Janusz A. Zajdel Prognozja

Przyjechałem nieco za wcześnie: zegar na przystanku wskazywał kilka minut po wpół do trzeciej. Upał był nieznośny. Mijałem uliczny ogródek jakiejś kawiarni, zatłoczony, lecz jakiś starszy jegomość zwalniał właśnie swój stolik. Wstąpiłem w nadziei, że dostanę tu coś chłodnego do picia.

Siedziałem tuż przy niskim ogrodzeniu. Oczekuj ąc na kelnerkę, która zniknęła we wnętrzu kawiarni i nie pojawiała się przez czas dłuższy, obserwowałem ruch na tej wąskiej i zapchanej zwykle samochodami ulicy. Dziś pojazdy poruszały się powoli, jakby i one były zmęczone upałem, a przechodnie snuli się w porozpinanych ubraniach, zgrzani i przytłoczeni nieruchomą galaretą gorącego powietrza. W takie dni człowiek ma uczucie, jakby czas zwolnił bieg. Myśli przepływają leniwie i omijają skrzętnie wszelkie poważne zagadnienia, krążąc raczej wokół piaszczystych plaż nadmorskich czy choćby miejskich basenów kąpielowych…

— Czy można usiąść koło pana?

Podniosłem głowę. Pytający stał nade mną w kolorowej koszuli, spocony jak wszyscy i z wyrazem zmęczenia na twarzy.

— Proszę bardzo — powiedziałem. — Na nikogo nie czekam, to miejsce jest wolne.

Usiadł. Nie był młody, włosy zaczynały mu już siwieć. Czoło poprzecinane długimi, poziomymi zmarszczkami i pomarszczona twarz z iskrzącymi się kropelkami potu zdradzały człowieka, który nie miał lekkiego życia.

Tak to przynajmniej oceniłem. Lubię czasem czytać w ludzkich twarzach, by potem konfrontować swe spostrzeżenia z rzeczywistością. Musiał zauważyć, że przyglądam mu się zbyt długo, bo poruszył się niespokojnie i podniósłszy oczy, zapytał:

— Przepraszam, czy pan… nie spotkał mnie już kiedyś?

— Chyba nie… — zastanowiłem się, spoglądając jeszcze raz uważnie. — A pan? Czyżby pan sobie mnie przypominał?

Uśmiechnął się blado i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował widać, bo tylko pokręcił głową przecząco i odwrócił twarz w stronę ulicy. Pomyślałem, że w taki upał nawet rozmawiać się nie chce, i jeszcze raz rozejrzałem się za kelnerką.

— Z obsługą tu nie najlepiej. Od dziesięciu minut wypatruję kelnerki — powiedziałem na wpół do siebie.

— Niech się pan nie trudzi — powiedział mój sąsiad, nie odrywając wzroku od ulicy. Kelnerka zjawi się za następne dziesięć minut. Piwa zresztą nie będzie ani wody sodowej.

— Widzę, że zna pan miejscowe stosunki! — zaśmiałem się. — Pewnie bywa pan tu często? Ku mojemu zdumieniu spojrzał na mnie ze smutkiem i powiedział:

— Nie wiem…

— Jak to: nie wie pan? Nie wie pan, czy… — Po prostu nie wiem. Nie pamiętam. Wzruszyłem ramionami biorąc jego słowa za jeszcze jedną manifestację niechęci do pogawędki. Machinalnie sięgnąłem po swoją teczkę i bezmyślnie przerzuciłem zawarte w niej arkusze maszynopisu. Tekst, który przeglądałem tyle razy, wydał mi się teraz idiotyczny, zawiły i niezrozumiały. „Jeśli przeczytam następną stronę, dojdę do wniosku, że to nic niewarte… — pomyślałem. — Ten upał nastraja pesymistycznie”. Zapiąłem teczkę. Trudno, niczego już nie zmienię, za kwadrans oddam tekst w redakcji i poczekam na opinię recenzentów…

— Panowie sobie życzą?…

To nareszcie zjawiła się kelnerka. Ospale strzepnęła ze stolika okruchy tytoniowego popiołu i czekała ze znudzoną miną.

— Proszę o piwo — powiedziałem.

— Nie ma. Zabrakło — mruknęła z rozdrażnieniem.

— Woda sodowa? — Wyszła.

Mój sąsiad był jednak dobrze zorientowany w zaopatrzeniu kawiarni w napoje chłodzące. — Czy jest w ogóle coś do picia? Zimnego, oczywiście… — spytałem z rezygnacją.

— Napój firmowy. Życzy pan? Drugi pan też?

Obaj zgodziliśmy się na ten napój. Kelnerka zniknęła, a mój sąsiad skrzywił się z niesmakiem.

— Dostanę obrzydliwą, ciepławą lurę… mruknął.

— Sądząc z pańskich poprzednich przewidywań — uśmiechnąłem się — powinno i tym razem się sprawdzić…

— Ja nie przewiduję — powiedział nagle. Ja wiem.

— Jak to? Czyżby pan był… jasnowidzem? — zażartowałem.

— W nomenklaturze parapsychologicznej tak się to nazywa — powiedział powoli. — Ja jednak inaczej określiłbym mój przypadek… Potrafię przewidzieć tylko rzeczy dotyczące mnie osobiście. Fakty, w których będę brał udział bezpośrednio, lub te, o których się w ten czy inny sposób dowiem. Nie, źle powiedziałem. Ja nie przewiduję, ja wiem… Tak jak pan wie to, co działo się z panem lub wokół pana, powiedzmy, przed godziną, przed rokiem i tak dalej…

— Chce pan powiedzieć — zauważyłem że pan pamięta swoją przyszłość?

