby przerażony, gdyby się o tym dowiedział.

— Do diabła z wujem Donaldem! — wykrzyknąłem. I niech diabli wezmą wszystkie chronoklazmy. Musimy to jakoś uczcić, kochanie.

Tygodnie mijały szybko. Zarejestrowałem swoje wynalazki w urzędzie patentowym. Pracę nad transmisj ą krzywoliniową miałem już nieźle zaawansowaną. Wszystko układało się pomyślnie. Snuliśmy plany na przyszłość: jeśli się urodzi chłopiec, to będzie Donald, jeśli dziewczynka — Aleksandra. Niech tylko zaczną wpływać pierwsze honoraria, żebyśmy mogli kupić Bagford House. I jak to będzie zabawnie, kiedy zaczną j ą tytułować lady Lattery, i inne związane z tym sprawy…

I wtedy przyszło to grudniowe popołudnie. Wróciłem do domu z rozmowy z producentem na temat pewnych modyfikacji w moim wynalazku i stwierdziłem, że jej nie ma…

Ani listu, ani nawet słowa pożegnania. Po prosta otwarte drzwi i przewrócone krzesło w salonie.

Och, Tawio, kochanie…

Zacząłem to wszystko pisać w dręczącym przekonaniu, że jednak nie jestem autorem tych wynalazków i że sprawa wymaga sprostowania. Teraz, kiedy doszedłem do końca, widzę, że „sprostowanie” nie jest zupełnie odpowiednim słowem. Gdybym traktując to uczciwie, odmówił przyj ęcia tytułu szlacheckiego, stałoby się to powodem tak szalonych komplikacji, że chyba nie powiem nic i przyjmę ten tytuł, kiedy mi go przyznaj ą. A zresztą, jak sobie uświadomię wszystkie te „natchnione” wynalazki, o których się słyszy, zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem inni nie robili już tego przede mną.

Nigdy nie udawałem, że rozumiem wszystkie subtelności naszych poczynań i wzajemnego oddziaływania w tej delikatnej sytuacji, ale jedno jest dla mnie jasne: koniecznie muszę napisać list. I to wcale nie dlatego, żeby uniknąć jakiegoś szalonego chronoklazmu, tylko z obawy, że jeśli tego zaniedbam, dojdę kiedyś do wniosku, że to wszystko nigdy się nie zdarzyło.

Zaraz, najpierw koperta. Dla mojej ciotecznej pra-pra-pra-wnuczki Panny Oktawii Lattery.

(Niech otworzy tę kopertę w swoje dwudzieste pierwsze urodziny 6 czerwca 2136 roku).

A teraz list. Data. Podkreślić datę.

Moja maleńka, słodka, daleka Tawio!

Och, Kochanie…


przekład: Zofia Uhrynowska

Загрузка...