Wszystko to stało się niezwykle szybko.
Kraft pędził co tchu po zboczu, w dół, a już jeden z nich leżał w trawie na wznak, drugi zaś, pochylony, wpatrywał się w twarz swej ofiary z wyrazem, w którym prócz ciekawo ści nie było nic.
— Jest pan aresztowany! — krzyknął Kraft podbiegając. Nieznajomy nie zdradzał najmniejszej chęci ucieczki. Powoli się odwrócił, spojrzał oboj ętnie na pełną nerwowego napięcia twarz Krafta i na zaciśnięty w jego ręce pistolet.
Kraft zbadał puls leżącego, około minuty przysłuchiwał się nie zmąconej rytmem oddechu ciszy w jego piersi, aż w końcu rzucił surowo:
— Dlaczego pan zabił tego człowieka?
— W pańskim pytaniu są aż dwie nieścisłości — sucho odrzekł nieznajomy. — Nie zabiłem go, a poza tym nie wiadomo, czy był człowiekiem.
Czubkiem buta dotknął czoła zabitego i zakołysawszy się, przysiadł, wyjął z kieszeni coś w rodzaju cyrkla i szybko zmierzył kilka odległości na twarzy leżącego, mrucząc przy tym:
— Oczywiście. Kąt twarzy prawie się nie zmienił.
Kraft nie przeszkadzał aresztowanemu. Z ciekawością obserwował, gdy ten otworzył dłoń zabitego i badawczo wpatrywał się w nią, kilka razy odciągając duży palec, potem wstał, dokładnie otrzepał z kurzu kolana i, zwróciwszy się do zabitego, rzekł:
— Do szybkiego spotkania.
Kraft już niejednokrotnie obserwował nagłe otępienie umysłowe, w jakie popada przestępca natychmiast po dokonaniu zabójstwa, jeśli zabijanie nie stało się jeszcze jego rzemiosłem. To zamroczenie szybko jednak zamienia się w rozjaśnienie umysłu, gdy opanuje przestępcę nagła i gorąca skrucha.
W tym wypadku zabójca nie przejawiał jednak najmniejszych oznak skruchy. Zmęczony i blady, jakby straciwszy wszelkie zainteresowanie swą ofiarą, pogrążył się w zadumie. Po pewnym czasie przerwał kilkoma słowami milczenie, radząc Kraftowi nie przejmować się zabezpieczeniem i ochroną trupa.
— Przecież i tak za godzinę jego tutaj nie będzie — powiedział, niedbale machnąwszy ręką. — Zresztą, jak pan sobie życzy.
Tę godzinę Kraft i aresztowany nieznajomy musieli spędzić razem obok trupa, bowiem Kraft czekał, aż ktokolwiek zjawi się na drodze. Siedzieli więc milcząc, zabójca zwrócony plecami do miejsca przestępstwa, Kraft zaś nie spuszczał ani na chwilę wzroku z trupa, gdyż nigdy nie lekceważył ostrzeżeń wypowiadanych przez samych przestępców. Moment, w którym Kraft dostrzegł, że trup leżący przed nim w odległości dwóch metrów znikł i nawet trawa na tym miejscu nie była zgnieciona, wywołał w policjancie tak silny wstrząs, jakiego nigdy w życiu nie doznał. Najpierw chciał biec do najbliższych krzaków, po chwili jednak zreflektował się. Krzaki były w odległości co najmniej 100 metrów. Zabójca siedział bez ruchu na swym miejscu, nie przejawiając żadnego zainteresowania tym, co działo się za jego plecami. Pozostawało więc tylko przypuszczenie, że trupa pochłonęła ziemia.
W pięć minut po dziwnym zniknięciu zabitego Kraft, zrezygnowany z powodu takiego obrotu sprawy, zgodził się nawet na to, aby w milczeniu udać się za swoim nieznajomym aresztantem, kiedy ten zaprosił go do swego mieszkania. Kraft wlókł się z tyłu za nieznajomym, od czasu do czasu bezmyślnie spoglądając na kroczącą przed nim jego wysoką postać. Przez całą drogę nie zamienili ani słowa. Wreszcie znaleźli się obaj w mieszkaniu nieznajomego, w dwupiętrowym domku, w gabinecie, którego urządzenie świadczyło o antropologicznych zainteresowaniach właściciela. Kraft siadł na wygodnym krześle, nieznajomy zaś — na skórzanej kanapie.