— Owszem, jeśli można się tak absurdalnie wyrazić, to pamiętam swą przyszłość. Wiem to, co się dopiero stanie. Nazwałbym to prognozją, dobrze brzmi…

— Świetnie! W ogóle to doskonały pomysł, kapitalny żart. Że też w taki upał nie traci pan humoru…

Nieznajomy posmutniał jakby, patrząc na mnie poważnie spod na wpół opuszczonych powiek.

— Bardzo bym był szczęśliwy, gdyby to tylko żart… — powiedział cicho. — Niestety, to prawda, panie Kowalski!

— Coo? Pan zna moje nazwisko? Nie pamiętam, abym je wymieniał…

— Gdyby nawet je pan wymienił, nie mógłbym go pamiętać! Oprócz prognozji bowiem dotknięty jestem całkowitą amnezją! Rozumie pan? To jest właśnie całe moje nieszczęście, podwójne nieszczęście: nie pamiętam ani jednej chwili z mojej przeszłości, a za to znam całą swą przyszłość!

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. W osłupieniu patrzyłem na tego człowieka, nie wiedząc wciąż, czy żartuje, czy też mówi serio.

— Ależ… to przecież zupełnie niemożliwe? I skąd wie pan w takim razie, jak się nazywam? — Dowiem się w przyszłości i stąd pamiętam…

— Więc jednak twierdzi pan, że to wszystko, co usłyszałem, jest prawdą?

Przytaknął w milczeniu. Ja również zamilkłem, rozważając jego słowa.

— Więc pan… nie pamięta nawet tego, co stało się przed sekundą? I wie pan to, co stanie się za dziesięć lat? — spytałem nagle.

— Owszem. Z tym, że to, co stanie się za chwilę, wiem dokładniej, z większą ilością szczegółów. To zupełnie tak, jak z pamiętaniem rzeczy mniej i bardziej odległych w czasie dla normalnego człowieka… A to, co stało się z przeszłością, choćby o sekundy tylko odległą od chwili teraźniejszej, jest dla mnie bezpowrotnie zakryte… Jak dla pana na przykład wszystko, co stanie się za chwilę…

— Ależ… — powiedziałem — wiem przecież, że za chwilę będę tu siedział i rozmawiał z panem…

— … a o trzeciej, a raczej kilka minut przed trzecią, wyjdzie pan stąd i uda się do tego domu naprzeciwko. Oczywiście, że to pan może wiedzieć, ale nigdy na sto procent. Może właśnie za chwilę ja stąd odejdę? Może przechodząc przez ulicę dostanie się pan pod samochód? Takich ewentualności nie brał pan pod uwagę w swoich rachubach. Nie, może pan być spokojny, pod samochód pan nie wpadnie, a ja stąd nie zamierzam odejść, dopóki nie dostanę czegoś do picia. Powiedziałem to tylko tak, dla przykładu. A zatem, pan może przewidywać przyszłość na podstawie przeszłości i chwili bieżącej. Ja natomiast przyszłość znam, po prostu znam… O przeszłości sądzić mogę jedynie poprzez analizę wsteczną faktów, które dopiero nastąpią.

Mój umysł pracował niezmiernie ociężale. To, co mówił nieznajomy, przekraczało moją zdolność pojmowania przy trzydziestostopniowym upale…

— Jeśli jest tak, jak pan mówi — zawołałem w nagłym olśnieniu — to w jaki sposób może pan odpowiadać logicznie na moje pytania, skoro z chwilą, gdy je pan usłyszy, natychmiast zapomina, że zostały zadane?

— Ech, drogi panie! Niech pan pomyśli rozsądnie. — Nieznajomy uśmiechnął się pobłażliwie. — Pytanie pańskie wprawdzie natychmiast dokładnie zapominam, ale odpowiedź moją na to pytanie doskonale pamiętam! Należy ona przecież — nim jej panu udzielę — do przyszłości, i to tej najbliższej! A przyszłość jest przede mną odkryta!

— Przypuśćmy… — mruknąłem, zbity z tropu. — Ale pozostaje jeszcze inna sprawa: po co pan zadaje pytania mnie? Pytał pan na przykład o to, czy pana kiedykolwiek przedtem spotkałem. Przecież moją odpowiedź znał pan z góry!

— Znów się pan myli — powiedział spokojnie. — Gdybym panu nie zadał tego pytania, pan nie odpowiedziałby na nie nigdy! Ja mogę wiedzieć tylko to, co kiedyś nastąpi, tak więc moje pytanie było logiczną koniecznością!

— Hmm… — powiedziałem, zupełnie już tracąc wszelki pogląd na tę całą dziwną historię. — W takim razie nie rozumiem, dlaczego swoj ą cudowną właściwość nazywa pan nieszczęściem? Od wieków ludzie marzyli o czymś takim! Któż nie chciałby poznać swojej przyszłości

— Myli się pan. Wszyscy się mylą — powiedział ze smutkiem potrząsając głową. — Ja najlepiej wiem, jaki to ciężar: wiedzieć wszystko, do końca, do najdrobniejszych szczegółów! Czy nigdy nie pragnął pan zapomnieć czegoś, jakichś przykrych momentów z życia? Zapominanie jest cudowną rzeczą… Podobnie cudowne byłoby poznanie tego, co ma się stać, ale na miły Bóg, w jednym i drugim przypadku nie całkowicie, nie do końca. Czy chciałby pan zapomnieć jak ja o wszystkim, co było? Kim pan jest, jak się pan nazywa i co pan przeżył dotychczas? Podobnie — zapewniam pana — niemiłe jest poznanie całej przyszłości.

