Moją hipotezę uznawali wszyscy, nawet najbardziej konserwatywni uczeni, jakkolwiek nikt nie rozumiał jej w pełni.
Dziesiątki entuzjastów pracowało w swoich laboratoriach; jedni, by znaleźć eksperymentalne potwierdzenie moich odważnych koncepcji, inni w poszukiwaniu dogodnej sposobności zniesławienia mnie i wykazania zupełnego braku podstaw mojej teorii.
Wśród jednych i drugich wyró żniał się niejaki Samuel Hoppes, technik uważający się za wybitnego specjalistę. Niby to mój przyjaciel i zwolennik, a w istocie skryty wróg i człowiek mi nieżyczliwy. Nie dowierzałem ani jemu, ani jego nader gorączkowemu entuzjazmowi. Ów „eksperymentator” — z szacunku dla prawdziwych specjalistów ujmuję to słowo w cudzysłów — pozwolił sobie na zbyt swobodny i familiarny stosunek do faktów historycznych, i to pono gwoli prawdy, najbardziej zawiłej i fantastycznej ze wszystkich prawd. „Przywołał” jakiegoś pisarza z pierwszej połowy XIX wieku i dopóki doświadczenie nie dobiegło końca, utrzymywał jego imię w tajemnicy.
Przyszła mi do głowy niedorzeczna i naiwna myśl, godna raczej przedstawiciela wczesnego paleolitu niż współczesnego uczonego, czy to aby nie na „wezwanie” tego właśnie technika— wynalazcy Edgar Poe przezwyciężywszy czas uszczęśliwiał mnie rozmową. Czy aby nie udało się Samuelowi Hoppesowi zmontować telefonu zdolnego połączyć dwa różne stulecia niczym dwa mieszkania?
Zdrowy rozum, który prawdopodobnie pojawił się na świecie wraz z pierwszym uczonym, podszeptywał: „Na pewno zwiódł cię artysta odtwarzający rolę wielkiego romantyka i fantasty”.
Nikt zresztą tak nie lubił rozprawiać o zdrowym rozsądku, jak Samuel Hoppes. Zdrowy rozum to było właśnie bóstwo, któremu — według własnego świadectwa — służył i do którego modły zanosił Hoppes. Głupi, niepozbierany człowiek, choć poświęcił się jednej z najbardziej ścisłych i rygorystycznych nauk!
Tym razem z Hoppesem spotkałem się w westybulu instytutu. Hoppes miał twarz krągłą jak księżyc w pełni i krótkie, nieproporcjonalne w stosunku do ciała ręce.
— Dzień dobry, panie Dudleen — przywitał mnie usiłuj ąc dosięgnąć swoją przykrótką ręką mojego ramienia.
Czy zwracał się do pana z prośbą o spotkanie pewien znakomity pisarz, który żył w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku?
— Edgar Poe?
Hoppes obejrzał się zaniepokojony, a potem z wyrzutem pokręcił głową:
— Po co tak głośno? Lepiej nie wymawiać tego imienia. A więc, zgodnie z naszą hipotezą…
— O hipotezie porozmawiamy innym razem. Tak, zwracał się do mnie.
— A pan, jak się spodziewam, nie odmówił jego prośbie?
— Prawie odmówiłem.
— Niepotrzebnie. Wezwałem tego pisarza, aby uzyskać eksperymentalne potwierdzenie pańskiej hipotezy. Niech pan uszanuje dawne obyczaje i drażliwość pisarza. Sądzę, że torpedowanie interesującego doświadczenia nie leży w pana interesie?
— Skądże mogłem wiedzieć, że to on? Miałem wszelkie podstawy, by przypuszczać, że to artysta graj ący jego rolę w filmie biograficznym.
— Wcale nie jest pan tak daleki od prawdy — rzekł Hoppes czyniąc zagadkowy gest swoją krótką jak u niemowlęcia ręką.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytałem.
— Chciałem powiedzieć, że i jedno, i drugie. Pisarz i aktor zespolili się w paradoksalną jedność…
— Czy nie można by bez zagadek?
— Dopóki trwa eksperyment, nie można.
Spojrzawszy na ręczny zegarek, a potem — jakby nie dowierzaj ąc własnemu — na wielki zegar ścienny, Hoppes nagle zaczął się śpieszyć i znikł za drzwiami windy.