— Chyba już pan rozumie, że aresztowanie mnie nie miało i nie ma najmniejszego sensu — odezwał się zabójca. — Wyjaśnień w tej sprawie nie będę udzielał, mimo że nie wymagają one dłuższych komentarzy, ostatecznie nie po to pana tutaj zaprosiłem. Mam do pana wielką prośbę. Jutro już mnie tutaj nie będzie. Nie będę mógł również zabrać ze sobą swoich rękopisów. Ale pragnąłbym bardzo je w jakiś sposób przechować. Swego czasu już dwukrotnie zwracałem się z taką prośbą do innych ludzi. Jednak w obu wypadkach moje papiery potem nie odnalazły się. Ile pan ma lat? Przepraszam, że o to pytam.
Kraft nie miał trzydziestu ośmiu i to widocznie w zupełności odpowiadało nieznajomemu. Kraftowi wydawało się, że jego rozmówca jest młodszy. Nieznajomy w kilku słowach wyjaśnił, że ma nadzieję zabrać rękopisy nie wcześniej niż za trzydzieści lat, a możliwe, że jeszcze później, i że treść rękopisów dotyczy badań antropologicznych, których ku wielkiemu jego nieszczęściu nie zdążył doprowadzić do końca, mimo że do niedawna miał nadzieję, iż zdoła je zakończyć. Zdaje sobie sprawę, jak dziwne wydaje się jego zachowanie, jednak prosi, aby mu zaufać, bo przecież on nie jest przestępcą, gdyż tam koło rzeki występował tylko w obronie własnego życia, a najważniejsze — nie zrobił nic złego człowiekowi, którego Kraft widział już martwego.
W następnych tygodniach, po wizycie u nieznajomego, Kraft często rozmyślał o całym tym zdarzeniu i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że on, człowiek pełniący odpowiedzialną służbę państwową, nie tylko pozwolił uciec niebezpiecznemu przestępcy, ale jeszcze wziął na przechowanie jego rękopisy. Ponadto uczynił to dla tak przebiegłego przestępcy, któremu udało się skryć lub zniszczyć trupa jakimś jeszcze nie znanym w kryminalistyce sposobem.
Niepokój spowodowany jednoczesnym tajemniczym zniknięciem z miasta dwóch ludzi dość prędko minął, a z czasem po prostu o tym zapomniano. Nikt nie widział, że Kraft był u jednego z nich w mieszkaniu w przeddzień jego zniknięcia. Nikt zresztą o to go nie pytał. A mimo to on sam, świadek przestępstwa, uważał, że honor jego został splamiony, postanowił więc wystąpić ze służby w policji. Nie będąc już na służbie, korzystając z wolnego czasu, zaczął zaglądać do rękopisów człowieka, którego, mimo aresztowania po dokonaniu zabójstwa, puścił wolno, sam stawszy się jednak przez to niejako mimowolnym wspólnikiem jego przestępstwa i jego ucieczki. W tamten pamiętny dzień na pytanie Krafta, jak ma na imię, nieznajomy odpowiedział: „Nazywam się First”.
Papiery i imię, nie wiadomo czy prawdziwe — to wszystko, co pozostało Kraftowi po osobniku, który tak nieoczekiwanie wpłynął na zmianę jego dotychczasowego trybu życia.
