… — Rewelacyjna wiadomość z ostatniej chwili! — Głos i wyraz twarzy spikerki zdradzały niezwykłą emocję. Człowiek z dwudziestego stulecia, o nazwisku Hugon L. C. Homing, zaginął bez wieści. Ktokolwiek mógłby udzielić informacji o losie zaginionego, proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie w paśmie częstotliwości zastrzeżonych. Niebezpieczeństwo niewykluczone. Homing nie zna dorobku cywilizacji ostatnich 300 lat…
Brom wyłączył aparat i w pracowni zapanował seledynowy, przytulny półmrok.
— Widzisz, do jakich nonsensów prowadzi bezrozumna technokracja?
— Czy aby nie przesadzasz?
— Mój drogi, jesteś bardzo młody. Ileż to latek liczysz sobie?
— Już 76.
— Proszę, młodzieńczy okres. Tak, tak — westchnął Brom żałośnie. — Ja w twoim wieku także zdradzałem niepoprawny optymizm, a we łbie nosiłem ognisko nuklearne.
— Jesteś filozofem — zaznaczył uprzejmie Lit. — Stąd twoje konserwatywne poglądy. Każdy myślicielhumanista idealizuje przeszłość, przeto nie darzy sympatią postępu. Wiemy coś o tym.
— A ty, będąc konstruktorem, nie grzeszysz zdolnością logicznego rozumowania — odciął się Brom złośliwie.
— Przede wszystkim jestem zwolennikiem postępu.
— Bzdurzysz, mój drogi. Zaprzeczasz niezbitym prawdom. Wszak masz oto najlepszy dowód. Nawet człek z minionej ery atomu, epoki racjonalnego ładu, nie wytrzymał nerwowo. Ukrył się zapewne w jednym z rezerwatów, pragnąc za wszelką cenę uniknąć bliższego kontaktu z nami.
— Wybrał prymityw życia troglodyty. Okazał akurat tyle inteligencji, co rozregulowany komputer.
— Wybacz, ale jego równowaga psychiczna niewątpliwie uległa zachwianiu. Zbyt długo przeleżał w duralowej rurze Golda, zamrożony do temperatury minus 200 stopni. Niespodziewanie przywrócony do życia, znalazł się w obcym świecie.
— Cóż w tym nadzwyczajnego — mruknął Lit pogardliwie. — Niewątpliwie dużo. Musisz pamiętać, że on zmarł w całej świadomości trzeźwego umysłu. Zakonserwowany w płynnym helu przeleżał kilkaset lat jako zlodowaciała bryła. Dopiero dzięki akcji wykopalisk archeologicznych w ruinach Springfieldu odnaleziono metalowy futerał, opatrzony napisem: „carcinoma puimunum”.
— Co to znaczy?
— Rak płuc.
— Tak, to nazwa choroby w bardzo starożytnym języku. — Ciekawe — przyznał Lit. — A później?
— W instytucie deliofilizacji przywrócono ludzkiej zmarzłoci normalny wygląd i takiż sam bieg fizjologicznych procesów.
Komuż to chciało się eksperymentować z prehistoryczną lodówką?
— Profesor Yterb wbrew powszechnemu przekonaniu dokonał niezbędnych operacji mających na celu ożywienie zakonserwowanego organizmu. Później wtórnie narodzonego człowieka przekazano do instytutu wyrównania psychiki oraz wiedzy utylitarnej.
— Bardzo rozsądny pomysł.
— Owszem, lecz powierzono go pieczy cybera typu Nora. Wtedy musiał uciec.
— Szkoda — westchnął Lit.
— A tak. Społeczeństwo utraciło nader cenną jednostkę. Autentyczny świadek tamtych wieków rozwiązałby niejeden problem dręczący naszych uczonych.
— Nie,sądzę — zaprzeczył Lit łagodnie. — Nasze multikomputery doskonale sobie radzą z powikłanymi zagadkami historii.
— Czy można im wierzyć? — powątpiewał Brom.