— A panu… w jaki sposób panu się to zdarzyło? Może na podstawie okoliczności, w jakich przytrafiło się panu to… nieszczęście, ta katastrofa pamięci, uda się znaleźć środek na przywrócenie normalnego stanu? A może to… zaraźliwe? — zakpiłem, odsuwając się z lekka od niego.

— Skądże mogę wiedzieć, jak to się stało? Przecież ja nie wiem nawet, jak w ogóle doszło do naszej rozmowy. Pan wciąż nie może się przyzwyczaić, że ma przed sobą człowieka, który porusza się jak gdyby pod prąd rzeczywistości. Moja „pamięć” staje się coraz uboższa, każde słowo, każde wydarzenie odbiera jej kawałek wiedzy o moim życiu!

— Więc i o mnie pan wie coraz mniej, mimo że zadawał pan pytania i obserwował mnie w czasie rozmowy?

— Ma się rozumieć. Tym niemniej jednak mam wrażenie, że kiedyś coś o panu usłyszę. Bo chyba pana nie spotkam… Tak, na pewno nie spotkam pana już nigdy, ale…

— Nie spotka mnie pan — powiedziałem i zamyśliłem się. „Jeśli to wszystko prawda, i jeśli on twierdzi, że mnie nie spotka, to widocznie wie na pewno… W takim razie… to jedyna szansa dla mnie”.

— Proszę pana — powiedziałem z udaną obojętnością. — Rozumie pan przecież, że niełatwo mi uwierzyć w to wszystko, co tu od pana usłyszałem. Chcę jednak w to uwierzyć i dlatego ośmielam się prosić pana o coś. Czy nie mógłby mi pan… opowiedzieć o czymś z przyszłości? Coś takiego, co można będzie po pewnym czasie bezspornie stwierdzić… Na przykład, czy nie zna pan jakiegoś… wynalazku z przyszłości?

— Nie! — nieznajomy przerwał mi stanowczo i ostro. — Tego nie zrobię.

— Ależ… bardzo pana proszę!

— Skoro mówię, że czegoś nie zrobię, to nie znaczy, że się upieram, lecz po prostu wiem, że tego nie zrobię. Wiem, że nigdy nikomu nie będę opowiadał o przyszłości.

Był wyraźnie wzburzony. Po chwili dopiero uspokoił się i dodał łagodnie:

— Gdybym uczynił zadość pańskiej prośbie, naraziłbym pana na niebezpieczeństwo. Tak, tak, niech pan nie robi zdziwionej miny! Proszę tylko pamiętać: powiedzmy, że opiszę panu dokładnie pewne urządzenie, o którym wiem, że w przyszłości zbuduje je, dajmy na to, pan X. Gdyby pan wszedł w posiadanie idei tego wynalazku przed jego rozpowszechnieniem nie oparłby się pan chęci zdobycia sławy tymże wynalazkiem. Skądinąd jednak wiadomo, że urządzenie to będzie dziełem pana X. Wniosek stąd prosty: pana musiałoby spotkać nieszczęście, jeszcze zanim zdołałby pan skonstruować prototyp. Nie mogę narażać pana na nagłą śmierć… Przyszłość, jak pan widzi, odsłonięta w nieostrożny sposób przed człowiekiem lekkomyślnym, może go zabić!

— Ale pan przecież… zna całą swoją przyszłość? Jakże więc pan może chronić się przed czymś takim?

— Chroni mnie przed niebezpieczeństwem właśnie to, że znam ją całą! O ile pan ma przed sobą — pozornie przynajmniej — wiele wariantów życia, o tyle ja mam tylko jeden i tego muszę się trzymać. Pan zresztą, podobnie, naprawdę ma jeden tylko wariant: ten, który pan przeżyje. Lecz przynajmniej łudzić się można wybieraniem wśród nieskończonej liczby możliwości. Ja wybierać nie mogę… Ile dałbym za to, by przypomnieć sobie choć kilka szczegółów z przeszłości, a zapomnieć to, co mnie czeka…

— Nie na wiele by się zdało. Gdyby nawet ktoś, kto znał pana dawniej, przypomniał jakieś szczegóły z pańskiego życia, to i tak zapomniałby pan o tym natychmiast! — powiedziałem.

— Ma pan rację… Ale… może to mogłoby mnie wyleczyć?…

Zamilkł na chwilę, a potem innym już tonem dosiał:

— Tak, już wiem, skąd będę znał pana twarz… Pan wyda tę świetną książkę, którą przeczytam za rok! Przypomniałem sobie, tam zamieszczą pańską fotografię. To naprawdę będzie bestseller) Czy pan już ją napisał?

Spojrzałem na niego, raz jeszcze zaskoczony. Czyżby czytał moje myśli? Telepatia czy co? Bo w tę całąjego prognozję, mimo wszystko, nie potrafiłem uwierzyć.

— Pan mówi, że to będzie dobra książka? Właśnie idę oddać ją do druku.

— To będzie pański sukces. Niestety, tak się jakoś złoży, że nie będę czytał następnych pana książek.

— A ta, o której pan mówi… Czy pamięta pan, o czym ona jest?

— Ależ oczywiście, doskonale pamiętam!

Szczególne będzie na mnie robiła wrażenie ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywaj ą pańscy bohaterowie…

„Musiał zajrzeć mi w maszynopis, gdy przeglądałem tekst!” — pomyślałem.