Rękopisy zawierały szczegółowe i bardzo dokładne notatki z badań, oparte na ogromnej ilości faktów. Nie ma potrzeby drobiazgowo opowiadać o tym, jak Krafta z latami coraz bardziej i głębiej pochłaniała dziedzina antropologii i pokrewnych jej nauk, aż w końcu stało się dla niego oczywiste, że badania Firsta są unikalne. Autor tych rękopisów nie poruszał zagadnień dotyczących wykopalisk i wszelkiego rodzaju znalezisk w jaskiniach Starego i Nowego Świata. Posługiwał się jakimiś innymi, tylko jemu znanymi danymi, które pozwoliły mu znaleźć potwierdzenie dla wielu bardzo śmiałych domysłów o ewolucji człowieka w ciągu całych 50 tysięcy lat. Ściślej mówiąc, nie była to już nawet antropologia, ale raczej coś bardzo zbliżonego do nauki o całokształcie rozwoju ludzkiego. Krafta szczególnie zadziwiła wielka swoboda autora w opisywaniu bytu na przykład jaskiniowców czy Europejczyków z epoki Odrodzenia. Gesty, chód, niski, urywany śmiech kobiet z epoki neolitu były przedstawione tak naturalnie, jakby autor był ich naocznym świadkiem, jakby sam żył w tych odległych czasach. To samo dotyczyło innych okresów historii.
To, co dla specjalisty wydawałoby się w najlepszym wypadku niedopuszczalną powierzchownością, Kraft przedstawiał sobie w zupełnie nowym świetle.
Baczne zwracanie uwagi na drugorzędne szczegóły, które nieraz przynosiło sukces w wykrywaniu ciemnych i zawiłych spraw kryminalnych, pomogło mu i w tym wypadku, w tej mało dotychczas znanej mu dziedzinie. Kraft powziął w końcu dziwne, niemal cudaczne przypuszczenie i ruszył jego śladem.
Najpierw należało prześledzić biografię Firsta. W archiwum policyjnym wiadomości były dostateczne. First był lekarzem z bardzo krótką praktyką. Zjawił się w mieście przed pięcioma laty.
W ciągu tego czasu ani razu nie opuścił miasta. Nie miał żony ani dzieci. Obracał się w kręgu nielicznych znajomych. Poruszał się po mieście tylko pieszo.
Wśród tych faktów szczególnie jeden zwrócił uwagę Krafta. Dlaczego ten dobrze sytuowany człowiek, mający wiele wolnego czasu, nigdzie nie jeździł? Kraft dokładnie prześledził jego marszrutę w obrębie miasta i doszedł do ciekawych wniosków. Poruszanie się Firsta w mieście odbywało się dokładnie po liniach wewnątrz prostokąta. Jedna z tych linii przebiegała przez dolinę na zachód od rzeki, nad którą kiedyś spotkali się przy owym zabitym człowieku. Odległość między północną i południową granicą obszaru prostokąta nie przekraczała dwóch kilometrów. First nigdy nie bywał na południowym krańcu miasta. Miasto dla tego człowieka było swego rodzaju więzieniem, w którym był on zamknięty z własnej lub nie wiadomo czyjej woli.
Tajemnica urastała i powoli nasuwała rozwiązanie, które przerażało Krafta swą niezwykłością. W archiwum policji Kraft odnalazł jeszcze trzy sprawy „o zniknięciu mieszkańca miasta”. Pierwsza z nich była zgłoszona przed 150 laty. Okoliczności tych trzech spraw były podobne. Ludzie znikali w nocy, bez żadnych rzeczy, i nikt nigdy ich więcej nie widział. Kraft znalazł również dużo wspólnego w mało istotnych i drobnych szczegółach tych spraw. Mógłby nawet postawić sto przeciw jednemu, że znikał za każdym razem ten sam człowiek. Kiedy tę niezwykłą hipotezę Kraft postawił prawie ostatecznie, zajęła go nowa historia — z planetą Nerejdą. Historia ta wprost pochłonęła Krafta i oderwała na dłuższy czas od sprawy nieznajomego, a potem przyszły jeszcze inne zdarzenia, które wypełniły bez reszty ostatnie 20 lat życia byłego policjanta.
W ciągu tego czasu miasto znacznie zmieniło swój wygląd. Tam gdzie stał dom Firsta, od dawna istniał miejski basen kąpielowy. Kraft również przez ten czas dwa razy zmienił miejsce zamieszkania. Na stare lata były policjant szczególnie polubił niewielki, lecz przytulny bar wybudowany przed 10 laty w dolinie rzeki, właśnie na tamtym, pamiętnym dla niego miejscu. Oprócz dobrego piwa, które tu podawano, i oryginalnej nazwy „Na Krańcu Świata” była jeszcze jedna pociągająca Krafta okoliczność; gdyby rzeczywiście First miał zamiar zjawić się jeszcze raz w tym mieście, to według hipotezy Krafta — powinien zjawić się właśnie tutaj!