— Naturalnie…
— Jesteś rozbrajaj ąco naiwny — przerwał stary uczony. — Jeszcze nie tak dawno prowadziłem studia nad warunkami życia w XIX i XX wieku. Musiałem jednak porzucić badawczą pracę.
— Dlaczego?
— Centrala informacji historycznej udzieliła mi tak absurdalnych odpowiedzi, że trudno było dalej pracować. Na przykład zdaniem układów pamięciowych, podstawę wyżywienia ludności stanowiło białko zwierzęce. Oczywisty nonsens. Komputery mieszają pojęcia. Dla nich okres wczesnego barbarzyństwa i epoka stali stopowych to jedno i to samo.
Lit zamyślił się głęboko, podczas gdy Brom, nie wiedzieć czego rozeźlony, przemierzał obszerną salę pracowni. Jego śladem stąpał bezszelestnie automatyczny sekretarz Ixi, gotowy natychmiast spełnić każde życzenie właściciela.
— Dlaczego łazisz za mną — mruknął Brom, zaprzestaj ąc spaceru.
Cyber momentalnie wyprzedził go, przyjmuj ąc niejako rolę przewodnika.
— Stój że, cymbale jeden.
Automat ani myślał usłuchać. Nadal wiernie człapał krok w krok przed swoim panem.
— Lit, błagam cię, zatrzymaj to bezrozumne pudło, które swym zachowaniem doprowadza mnie do szału.
— Ixi, wyjdź do swego pokoju — polecił uśmiechnięty Lit.
— Rozumiem — odpowiedział kobiecym głosem Ixi, po czym zniknął w drzwiach klitki służącej mu za schowek.
— Ileż to kłopotów przysparzają człowiekowi maszyny ubolewał Brom w chwilę później. — Łatwiej z psem znaleźć wspólny język.
— Ciekaw jestem, dlaczego nie kupisz bardziej nowoczesnego pomocnika?
— Dziękuj ę, nie potrzeba mi w domu mądrali. A propos, dobrze, żeś przypomniał. Połącz mnie z instytutem formowania inteligencji — zwrócił się do telewideofonu.
Ekran zamigotał barwami tęczy, aby z powodzi kolorowych pasm wyłonić uśmiechnięte oblicze dyżurnego cybera. — Informator, słucham?
— Wołam zespół kieruj ący.
— Zespół jest zajęty nasycaniem obwodów — wyjaśnił cierpliwy głos.
— Nic mnie to nie obchodzi!
— Komputer też maszyna i jaka taki potrzebuje trochę czasu dla siebie.
Zniknął obraz, tylko gra świateł mówiła o gotowości aparatu do dalszej pracy.
— Idiota! — wybuchnął Brom.
— W centralnym rejestrze abonentów hasło „idiota” nie figuruje — usłyszeli uprzejmą odpowiedź.
— Ostatnio popadłeś w obsesję na tle automatyki. Niepotrzebnie komplikujesz własny żywot daremnymi utarczkami. Każdy cyber jest bezdusznym tworem i nastrojów człowieka nie zauważa. Można zapewnić im ludzką osobowość, podobnie jak i system rozumowania, ale chyba nigdy nie zdołamy wytworzyć u nich odruchów psychiki, właściwych istotom żyjącym. Niemniej są one doskonałym, a w obecnej dobie niezastąpionym produktem ludzkiej myśli twórczej.
