START

Instytut Badania Próżni huczał jak zaniepokojony ul. Nikt nie pracował. Wszyscy stłoczyli się na korytarzach, którymi Rubcowowie szli do swojej pracowni. Majowie poruszali się między ścianami zdumionych, nie milknących, serdecznie ich witających ludzi, którzy szukali okazji, by uścisnąć im dłonie, poklepać po ramieniu, po prostu dotknąć niezwykłych sobowtórów. Prasa zrobiła swoje. Zamiast wątpić i dyskutować, entuzjazmowano się i zachwycano tym, w co wczoraj nikt by nie uwierzył.

Pracownia przypominała teatr. Chłopak ze straży nie wpuszczał tam nikogo oprócz najbliższych współpracowników i osób, które specjalnie zaprosił Sobowtór, Barkłaj i dziennikarz. Przed stołami laboratoryjnymi ustawiono dwanaście foteli różnego kalibru, a na nich rozsiedli się kierownicy poszczególnych oddziałów i pracowni, goście z Instytutu Przestrzeni zgrupowani wokół Greczysznikowa i Briggego. W pierwszym rzędzie siedział profesor Lutykow. Uśmiechał się do swojej sąsiadki, młodej aspirantki, i coś do niej mówił o odwróceniu czasu. Ta chciwie słuchała poruszając długimi rzęsami. Wśród obecnych były w ogóle interesuj ące kobiety — owa aspirantka, małżonka profesora Barkłaja, Lita. W ich pobliżu usadowił się naczelny redaktor „Życia”.

Trwało zamieszanie związane z ostatnimi przygotowaniami. Filmowcy wypróbowywali reflektory skierowane na gabinecik Rubcowa, przyszłą scenę znakomitego spektaklu, i ustawiali swoje kamery. Reporterzy prasowi i radiowi, którym do zako ńczenia startu kategorycznie zakazano niepokoić Majów, osaczyli Greczysznikowa, Jossa, a nawet chłopaka ze straży.

Brigge gestykulował, żuł dwie zapałki na raz i wyjaśniał jakiemuś młodemu reporterowi, że czas „wiruje jak baletnica”. Reporter robił minę, jakby rozumiał, i coś tam pisał w swoim notatniku. Greczysznikow sumiennie wykładał korespondentce „Pokolenia” zasadę kwantowania prawdopodobieństwa. Joss ruchami rąk pokazywał, jak trudno wpakować do komory półprzezroczystego człowieka.

Kiedy do startu pozostało pięć minut, otworzyły się oba skrzydła drzwi do gabineciku Rubcowa. Tam przed kamerą stali Majowie. Obaj byli w jednakowych kitlach roboczych bez środkowych guzików. Ich miny i pozy były identyczne. Towarzyszył im profesor Barkłaj, na którego twarzy malowała się powaga i zrozumienie doniosłości chwili. Był tam także zdenerwowany, blady lekarz instytutu. Dopiero co musiał dać za wygraną w sporze z Sobowtórem, który zdołał go przekonać o tym, że mające się odbyć doświadczenie jest dla człowieka bezpieczne.

Cała ta czwórka stała w oślepiającym blasku jupiterów. Po burzliwych oklaskach zrobiło się cicho. Słychać było tylko przygłuszony terkot kamer filmowych.

Profesor Barkłaj odchrząknął i postąpił krok naprzód: — Drodzy koledzy, drodzy goście! Miło nam powitać was w tych murach. Jak wiecie, rozpoczyna się tu teraz eksperyment, który bodaj należałoby nazwać nie tylko historycznym. Nazwałbym go epokowym. Chodzi o zwycięstwo ludzkości nad tym, co dotychczas zdawało się niewzruszoną twierdzą matki-przyrody, nad…

W tej chwili do pokoju szybko, lecz bezgłośnie wszedł dziennikarz. Nachylił się do naczelnego redaktora „Życia” i coś szepnął, a potem przywołał Sobowtóra i powiedział mu na ucho:

— Profesora Barkłaja wzywa niezwłocznie sędzia śledczy w sprawie bezprawnego otwarcia komory.

Pozwólcie mu skończyć — odpowiedział Sobowtór. Naczelny redaktor energicznym szeptem instruował Litę i fotoreportera:

— Lada dzień dajemy o tym mówcy notatkę pod tytułem „Oblicze rutyniarza”. Sfotografujcie go i nie spuszczajcie z oka.

Uścisnąwszy Licie rękę powyżej łokcia naczelny przysiadł się do młodej żony Barkłaja, doszedł bowiem do wniosku, że wprost niedopuszczalne jest nie okazać jej teraz serdeczności i ludzkiego współczucia.

A profesor tymczasem kończył swoje przemówienie:

— Jeśli ten eksperyment opracowany w powierzonym mi zakładzie przez zdolnego i wytrwałego Maja Rubcowa będzie powtarzalny, nabierze to olbrzymiego znaczenia. Możliwe stanie się gigantyczne powiększenie zasobów!… Spojrzał na zegarek i zwracając się do Rubcowów powiedział spokojnie i surowo: — Proszę rozpoczynać eksperyment.

Sobowtór nie oczekuj ąc na zezwolenie odkręcał już zaciski na ciężkich drzwiach komory. Wreszcie drzwi się otworzyły.

— Proszę o reflektory! — zawołał Sobowtór.

W jaskrawo oświetlonej komorze zarysowały się niewyraźne kontury niemal przezroczystego człowieka.

— To Maj Rubcow, który już podróżuje w przeszłość. Ten sam, co teraz stoi przed wami i za kilka sekund wejdzie do komory. — Sobowtór wskazał na Maja, który, jak zresztą wszyscy, bez przerwy wpatrywał się w głąb komory.

— Czas wchodzić, Maj — głośno rzekł Sobowtór patrząc na zegarek. — Gotowy… Uwaga…

Hop!

Maj jednym skokiem znalazł się w komorze.

— Poczekajcie! — jęknął głucho lekarz. — To niemożliwe!… To unicestwienie!…

— Wszystko w porządku, doktorze — powiedział Sobowtór zakręcając komorę. — Przecież omawialiśmy to już… To żadne unicestwienie, jestem zdrów i cały. — Dociągnął ostatnią nakrętkę. — Normalny!

Lekarz osunął się na krzesło i zasłonił oczy dłonią. Wtedy właśnie rozległ się huk. Łoskot podobny do grzmotu. Wypełnił pokój i pogrążył wszystkich w niemym oszołomieniu. Potem osłabł, oddalił się, ucichł.

— To wszystko — stwierdził Sobowtór, który już przestał być sobowtórem. — Eksperyment rozpoczęty… I zakończony. Teraz można wyłączyć i otworzyć urządzenie.

Wyłączył prąd, znowu zwolnił nakrętki, odemknął drzwi komory. Blask reflektorów rozjaśnił jej wnętrze. A tam nie było nic. Zupełna pustka. Ta pustka podziałała na obecnych silniej niż skok Maja, widziadło, grom. Próżnia! Próżnia tam, gdzie przed chwilą wszedł człowiek.

…Lita utkwiła rozszerzone źrenice w Maju i dostrzegła w nim przemianę. Był bardzo zmęczony. Jednoczył w sobie i tego, co pozostał, i tego, co odszedł w przeszłość. Lita uchwyciła w nim coś kochanego i ludzkiego, zagubionego i odzyskanego: był to człowiek, który nie wiedział, co będzie dalej.


przekład: Bolesław Baranowski

Загрузка...