I tak się stało. W cichy październikowy wieczór First zjawił się na progu baru tak niespodzianie, jakby wyszedł ze ściany.
Niezdecydowanie przestępował z nogi na nogę przy drzwiach baru rozglądając się dokoła, jakby nie mógł zdecydować się, w którą stronę zrobić pierwszy krok.
Mimo swych 67 lat Kraft zachował nie tylko jasność umysłu, lecz i opanowanie. Wystarczyło mu zaledwie kilka chwil, aby przyj ść do siebie po wstrząsie, jakiego doznał, kiedy tak nagle ujrzał Firsta. Właściwie ujrzał to, na co czekał. First prawie się nie zmienił w ciągu minionych trzydziestu lat. Kraft skinął na niego ręką i First skierował się w stronę jego stolika, uparcie wpatruj ąc się w Krafta.
— To pan, drogi przyjacielu — rzekł cicho. — Przypadkowo zastałem pana tutaj czy też pan czekał na mnie?
— Czekałem na pana — twardo odpowiedział Kraft. Czekałem dlatego, żeby pan opowiedział mi wszystko i zdjął ze mnie ciężar tajemnicy. Pana rękopisy są w należytym porządku. Jak pan widzi, jestem już stary i długo nie pożyję, a zapłata, której oczekuję od pana, nie jest wcale duża.
— Ja też jestem stary — odrzekł First — i podróż moja też zbliża się ku końcowi. Bardzo bym tego żałował, gdybym odchodząc na zawsze, komukolwiek nie opowiedział o sobie. Nie będę rozwodził się długo. Wszystko można by wyrazić w dwóch zdaniach. Wy jesteście ograniczeni czasem, a ja jestem ograniczony przestrzenią, i to jest cała istota zagadnienia.
Spokojne, szare oczy Firsta spoczęły na Krafcie.
— Odbyta już przeze mnie w czasie życiowa podróż jest o wiele dłuższa od waszej. W przestrzeni jest ona o wiele krótsza. Tak właśnie jak pan, ja też nieodwołalnie zbliżam się do końca istnienia, do tego, co wy nazywacie śmiercią.
— Tam za rzeką? — spytał Kraft. First skinął głową.
— Tak, na pewno, to nastąpi tam. W każdym razie nie dalej niż za wieżami starej miejskiej strażnicy. Moje życie ograniczone jest do tej przestrzeni, tak jak wasze do okre ślonego czasu. Przypuszczam, że i pan najprawdopodobniej nie przeżyje stu lat. Mnie zostało ze trzysta metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Czas zawsze mija równomiernie i nawet najbardziej nieszczęśliwy wasz dzień trwa tyle godzin, ile każdy inny, a przestrzeń kurczy się niekiedy skokami. Nagle okazuje się, że zostało jej mniej, niż człowiek oczekiwał.
— I co pan wtedy robi?
— Odchodzę do innego czasu. Zatrzymać skracania się przestrzeni nie mogę, tak jak wy nie możecie zatrzymać swego czasu. Ale wy możecie przedłużać swoje życie kosztem przestrzeni. „On przeżył nie jedno życie, ale kilka” — mówicie o człowieku, który przemierzył cały świat. Ponadto macie w zapasie i inne planety.
Ja zaś „przedłużam” swe życie kosztem czasu. Przeżywam niezliczoną ilość pokoleń, ale wszystkie one zmieściłyby się na maleńkim obszarze, poza którego obręb nigdy nie mogłem wyjść. Oszołomiony tym, co usłyszał, Kraft dopiero po pewnym czasie przerwał milczenie pytając, jak dalekie bywają podróże Firsta.