— Nie będę czekał na ten napój firmowy. Dochodzi trzecia, muszę iść. Miło mi się z panem gawędziło. Może pan zechce zapłacić za mnie, tu są pieniądze.

Wstałem, zabrałem teczkę i wyciągnąłem dłoń w kierunku mego rozmówcy.

— Kowalski… — przedstawiłem się machinalnie i natychmiast przyszło mi do głowy, że… stąd właśnie, z tego mojego przedstawienia się, tamten „pamiętał” przedtem moje nazwisko. Zaraz też zganiłem się za taką myśl, która oznaczała, że podświadomie wierzę w opowieść nieznajomego. Jakże można brać na serio taki absurd?

— Niestety, nie mogę się panu przedstawić! — powiedział uśmiechając się przepraszająco. — Nie pamiętam swego nazwiska. Bo widzi pan, dotknięty jestem dziwnego rodzaju przypadłością…

— Wiem, wiem. Opowiadał mi pan przed kilkunastoma minutami!

— Ach, tak… No to rozumie pan… Ja, co prawda, nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale sądzę, że powiedziałem panu…

— Tak, tak, wszystko pan powiedział. Przepraszam, muszę się śpieszyć — rzuciłem niecierpliwie.

Skinąwszy mu na pożegnanie głową wmieszałem się w potok przechodniów.

Moja nowa powieść spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem wydawcy. Powiedział wręcz:

— To będzie pański wielki sukces, panie Kowalski. Szczególnie silne wrażenie robi ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywa j ą pańscy bohaterowie.

Do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, kto i kiedy powiedział już coś podobnego…

Czyżby zawodziła mnie pamięć? Zaraz, co to ja miałem…

Kim ja jestem Jak się nazywamy Siedzę tu i piszę, a za chwilę zerwie się za oknem wichura, trzeba zamknąć okno… O, już wieje! Dlaczego nie wstałem, żeby zamknąć okno Zaraz wiatr stłucze szybę…

Ilia Warszawski — Wycieczka do Pennfield

— Lepiej chyba będzie, jeżeli napiję się jeszcze koniaku — powiedział Lynn Cragg.

Podająca herbatę pokojówka spojrzała wymownie na Mepha.

Meph wzruszył ramionami.

— Czemu tak dużo pijesz, Lynn? W twojej sytuacji… — W mojej sytuacji, drogi Ezra, szklanka mniej czy więcej już nie gra roli. Wczoraj badał mnie Winthrow.

— Teraz już poradzimy sobie sami, Mary — powiedział Meph. — Proszę nam zostawić keks i koniak.

Poczekał, aż pokojówka wyszła.

— Cóż więc powiedział ci Winthrow?

— Wszystko, co lekarz mówi choremu w podobnych przypadkach. Nalać ci? — Cragg sięgnął po butelkę.

— Tylko trochę — powiedział Meph.

Przez kilka minut milcząc obracał szklankę w palcach. — Wiesz przecież, Lynn, że najtrudniej znaleźć słowa pocieszenia. Zresztą nie zawsze są one potrzebne, szczególnie takim ludziom jak ty. Mimo to chciałbym, abyś mnie dobrze zrozumiał. Przecież w podobnych przypadkach jest jeszcze zawsze nadzieja…

— Daj spokój, Ezra — przerwał mu Cragg. — Nie rozumiem, czemu przyjaciele zwykle staraj ą się do cierpień fizycznych dodać jeszcze tortury nadziei.

— Dobrze, nie będziemy już o tym mówić.

— Wiesz przecież, Ezra — powiedział Cragg — że życie mnie nie pieściło. Ale jeśli bym mógł przeżyć raz jeszcze jedną, jedyną chwilę z przeszłości…

— Masz na myśli tę historię?… Cragg potakująco skinął głową.

— Nigdy mi o tym nie mówiłeś, Lynn. Wszystko, co wiem…

— Ja sam starałem się o tym zapomnieć. Niestety, nie potrafimy rozkazywać swojej pamięci.

— Zdaje się, że to się wydarzyło w górach?

— Tak, w Pennfield. Dokładnie czterdzieści lat temu. Jutro przypada czterdziestolecie mojego ślubu i mojego wdowieństwa. — Wypił duży łyk. — Właściwie byłem żonaty zaledwie pięć minut.

— I myślisz, że gdyby ci się udało powtórzyć te pięć minut?…

— Muszę się przyznać, że myślę o tym bez przerwy. Prześladuje mnie myśl, że wtedy… Mówiąc po prostu nie zachowałem się wtedy najlepiej. Były możliwości, których nie wykorzystałem.

— Zawsze się tak wydaje — powiedział Meph.

— Możliwe. Ale to był chyba wyjątkowy wypadek. Od chwili, gdy Ingrid straciła równowagę, było zupełnie jasne, że poleci w przepaść. Dostatecznie dobrze jeździłem na nartach i mógłbym…

— Brednie! — obruszył się Meph. — To wszystko wymyśliłeś już potem. Takie już są właściwości psychiki ludzkiej, Nie jesteśmy w stanie…

— Nie masz racji, Ezra. Po prostu wtedy na moment owładnęło mną jakieś odrętwienie. Dziwne, fatalistyczne przeczucie nieuniknionej katastrofy. Teraz byłbym gotów sprzedać duszę diabłu, tylko za przywrócenie tej chwili. Tak dokładnie wyobrażam sobie. co należało wówczas zrobić!..

