Dwóch, pochylając się nad stołami, pisało coś na arkuszach papieru. Palili, przerzucali się krótkimi zdaniami: „Podajże suwak…”, „To ci pieska całka…” Trzeci siedział obok i patrzył, jak malutki Jura Brigge o różowym rumieńcu zamyśliwszy się pogryza zapałkę, pociera serdecznym palcem nasadę nosa lub z gniewnym pytaniem: „Czy mamy monografię Jermakowa?” rzuca się ku szafie bibliotecznej, jak niewzruszony Sasza Greczysznikow spokojnie układa perełki symboli matematycznych w szeregi wyliczeń. Czasem Sasza przerywał pisanie i rozmyślał oparłszy głowę na ręku. I znowu pisał, wertował zeszycik, na którego okładce wypisano: „M. Rubcow — Fale istnienia. Teoria i zasady eksperymentu”.
Ciągnęło się to już z godzinę. A przedtem była burzliwa dyskusja. Jura Brigge i Sasza Greczysznikow w żaden sposób nie mogli zgodzić się z wnioskiem Maja Rubcowa co do realnej wykonalności efektu wirtualnej pętli i powielenia ciał. Teraz przeliczali, sprawdzali, powtarzali krok za krokiem cały tok rozważań Rubcowa. Było to nader interesujące, gdyż graniczyło z tematem ich własnej pracy. Zgodnie z osiągniętym porozumieniem Maj powinien był siedzieć cicho.
Jura wstał, ogłosił przerwę na ćwiczenia fizyczne i zaczął podskakiwać zadzierając wysoko pięty.
— Nie przeszkadzaj, przyprawisz mnie o wstrząs mózgu — zaprotestował Sasza.
— Też byłoby co wstrząsać… — mruknął Brigge, ale skakać przestał. Taki był zwykły styl ich współpracy.
Maj przypomniał sobie Jurę w innej sytuacji, na uniwersyteckich zawodach pływackich. Przed startem tak samo podskakiwał. Z zadufaniem przyrzekał zdobyć pierwsze miejsce, ale w stumetrówce żabką zabrakło mu dwóch sekund. Jakiż był strapiony i nadąsany. Zapewniał, że „nierówno zaczął i wcale się nie zmęczył”.
— Słuchaj no, skoczku — zwrócił się Sasza do Jury nie pamiętasz odpowiedzi Małyszewa na trzeci kontrargument Sadego?
— Małyszew znormalizował funkcję istnienia i dowiódł, że całka uogólnionej przyczynowości nie jest rozbieżna, lecz zbieżna.
— Do czego?
— Zdaje się, że do dwóch piteta.
— Do piteta — poprawił Maj.
— Nie wolno ci się odzywać — powiedział Sasza.
— Właśnie — potwierdził Brigge.
— Dobra, róbcie dalej. — Maj posłusznie zamilkł.
Sasza pisał swoje krągłe literki, a na jego wargach igrał nikły uśmiech. Maj przypomniał sobie, że Sasza zawsze tak się uśmiechał zatapiając się w pracy. Przed pięciu laty przygotowywał się w czytelni do seminarium, kiedy do Saszy podeszła sympatyczna dziewczyna. Okazało się, że to jego kuzynka Lita, która studiowała na pierwszym roku wydziału dziennikarskiego… Majowi zrobiło się przykro, że już od dwóch tygodni nie widział się z Litą, a nawet pozwalał sobie niegrzecznie odpowiadać na jej telefony. Po raz ostatni byli razem w nowym mieszkaniu Briggego. Było przyjemnie — pili piwo, jedli jakieś wyszukane przekładańce. Lita przez cały czas trącała Maja łokciem… Trochę podchmielony Brigge plótł jak zwykle trzy po trzy, między innymi o darze jasnowidzenia jakiegoś staruszka z Dalekiego Wschodu, który przepowiedział dzień i godzinę upadku Meteorytu SichoteAlińskiego. Owego staruszka wsadzano jakoby do ula za sianie paniki, ale po upadku meteorytu wypuszczono. A teraz podobno ten staruszek pracuje jako dozorca magazynów i przepowiada daty kontroli, za co dyrektor darzy go wielkim uznaniem.