— Mogą być dowolnie dalekie — odrzekł First. — Można wrócić do swego poprzedniego czasu, „postarzałego” dosłownie o tyle lat, ile przebywałem w innym czasie, i zastać jeszcze żyjących, znajomych ludzi… Zazwyczaj jednak tego nie robię. Pewnego razu powróciłem zbyt wcześnie, jednak później niż obecnie, ale zdążyłem jeszcze ujrzeć schorowaną i zgrzybiałą staruszkę, którą kiedyś kochałem i z którą mieliśmy córkę. Również nadarzyła mi się wtedy sposobność spotkania i z córką. To była piękna kobieta, z wyglądu starsza ode mnie o piętnaście lat. Gdy nas sobie przedstawiono, powiedziała, że przypominam jej ojca, który był również piękny i elegancki. Muszę przyznać, że byłem bardzo zadowolony, iż moja Elen nie zapomniała o mnie.
— Czyżby pana nigdy nie poznawano? Przecież mógł pan znaleźć się w kręgu swych krewnych, bliskich…
First uśmiechnął się.
— Kto dzisiaj wierzy w cuda? Porównanie, nawet najbardziej oczywistych faktów, może zaledwie niewielu zaprowadzić tak daleko, jak odważył się posunąć pan, drogi Krafcie. Pan jest pierwszym znanym mi człowiekiem, który spojrzał rzeczywisto ści w oczy, jakkolwiek to zaprzecza ogólnie przyjętej zasadzie. O jakich moich bliskich pan mówi, dobry przyjacielu? Co by powiedziano w naszym mieście o dość młodym osobniku, jeśliby zatrzymał na ulicy ogólnie szanowanego doktora Wernie, który na pewno już obchodził swe siedemdziesięciopięciolecie, i trzęsąc go za zgarbione ramię, upewniał go, że on, Wernie, jest jego synem, synem tego właśnie młokosa…
— Daleka przeszłość, Bóg z nią — mówił dalej First. — Przyznam się, że dostaję dreszczy na samą myśl znalezienia się wśród waszych praszczurów, oglądania jaskiń, gigantycznych drzew zamiast miasta, które w ciągu ostatnich kilku wieków stało się prawie moim. Nie, mnie wcale nie pociąga przeszłość. Jedyne, czego bym pragnął — to znaleźć się znów w legionach wielkiego Cezara. Chociaż kto wie, chyba byłoby mi obecnie przykro walczyć przeciwko Gallom — uśmiechnął się First.
Siedzieli przy oknie i First chwilami spoglądał w stronę starych wież zupełnie takim spojrzeniem, z jakim bardzo starzy ludzie patrzą na cmentarz. Wielka litość wobec tego człowieka, prawdopodobnie jedynego rówieśnika ludzkości, wzruszyła Krafta. Zaczynał rozumieć, iż mało pocieszające jest to, że życie Firsta mierzyło się nie latami, ale dziesiątkami metrów.
— Howard, Pele i Fosler, którzy zniknęli swego czasu z miasta, to za każdym razem też był pan? — spytał Kraft.
— Tak, to ja — odpowiedział spokojnie First — i za każdym razem nie ze swej woli. Na mnie czatują inne niebezpieczeństwa. Jak już wspomniałem, tak jak i ty, nie jestem wolny od przypadków. Oto pewnego razu, zdaje się na początku ubiegłego wieku, byłem na tyle nieostrożny, że wynająłem powóz. Dom, do którego spieszyłem, stał w punkcie dobrze mi znanym. Ale woźnica był pijany i przejechał 10 metrów dalej, a ta odległość znacznie już skracała moje życie. Na zatrzymanie powozu nie było czasu. Wyskoczyłem więc w' pełnym biegu i złamałem nogę. Odtąd nigdy nie jeżdżę powozem. Okazało się to dla mnie zbyt kosztowną przyjemnością. Ale prawdziwego wroga mam tylko jednego.
— Czy to ten, z którym pan walczył wówczas nad rzeką?