Meph podszedł do kominka i stanął plecami do ognia. — Bardzo mi przykro, Lynn — powiedział po długiej pauzie. — Według wszystkich zasad gry powinienem cię teraz zaprowadzić do swego laboratorium, posadzić w maszynę czasu i wyprawić w przeszłość. Niestety, tak bywa tylko w opowiadaniach fantastycznych. Strumień czasu jest nieodwracalny, ale nawet gdyby sam diabeł przeniósł cię w przeszłość, to wszystkie wydarzenia w nowym układzie czasowym byłyby ściśle uwarunkowane przez maj ącą dopiero nastąpić przyszłość. Pętli czasu nie można przedstawić inaczej jak tylko jako pętlę. Mam nadzieję, że mnie zrozumiałeś?

— Zrozumiałem — uśmiechnął się niewesoło Cragg. Niedawno przeczytałem opowiadanie. Była tam mowa o człowieku, który wyprawił się w daleką przeszłość, rozdeptał tam motyla i ten drobiazg wywołał w teraźniejszości zmianę ustroju politycznego, ortografii i czegoś tam jeszcze. Czy to właśnie miałeś na myśli?

— Mniej więcej, chociaż fantaści są skłonni do przesady. Związki skutków i przyczyn mogą być bardzo różnie lokalizowane w czasie i przestrzeni. Trudno wyobrazić sobie następstwa śmierci Napoleona w niemowlęctwie, ale gdyby moja lub twoja praprzodkini wybrała sobie innego małżonka, świat, w którym żyjemy, doprawdy zmieniłby się bardzo mało.

— Dziękuję bardzo! — powiedział Cragg. — I to już wszystko, co mógł mi zakomunikować filozof i najwybitniejszy fizyk Donomagu Ezra Meph?

Meph rozłożył ręce:

— Przeceniasz możliwości nauki Lynn, szczególnie jeżeli chodzi o zagadnienia związane z czasem. Im więcej myślimy o jego naturze, tym bardziej nasze poglądy stają się zagmatwane i sprzeczne. Przecież nawet teoria względności…

— W porządku — powiedział Cragg, opróżniając szklankę — widzę, że rzeczywiście lepiej jest mieć do czynienia z Szatanem niż z uczonymi. Nie będę ci się już naprzykrzał.

— Odprowadzę cię — powiedział Meph.

— Nie warto. W ciągu dwudziestu lat zdołałem tak poznać drogę, że te dziesięć kroków mogę przejść z zamkniętymi oczami. Dobranoc!

— Dobranoc! — odpowiedział Meph.

Cragg nie mógł długo trafić kluczem w otwór zamka. Chwiał się mocno na nogach. W domu bez przerwy dzwonił telefon.

Otworzywszy w końcu drzwi, podszedł po ciemku do aparatu.

— Słucham! — Halo Lynn! Mówi Meph. Wszystko w porządku?

— W porządku.

— Kładź się spać. Już dwunasta.

— Odpowiednia pora do sprzedawania duszy diabłu!

— Dobrze, dobrze, tylko nie sprzedaj zbyt tanio — Meph położył słuchawkę.

— Jestem do pańskich usług, doktorze Cragg!

Lynn włączył stojącą lampę. W fotelu, obok szafy z książkami, siedział nieznajomy mężczyzna w czerwonym garniturze przylegaj ącym do szczupłej figury i w czarnym płaszczu zarzuconym na ramiona.

— Do usług — powtórzył nieznajomy.

— Pan wybaczy — powiedział zmieszany Cragg — ale wydaje mi się…

— Że wyzwoliwszy się z jednego schematu literackiego wpadł pan w drugi? Prawda? — uśmiechnął się nieznajomy. — Niestety, poza tymi dwoma schematami problem podróży w czasie jest nierozwiązalny. Albo maszyna czasu, albo… ja. Czym więc mogę służyć?

Cragg usiadł na fotelu i potarł czoło.

— Niech pan się nie obawia, nie jestem zjawą.

— Tak, ale…

— Ach to?! — poklepał ręką eleganckie, lakierowane kopyto, wystające z nogawki spodni. — Niech. pan na to nie zwraca uwagi. Moda rodem z dawno minionego czasu. Znacznie wygodniejsze i bardziej eleganckie niż buciki.

Cragg odruchowo rzucił okiem na płaszcz, okrywaj ący plecy nieznajomego.

— Znowu to samo! — zachmurzył się gość i podniósłszy się z fotela zrzucił płaszcz. — Cóż, pytanie zupełnie na miejscu, jeżeli weźmiemy pod uwagę wszelkie brednie, które księża w ciągu wieków o nas wygadywali. Zdaję sobie sprawę, drogi doktorze, z całej wulgarności i niewłaściwości podobnego rodzaju doświadczeń, ale jeżelibym… To znaczy, że jeżeliby pan…

Słowem, jeżeli takie doświadczenie byłoby dopuszczalne z punktu widzenia przyzwoitości, to na własne oczy mógłby się pan przekonać, że nie ma nawet śladu ogona. Wszystko to jest wierutne kłamstwo! Zapewniam pana.

— Kim pan jest? — zapytał Cragg.

— Takim samym człowiekiem jak i pan — powiedział gość, znowu narzucaj ąc płaszcz i siadając na poprzednim miejscu. — Czy zdarzało się panu słyszeć o cykliczności rozwoju wszelkich przejawów życia?

— Zdarzało się. Rozwój wzdłuż spirali.

