FATALIZM

Maj postąpił tak, jak radził Sobowtór. Wybiegł z pracowni, zszedł po schodach na pierwsze piętro. Korytarz był pusty. Cicho otworzył okno, rozejrzał się i ostrożnie wlazł na gzyms podokienny. Okno było wysoko. Musiał zsunąć się w dół zwisając na żelaznej futrynie i dopiero potem skoczyć.

Z małego dziedzińca prowadziła na ulicę otwarta brama. Odwrócony do Maja plecami dozorca ciągnął ku bramie węża do wody. Nagle położył węża na ziemi i obejrzał się. Maj poważnie kroczył ku wyjściu czując lęk i uciechę jak chłopiec, który wkradł się do cudzego ogrodu. Dozorca podejrzliwie patrzył na Maja, a kiedy ten go mijał, zawołał:

— Obywatelu, chwileczkę!

Maj zatrzymał się, przybrał oboj ętną minę.

Dozorca obejrzał go od stóp do głów i zapytał:

— Nie ma pan co zapalić?

Maj skwapliwie sięgnął do kieszeni.

— Gdzie się pan tak zabrudził, młodzieńcze? — spytał dozorca wyjmując papierosa z podanej paczki i wskazuj ąc ruchem głowy w dół.

Maj spojrzał na swoje nogi i przestraszył się: buty i spodnie miał ochlapane wapnem.

— Potknąłem się, wie pan — wyjaśniał — i upadłem… Tam… — wskazał w stronę beczki z wapnem, którą na szczęście właśnie zauważył na dziedzińcu.

— A po co pan tu wchodził?

— A tak — Maj uśmiechnął się wstydliwie.

— Więcej proszę nie wchodzić — surowo rzekł dozorca i dodał z godnością — tu jest instytut naukowy.

— Już nie będę! — zapewnił Maj i śpiesznie zrejterował obawiając się, że dozorca zauważy otwarte okno.

Ten błahy epizod, który mógł spowodować awantur i zdemaskowanie, nie mógł jednak skończyć się poważną klęską. Maj rozumiał to doskonale. W przeciwnym razie program działania Sobowtóra byłby inny. Wiedział on, że na pewno da się uniknąć niebezpieczeństw bieżącego dnia, nawet tych, co wydaj ą się nieodwracalne. A jednak się lękał. Bał się niezwykłości sytuacji, tajemnicy, która nagle stała się namacalną rzeczywistością. Jutro, kiedy sam stanie się Sobowtórem, będzie łatwiej: będzie wiedział wszystko. Czy zresztą wszystko? Tego nie był pewien.

Z pierwszego napotkanego po drodze automatu zadzwonił do redakcji Lity.

— Po pierwsze, wybacz mi niegrzeczność — powiedział. — Po drugie, muszę się dziś koniecznie z tobą widzieć.

Lita milczała.

— Słyszysz? Muszę się z tobą zobaczyć.

— I ja… — wyszeptała wreszcie.

— Dlaczego ty? — bez sensu zapytał Maj.

— A dlaczego ty?

— O Boże! — westchnął. — Nie szczebiocz!

— Co się stało? Czemu jesteś taki?

— Wiesz, zjawił się dziś pewien człowiek… Jakby się urodził dorosłym.

— Urodził się?

— No tak. To ja.

— Masz urodziny?

— Ależ nie! — w jego głosie zadźwięczała nuta rozdrażnienia.

— Czegóż ty się wciąż złościsz..'

— Lito — powiedział prosząco — kiedy się spotkamy? Wolałbym jak najszybciej.

— Dobrze — odpowiedziała cicho. — Za dwie godziny przeczytam korektę. Czekaj na skwerze, tam gdzie zawsze… a Maj wyszedł z budki telefonicznej wprost w zgiełk uliczny. Spoglądał nad głowami przechodniów. Przypatrywał się w roztargnieniu, jak trolejbusowe pałąki ślizgają się po przewodach, jak obracaj ą się dźwigi budowlane. Patrzył na profile dachów, na wysokie okna, na poznaczone smugami dymów niebo, po którym ciągnęły obłe waciane chmurki. Rozmyślał o tym, że wszystkie te widzialne i niewidzialne ruchy powtórzą się dla niego jutro co do mikrona. Że jeśli zapragnie, znowu powstanie w jego oczach ten dziwaczny strzępek, co na sekundę zawisł nad kominem fabrycznym. Albo tamto powiewające na wietrze prześcieradło z zagiętym rogiem na balkonie siódmego piętra.