— Tak, to właśnie on, Secand. On jest taki sam jak ja, ale jest między nami jedna różnica. On zjawił się później niż ja i z pewnymi właściwościami, zbliżającymi go do rodzaju ludzkiego. Tak jak wy nie wiecie, co się stanie z wami jutro, tak on nie wie, co się stanie z nim na następnym metrze przestrzeni i do jakiego czasu zostanie przerzucony. Jakaś nieznana siła kieruje nim i nieoczekiwanie wyrywa go z czasu według własnego widzimisię. Jest mu o wiele lżej niż mnie. Nie potrzebuje sam decydować, czy odejść od bliskich ludzi do innego czasu, gdzie znajdzie, być może, pustynię lub sterty gruzów na znanym już terenie. Ale mimo to ten idiota uważa, że kierowanie czasem — to ogromne szczęście, którego on jest niezasłużenie pozbawiony. Wówczas gdy pan, panie Kraft, mnie zaaresztował, on rzucił się na mnie nieoczekiwanie i pociągnął do rzeki. Udało mu się zabrać mi pięć metrów życia i musiałem dlatego natychmiast odejść. Nie wiem, po co mu to było potrzebne. Przecież wiedział, kim jestem. My rzadko się spotykamy, ale poznajemy się od pierwszego wejrzenia.
— Gdzie więc on zniknął wówczas?
— Moje uderzenie odesłało go do innego czasu. Możliwe, że obecnie przebywa na tym miejscu z naszymi praprawnukami. Kraft drgnął i spojrzał na opustoszały lokal. Oto przywidziały mu się sylwetki tych jeszcze nie narodzonych ludzi, które w milczeniu usadowiły się niedaleko ich stolika.
— Może być też i inna wersja — powiedział First i głęboki cień przemknął po jego twarzy. — Second podróżuje w czasie do przodu i do tyłu. Tamtego dnia widocznie wrócił z dalekiej przeszłości. Nie może pan sobie wyobrazić, jak przerażające było patrzeć na zwykłą twarz Europejczyka zniekształcaną w strasznym grymasie gęby Neandertalczyka… Wówczas go uderzyłem…
— Jakie to przykre — cicho mruczał Kraft. — Dwóch was tylko i jesteście wrogami!
— Cóż zrobić? Ja z Secondem przebywam na tej samej przestrzeni, wy zaś żyjecie ze swymi wrogami w tym samym czasie. Ale to nie jest istotne. Przeraża mnie co innego: to stałe odczuwanie skończonej przestrzeni, nieustanne zbliżanie się do punktu granicznego, te marne dziesiątki metrów, które mi pozostały… Przejęty niezwykłością sytuacji Kraft zdecydował się wreszcie zadać Firstowi ostatnie pytanie, które nurtowało go od początku spotkania.
— Czy pan też boi się śmierci? First opuścił głowę.
— A czy wy wiecie o niej cośkolwiek?
— Absolutnie nic. Zawsze myślałem, że strach przed śmiercią powstaje dlatego, że o niej nic nie wiemy.
— Rozumiem was — powiedział First — sam nieraz krajałem trupy i dobrze wiem, jak wygląda człowiek na skraju swej drogi w czasie. Ale co stanie się ze mną, gdy zabraknie mi przestrzeni?… Bar już zamykano, więc obaj wyszli na ulicę. Pożegnali się przed domem Krafta. First zabrał część swych rękopisów. Nazajutrz znów mieli się spotkać.
Kraft długo nie mógł zasnąć tej nocy. Rozmyślał nad niezwykłą okazją, którą mu stworzył przypadek. Oto ostatnie swoje dni spędzi na rozmowach z człowiekiem, który widział to, o czym nie napisano jeszcze w żadnej z książek.
Nazajutrz First nie przyszedł na umówione spotkanie. Koło południa Kraft, kupiwszy poranną gazetę, przeczytał w niej notatkę o nieznajomym młodym człowieku, który przechodził wczoraj wieczorem ulicą w północnej części miasta i został uderzony przez jadący powóz. Woźnica zabrał rannego, który stracił przytomno ść, i wiózł przez całe miasto do szpitala. Kiedy zatrzymał się przed szpitalem, w powozie nie było nikogo. Dokładnie przeszukano cały teren w pobliżu, ale bez skutku. Udało się odnaleźć tylko zakrwawioną teczkę pełną arkuszy z rysunkami kości i czaszek, prawdopodobnie należącą do rannego. Ranny młody człowiek przypuszczalnie spadł z mostu do rzeki i został uniesiony z prądem.
przekład: Mikołaj Dubrawski