— Niechaj będzie wzdłuż spirali — zgodził się gość — to nie zmienia istoty rzeczy. Tak więc, pan i ja znajdujemy się na różnych gałęziach tej spirali. Jestem przedstawicielem cywilizacji, która poprzedzała waszą. To, co osiągnęła nasza nauka — nieśmiertelność poszczególnych ludzi, umiejętność kierowania czasem, jakieś triki z transformacj ą wszystko to w sposób nieunikniony wywoływało, w ciemnych umysłach ludzi waszego cyklu, zabobonne przekonanie o istnieniu jakiejś siły nieczystej. Dlatego też niewielu zachowanych do dziś przedstawicieli naszej ery woli nie afiszować się ze swoim istnieniem.

— Głupstwo! — powiedział Cragg.

— To niemożliwe!

— A gdyby na moim miejscu zjawił się przybysz z Kosmosu — spytał gość — czy uwierzyłby pan w realność tych odwiedzin?

— Nie wiem, może bym i uwierzył. Jak pan zapewne wie, moj ą specjalnością jest filologia a nie kosmogonia. Przybysz z Kosmosu nie usiłowałby jednak kupić mojej duszy.

— Tfu! — na twarzy nieznajomego pojawił się wyraz wstrętu. — Czyżby pan wierzył w te bajeczki?! Ja — straszak wszystkich duchownych — miałbym zajmować się podobnymi mistyfikacjami i powtarzać ich kłamstwa?

— Czemu więc pan się tu znalazł? — spytał Cragg.

— Czysto naukowe zainteresowanie. Zajmuję się zagadnieniem przenoszenia w czasie i bez zgody obiektu.

— To prawda?! — Cragg poderwał się o mało nie przewracając fotela. — Czy pan mógłby mnie przenieść czterdzieści lat wstecz?

Nieznajomy wzruszył ramionami.

— Dlaczego nie? Co prawda z pewnymi ograniczeniami. Determinizm związków skutkowo— przyczynowych…

— Już to dzisiaj słyszałem — przerwał mu Cragg.

— Wiem — uśmiechnął się gość. — Tak więc jest pan gotów?

— Jestem gotów!

— Doskonale! — Zdjął zegarek z ręki. — Dokładnie czterdzieści lat?

Cragg skinął głową.

— Proszę bardzo! — przesunął wskazówki i zapiął pasek na ręce Lynna. — W chwili, gdy pan zechce zacząć transformacj ę, proszę nacisnąć ten sztyfcik.

Cragg spojrzał na tarczę pokrytą niezrozumiałymi znakami.

— Co to jest?

— Nie wiem, czy potrafię panu dobrze to wytłumaczyć zawahał się nieznajomy. — Człowiekowi zabobonnemu powiedziałbym, że to jest czarodziejski zegarek. Fizykowi powiedziałbym, że to jest generator pola ujemnych prawdopodobieństw. Ten termin byłby chyba najbliższy prawdy, chociaż nie o to przecież chodzi. Ważne jest, że mechanizm, który pan ma na ręku, jest środkiem umożliwiającym przeniesienie w przeszłość. Mam nadzieję, że to pana zadowoli.

— Tak — niezbyt pewnym głosem odpowiedział Cragg. — Zanim pana opuszczę — powiedział gość — muszę uprzedzić o istnieniu trzech dosyć zasadniczych okoliczności. Po pierwsze, przy całym moim szacunku dla arcydzieł literatury, nie mogę pominąć szeregu bardzo poważnych niedokładności, których dopuścił się pan Goethe. Faust, uzyskawszy,z moją pomocą młodość, w żaden sposób nie mógł zachować życiowego doświadczenia starca, o czym zresztą świadczy jego bezsensowne zachowanie się podczas całej tej historii. W wyniku naszego doświadczenia odmłodzony o czterdzieści lat, jednocześnie utraci pan całą wiedzę nabytą w tym czasie. Jeżeli mimo to chce pan coś zatrzymać w pamięci, proszę o tym myśleć w chwili transformacji.

Cragg kiwnął głową.

— Po drugie — kontynuował gość — wie pan chyba, że ciało fizyczne nie może jednocześnie znajdować się w różnych miejscach. Dlatego też proszę przystąpić do transformacji w tym punkcie przestrzeni, w którym znajdował się pan czterdzieści lat temu. W przeciwnym razie nie odpowiadam za skutki. Pan mnie zrozumiał?

Cragg kiwnął głową.

— I wreszcie — jeszcze coś o związkach przyczyn i skutków. W starej sytuacji może pan zachować się inaczej, niż zachował się pan pierwotnie. Jednak nie można przewidzieć, do czego to doprowadzi. Możliwe tu są eee… różne warianty, określane przez stopień przestrzenno-czasowego zasięgu tychże związków. Zresztą już pan to wie. Mam więc zaszczyt… — Skłonił się nisko. — Ach, Diabli nadali! Zdaje się, że trochę panu nabrudziłem kopytami! Ale to chyba niewielki mankament…

— Drobiazg! — powiedział Cragg.

— Usilnie proszę o wybaczenie. Zaraz znikam. Obawiam się, że będzie pan zmuszony przewietrzyć potem pokój. Paliwo siarkowe. Niestety, współczesna chemia nie dysponuje żadnym innym środkiem dokonywania transformacji. Życzę powodzenia!

Cragg poczekał, aż rozwieje się obłoczek żółtego dymu, i podszedł do telefonu.

— Postój taksówek? Proszę przyjechać na ulicę Grenaud numer trzy. Co? Nie, za miasto. Muszę szybko dostać się do Pennfield.

— Wjeżdżamy do Pennfield — powiedział szofer. Cragg otworzył oczy.

To było inne Pennfield. Jasno oświetlone okna wielopiętrowych domów migały po obu stronach ulicy.