Wyraźnie przypomniał sobie, jak Sasza rzekł wtedy: „To twoja dziedzina, Maj — wsteczny bieg czasu”. A Lita: „Ale się zapędzili!” i obiecała napisać o nich felieton: „Obskuranci w todze uczonych”. Oświadczyła jeszcze, że należy ich „w porę pohamować”, gdyż „oderwali się zupełnie od dnia dzisiejszego”.
Wtedy Maj z marzycielskim uśmiechem stwierdził, że istotnie chciałby oderwać się od dnia dzisiejszego… W ogóle to był piękny wieczór… A potem od razu przyszła mu do głowy idea pętli i powielenia ciał. Zaczęła się więc ta niesamowita, całodobowa praca. A oto jej wynik — zeszycik, któremu oczywiście nikt nie wierzy, ani Barkłaj, ani Brigge, ani Greczysznikow… Maj ma zresztą już coś więcej niż zeszycik…
— Chyba wszystko — przerwał ciszę Sasza. — Jak tam, Jura?
— Już dawno wszystko — odrzekł Brigge — ściślej, nic niemal nie zostało…
— Poczekamy. — Sasza zapalił papierosa i podszedł do okna.
Brigge wykonał pozostałe przekształcenia, wsadził w usta zapałkę i omal jej nie zapalił zamiast papierosa.
— No? — spytał Sasza.
— Na razie nie znalazłem błędów. Trzeba uważniej przejrzeć w domu.
— Błędów nie ma — odezwał się Maj.
— Ja też nie znalazłem — rzekł Sasza. — Wynika z tego, żeś geniusz. Chyba, że jednak gdzieś tkwi błąd.
— Naprawdę jestem geniuszem — powiedział Maj. — I wy też.
— Być może — potwierdził w zamyśleniu Sasza. — Powinieneś przenieść się tu, do Instytutu Przestrzeni.
— Za wcześnie — rzekł Maj.
— Lutykow przyjmie cię z radością — wtrącił się Brigge. — On lubi takie ćwiczenia, a ja mu coś niecoś opowiedziałem.
— Za wcześnie — powtórzył Maj.
— Uważaj, bo Barkłaj łeb ci ukręci i nawet nie przeprosi.
— Nie ukręci… — Maj wyciągnął z kieszonki dwudziestokopiejkową monetę i położył ją na stole. — Chłopcy, ten oto dwudziestak wczoraj się rozdwoił.
— Kłamiesz! — wykrzyknęli jednym głosem Sasza i Jura. — Udokumentowałeś?
— Nie zdążyłem. Nie oczekiwałem tego. To trwało zaledwie pół godziny. Tylko co skończyłem z generatorem pola towarzyszącego…
Ostrożnie podawali sobie monetę, przyglądali się jej,
Brigge nie wiadomo dlaczego spróbował zębami.
— Prawdziwa — uśmiechnął się Maj. — Nikiel jak nikiel.
Na twarzach malowało się niedowierzanie i uwaga. Sasza ostrożnie zapytał:
— Nie nabierasz nas, Maj?
— Nie.
— A jeśli to była halucynacja? — spytał Brigge.
— Nie — odparł Maj. — To była prawda.
Sasza nieco spode łba, uporczywie wpatrywał się w Maja. Brigge wyglądał na zmieszanego, żuł kolejną zapałkę.
— Nie wierzycie — powiedział Maj. — No to pal was licho! Ja i tak omal nie szaleję z radości. Chłopcy, mam ogromną komorę! Dwa metry sześcienne… — Znowu zapadła cisza… — A więc do pracy. Przecież powinniście sprawdzić… — Uścisnął im ręce, odpowiedzieli też uściskiem dłoni, w którym wyczuł życzliwe zakłopotanie: niezręcznie im było nie dowierzać mu.