Ale później pomyślał, że choć nawet się wszystko powtórzy, to jednak nie dla niego, gdyż jutro go tu nie będzie. Prawdziwe jutro, jego subiektywne pojutrze, wyrośnie z jego dzisiejszych czynności… Sobowtór to tylko podpowiedź…

Przede wszystkim rozmowa z Litą — myślał Maj Pierwszy raz poprosi j ą o pomoc, a ona na pewno pomoże. Później trzeba porozmawiać z Saszą, z Briggem; teraz już nie gołosłownie…

— Baranie! — zaryczał kierowca wywrotki, który omal nie najechał zamyślonego Maja. — Życie ci zbrzydło?

Maj odskoczył. Jeszcze tego brakowało! Lecz nagle ogarnął go nieoczekiwany atak fatalistycznego szaleństwa.

— A może zbrzydło! — wrzasnął w ślad za odjeżdżającą wywrotką i na oślep rzucił się na jezdnię w wir pojazdów. Krzyczał:

— No, potrąćcie! Potrąćcie nietykalnego!… Mnie zabić nie można!…

Krzyki jego zlewały się z wyciem klaksonów, piskiem hamulców i wymyślaniem kierowców. Samochody skręcały gwałtownie i zatrzymywały się. W jednej chwili zrobił się korek, ruch w obu kierunkach ustał. W wywołaną niebezpieczeństwem kakofonię uliczną wdarły się trele gwizdków milicyjnych.

…Maj leżał na wznak na asfalcie. Obok przykucnął blady, wystraszony kierowca malutkiego „Zaporożca”, który nie zdołał już zahamować przed pędzącym wprost pod wóz człowiekiem. Dokoła gromadził się tłum. Kierowca „Zaporożca” plótł bezładnie:

— Szukał biedy… Skoczył… Cóż mogłem zrobić…

— Wariat — wyjaśnił inny kierowca. — Takich się nie pozbędziesz.

— Samobójca — potwierdził trzeci. — Tchórz!…

Do miejsca wypadku dobrnął milicjant.

— Nie ruszać poszkodowanego! — rozkazał, chociaż leżącego Maja nikt nawet nie dotknął, i zwrócił się do kierowcy „Zaporożca”: — Pańskie papiery.

Ten dygocącymi rękami sięgał do kieszeni bąkając usprawiedliwienie:

— Nie dało się w żaden sposób, panie sierżancie. Z prawej była tamta furgonetka, z lewej tramwaj…

— Zobaczymy — przerwał milicjant.

Maj przewrócił się na bok, podniósł się na czworaki, wstał.

— Co tu się stało? — spytał go milicjant.

— Nic — odpowiedział Maj — moja wina…

Rozległo się wycie karetki pogotowia.

— Zejść z jezdni! — krzyknął milicjant do gapiów.

Do karetki pogotowia, która właśnie nadjechała, podbieg Maj:

— Na próżno was wzywano. Zdrów jestem jak byk.

— Panie sierżancie! — zawołał lekarz.

— Witam — rzekł milicjant. — Ten potrącony leżał właśnie…

Lekarz z trudem wygramolił się z samochodu.

— Niech pan pokaże głowę.

Maj pochylił głowę, lekarz ją obmacał, poklepał Maja po rękach, nogach, piersi. Nic nie bolało. Lekarz zapytał Maja o nazwisko, wyciągnął jakiś papier, coś tam napisał, dał do podpisu milicjantowi, a potem powiedział do Maja:

— Dobrze, niech pan idzie. Na przyszłość proszę uważać. — Dziękuję, przepraszam — wymamrotał Maj idąc w kierunku chodnika. Zrobiło mu się wstyd wobec starszego lekarza, sierżanta-służbisty i wylęknionego kierowcy „Zaporożca”.

— Kolego poszkodowany! — zawołał za nim milicjant.

— Co? — Maj się zatrzymał.

— Właśnie to — z naciskiem odrzekł milicjant. — Płaci pan mandat za chodzenie po jezdni arterii komunikacyjnej.

— Ile?

— Pół rubla.

— Nie — powiedział Maj. — Co najmniej dwa i pół. Przecież tyle ludzi zaniepokoiłem. — Podał milicjantowi trzyrublówkę.

— Proszę nie wydziwiać — bez cienia oburzenia powiedział milicjant, odliczył resztę, wyrwał pokwitowanie. Lepiej niech się pan otrzepie.

— Dobrze, przepraszam.

— Proszę więcej nie naruszać przepisów.

Maj wszedł do bramy i chustką do nosa oczyścił ubranie. Długo ścierał plamy kurzu ze spodni i marynarki. Przysiadł na stopniu. Wciąż jeszcze dygotał. „Przecież to nonsens! myślał. — Co za idiota ze mnie… Ohydny fatalista… Wstyd!” Szok powoli ustępował.

Dłuższą chwilę siedział bez ruchu, nim odzyskał spokój.

Загрузка...