— Do hotelu?

— Tak. Dobrze pan zna miasto?

Szofer popatrzył na niego ze zdziwieniem.

— Oczywiście! Już od wielu lat wożę tu narciarzy. Ze wszystkich ośrodków zimowych…

— Może pan pamięta, tu na górze mieszkał duchowny… Maleńki domek na samym szczycie.

— Umarł — powiedział kierowca. — Pięć lat temu. Teraz jest inny ksiądz, mieszka w mieście, obok kościoła. Zdarzało mi się,przywozić pasażerów i do niego… W różnych sprawach — dodał po chwili milczenia.

— Chciałbym przejechać się po mieście — powiedział Cragg.

— Dlaczego nie? — zgodził się szofer.

Cragg patrzył w okno. Nie, to zdecydowanie było inne Pennfield.

— Wystarczy, niech pan zawiezie mnie do hotelu. Obok przemknął stary budynek ratusza. Zegar na wieży wskazywał drugą godzinę.

Cragg poznał to miejsce. Tuż obok, na prawo, powinien być hotel.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział szofer, zatrzymuj ąc samochód.

— To nie ten hotel.

— Innego tu nie ma.

— Dawniej był — powiedział Cragg patrząc na budynek. — Był drewniany, a potem na jego miejscu zbudowali ten.

— Jest pan o tym przekonany? Szofer wzruszył ramionami.

— Czemu miałbym panu głowę zawracać?

— W porządku — powiedział Cragg. — Może pan wracać, ja tu zostanę.

Wyszedł na chodnik.

— Przyjemnej jazdy — powiedział szofer chowaj ąc pieniądze do kieszeni. — Teraz jest świetny śnieg. Jeżeli pan potrzebuje dobrych nart, to radzę…

Cragg zrobił gest oznaczaj ący, że nie potrzebuje żadnych rad i zatrzasnął drzwiczki.

… W pustym hallu za kontuarem drzemała recepcjonistka.

— Chcę pokój na pierwszym piętrze z oknami na plac powiedział Cragg.

— Pan na długo do nas?

— Nie wiem. Może… — zawahał się Cragg. — Może na kilka dni.

— Pojeździć na nartach? — Jakie to ma znaczenie?

Recepcjonistka uśmiechnęła się.

— Absolutnie żadnego. Proszę wypełnić druczek. — Podała mu kartkę, na której Cragg napisał swoje nazwisko i adres.

— To wszystko?

— Wszystko. Proszę za mną, pokażę panu pokój. Gdzie pańskie rzeczy?

— Przyślą jutro.

Weszli na pierwsze piętro. Recepcjonistka zdjęła z tablicy klucz i otworzyła drzwi.

— To ten.

Cragg podszedł do okna. Budynek ratusza był widoczny bardziej na lewo niż powinien.

— Ten pokój mi nie odpowiada. A co jest obok?

— Numer obok jest wolny, ale jeszcze nie posprzątany. Goście wyjechali dopiero wieczorem.

— To nieważne.

— Tak, ale teraz nie ma pokojówki.

— Powiedziałem, że to nie ma żadnego znaczenia!

— Dobrze — westchnęła recepcjonistka jeżeli pan nalega, to zaraz zmienię pościel.

Zdaje się, że to było to, co potrzeba, ale łóżko stało pod inną ścianą. Cragg poczekał, aż recepcjonistka rozesłała prześcieradło.

— Dziękuję. Nic więcej nie trzeba. Kładę się spać. — Dobranoc! Czy rano pana obudzić?

— Rano? — Wydawało się, że nie zrozumiał pytania. Ach, rano! Jak pani sobie życzy, to już jest bez znaczenia. Recepcjonistka parsknęła i wyszła z pokoju.

Cragg odsłonił okno, przesunął łóżko pod przeciwległą ścianę zgasiwszy światło zaczął się rozbierać.

Długo leżał patrząc na wzory tapety, dopóki promień księżyca nie przesunął się do wezgłowia łóżka. Wówczas, zmrużywszy oczy, nacisnął sztyft na zegarku…

„Jeśli chce pan coś zatrzymać w pamięci, proszę myśleć o tym w chwili transformacji…” Tak, omijając pień ostro zakręciła w lewo i straciła równowagę. Gdy się jej udało postawić prawą nartę na śniegu, krzyknęła, urwisko było zaledwie o parę metrów. Zrozumiała, że na hamowanie jest już za późno i upadła na lewy bok. Wielki płat śniegu zaczął pod nią wolno osiadać…

Cragg obudził się z dziwnym uczuciem ciężaru w głowie. Promienie porannego słońca biły w oczy, przenikaj ąc przez zamknięte powieki. Przewrócił się na bok usiłując przypomnieć sobie, co wydarzyło się wczoraj.

Zdaje się, że wczoraj razem z Ingrid jeździł na nartach przy świetle księżyca do drugiej w nocy. Potem, w hallu, powiedziała… Cragg poderwał się i zaczął pospiesznie naciągać wilgotny jeszcze od wczoraj sweter. Ech, do diabła! Zaspać w taki dzień!

Zbiegając po schodach o mało nie przewrócił wchodzącej na górę gospodyni w nakrochmalonym czepcu i oślepiająco białym fartuszku.

— Niech pan się spieszy, panie Cragg. — Na jej twarzy pojawił się dobrodusznie chytry wyraz. — Panienka już dawno na pana czeka. Niech pan uważa, żeby…

Cragg dwoma skokami pokonał pozostałe stopnie.

— Ingrid!

— Radzę ci dobrze, do zaręczyn go nie całuj! — zaśpiewała Ingrid, poprawiając fryzurę. — Niech pan lepiej usiądzie i napije się kawy. Muszę się przyznać, że już zaczęłam myśleć, iż pan pożałował swego nierozsądku i uciekł do miasta zastawiając oszukaną Małgorzatę.

…Gdy się jej udało postawić prawą nartę na śniegu, krzyknęła…

— Nie wiem, co mi się stało — powiedział Cragg, mieszaj ąc cukier. — Zwykle wstaj ę tak wcześnie…

— Źle się pan czuje?

— N-n-nie.

— Tęsknota za utraconą wolnością?

— Jak pani może, Ingrid!

— Proszę wobec tego nasmarować moje narty. Pojedziemy na górę wyciągiem i zjedziemy…

— Nie!! — Cragg przewrócił filiżankę na obrus. — Nie trzeba zjeżdżać na nartach!

— Co się z panem dzieje, Lynn?! — spytała Ingrid strząsając kawę z sukni. — Daję słowo, że pan jest chory. Od jak dawna?…

— Tam… — Zasłonił twarz rękami.

Omijając pień, ostro skręciła w lewo i straciła równowagę.

— Tam… są pnie! Boję się… Ingrid. Błagam panią, zejdźmy drogą albo zjedźmy kolejką.

Ingrid odęła wargi.

— Dziwne, że wczoraj nie bał się pan żadnych pni — powiedziała wstając. — Nawet w nocy pan się nie bał. W ogóle dziwnie się pan dzisiaj zachowuje. Jeszcze nie jest za późno…

— Ingrid!

— Proszę dać spokój, Lynn! Nie mam najmniejszej ochoty wlec się trzy kilometry pod rękę ze swoim rozsądnym i tchórzliwym małżonkiem albo stać się pośmiewiskiem wszystkich zjeżdżając kolejką. Idę się przebrać. Ma pan dziesięć minut do namysłu. Jeżeli wszystko robi pan wbrew woli, to jest jeszcze możliwość…

— Dobrze — powiedział Cragg — zaraz nasmaruję pani narty.

… — Czy zgadzasz się wziąć za żonę tę oto kobietę?…urwisko było zaledwie o parę metrów, zrozumiała, że na hamowanie jest już za późno.

— Tak.

— A czy ty zgadzasz się wziąć za męża tego mężczyznę?

— Zgadzam się.

— Podpiszcie akt…

Ceremonia skończyła się. Wyszli z domu proboszcza.

— No więc? — zakładając narty, Ingrid spojrzała na Cragga. W jej oczach błyszczało wyzwanie.

— Jesteś gotów?

Cragg kiwnął głową.

— Jedziemy!

Ingrid odepchnęła się kijkami i pomknęła do przodu. Craggowi wydawało się, że to wszystko widział już kiedyś we śnie: i niebieskawo-biały śnieg, i fontanny pyłu wytryskujące spod nart Ingrid, i czerwony szalik powiewaj ący na wietrze, i jaskrawe słońce rażące oczy.

W przodzie majaczyła samotnie stara sosna. Ingrid przemknęła obok niej. Dalej ze śniegu powinien sterczeć pień…Omijając pień ostro zakręciła w lewo i straciła równowagę.

Ingrid weszła w prawy skręt. W prawy! Cragg westchnął z ulgą. — Nie ma tych pni znów tak dużo — krzyknęła, ostro zakręcając w lewo. — Wszystkie twoje obawy… — Spojrzała na jadącego z tyłu Cragga i straciła równowagę. Prawa narta poderwała się do góry.

Cragg przysiadł i ze wszystkich sił odepchnąwszy się kijkami, pomknął chcąc jej przeciąć drogę.

Zderzyli się o kilka metrów od urwiska.

Już spadając w przepaść, usłyszał przeraźliwy krzyk Ingrid. Potem cały świat utonął w nieznośnie jaskrawej eksplozji światła.

— Pańska gazeta, doktorze Meph — powiedziała pokojówka.

Ezra Meph dopił kawę i założył okulary.

Przez kilka minut z obrzydzeniem przeglądał kronikę towarzyską. Potem przerzuciwszy artykuł o nowej metodzie leczenia reumatyzmu, zajrzał na ostatnią stronę.

Notatka była uj ęta w czarną ramkę.

„W numerze hotelowym w Pennfield zmarł znany uczony-filolog, profesor Państwowego Uniwersytetu Donomagu, doktor Lynn Cragg. Nasza nauka utraciła w nim…”

Meph złożył gazetę i poszedł do sypialni.

— Nie, Mary — powiedział do pokojówki — tę marynarkę proszę odwiesić do szafy, założę czarny garnitur.

— Już od samego rana? — zapytała Mary.

— Tak, dzisiaj mam żałobę. Trzeba dokonać jeszcze kilku formalności.

— Ktoś umarł?

— Lynn Cragg.

— Biedaczysko! — Mary wyjęła garnitur z szafy. — Bardzo źle ostatnio wyglądał. A pan go nawet nie odwiedził! — To zdarzyło się w Pennfield — powiedział Meph. Zdaje się, że pojechał tam na narty.

— Boże drogi! W jego wieku! Na pewno na coś wpadł… — Najprawdopodobniej. Jeżeli wyjdziemy z założeń continuum przestrzenno-czasowego… Ach, Diabli!

— Co się stało?

— Znowu gdzieś się zapodziała łyżka do butów. Nie masz pojęcia, jaka to męka naciągać te modne buciki na moje stare kopyta!


przekład: Tadeusz Gosk

Загрузка...