— Nie zaprzeczam, chociaż wolałbym pewien umiar. Przecież nasze życie normują maszyny elektroniczne. One rządzą, kieruj ą nami, stąd paradoksy i cyberomania. Naczelny cyber, kieruj ący cyber, naprawdę można oszaleć. Za moich czasów tego nie było. Dziś nawet planowanie przyszłości opieramy w głównej mierze na prognozach maszyn myślących. Skutki takiej polityki bywają dramatyczne. Nie wiem, czy pamiętasz pewną amerykańską historię?…
— Nie wiem, o czym myślisz…
— Tamtejszy komputer, przeładowany wiedzą o przemianach w społeczeństwie, wykoncypował projekt ścisłej izolacji jednostek nie zainteresowanych działalnością naukową i zawodową. Omal nie doszło do bójki w parlamencie kontynentalnym po zgłoszeniu takiej właśnie propozycji przez rzecznika urz ędu socjologii. Dopiero na skutek licznych interwencji sprawdzono zakres obwodów pamięci maszyny, aby stwierdzić, że omyłkowo nasycono je teoriami z czasów podziału świata na dwa obozy. Oczywiście elektronicy nie poczuwali się do odpowiedzialności. Reprezentując wąską specjalizację nie mogli wiedzieć o epoce międzyludzkich rozgrywek. Socjolodzy zaś, będąc przekonani, iż to, co dostarcza archiwum, jest wielekroć sprawdzane, zakodowali cały materiał nie przywiązując żadnej uwagi do jego wartości. Ot imasz rezultat. Za każdą genialną — podług opinii wyrażonej w prospekcie — maszynę myślącą musi pracować stara, niedoskonała, lecz niezawodna mózgownica człowieka.
— Opowiadasz historyczne anegdoty i…
Przeraźliwy rumor poza drzwiami nie pozwolił Litowi dokończyć zdania. W łomot i trzaski wplótł się głośny wrzask zdeterminowanego osobnika.
— Odwal się ty, tranzystorowa małpo!
Do pracowni wpadł rosły mężczyzna o małej głowie, zdobnej grzywą srebrnawych włosów. Za nim podążał Ixi, lecz w jakże opłakanym stanie. Odłamana kończyna chybotała się wisząc na drucie. Drugą, wykręconą w przegubie, na próżno usiłował zatrzymać intruza, gmerając nieporadnie członami chwytaków.
„Profesor nie przyjmuje, profesor nie przyjmuje” — powtarzał raz po raz. Przybysz stanął zaskoczony widokiem ludzi, natomiast cyber wykorzystał chwilę jego nieuwagi. Przecenił jednak swoje siły, gdyż trzaśnięty pięścią w giroskop, stracił równowagę i zwalił się ciężko na podłogę. Leżąc, jeszcze wyrzucał z siebie:,”Profesor nie przyjmuje”.
— Jesteś Hugon Homing? — spytał ciekawie Lit.
— Tak. I mam nadzieję, że rozmawiam z ludźmi.
— Naturalnie. — Brom przyozdobił twarz miłym uśmiechem.
— Nareszcie, nareszcie widzę człowieka. Wszędzie te przeklęte automaty, z którymi nie sposób dogadać się.
— A nie mówiłem? — Brom spojrzał triumfalnie na swego młodszego przyjaciela. — Żadna rozumna istota nie potrafi należycie nawiązać kontaktu z naszymi cyberami. Prehistoryczny ziomku — wskazał mu przestronny fotel siadaj i mów, czego pragniesz?
— Jestem głodny, dawno nie jadłem — odpowiedział Hugon, sadowiąc się wygodnie.
— Słuszna uwaga, pościłeś blisko 300 lat, ale łatwo powetujesz straty biologiczne, biorąc w usta tę oto rurkę. Brom, zaskoczony niespodziewanym pojawieniem się przybysza, nie zapominał jednak o rozpoczętej dyskusji i profesorskim tonem ciągnął dalej
— Spójrz na niego, Licie — zawołał unosząc ramię. Przyjrzyj się dobrze. Ten człowiek od dwóch dni zabłąkany w tłumie myślących, zaznaczam: myślących urządzeń jest nie odziany, nie obuty i nie nakarmiony. Traktowany jak półfabrykat, z którego drogą przyspieszonych mutacji można uzyskać stwór na podobieństwo nasze. Wyrwano by mu włosy z głowy, pozbawiono zębów, a on nie potrafiłby przekonać żadnego z tych bezmyślnych opiekunów, iż jego wygląd jest wyglądem właściwym.
— Wina ludzi — zauważył cierpko Lit.
— Niekoniecznie. Polecenia dla cyberów były wyraźne i zostały przyjęte oraz potraktowane dosłownie, aż biedak musiał imać się ucieczki — dodał ze współczuciem.
— I tak trzeba będzie oddać go automatom.
— Sam to załatwię — powiedział Brom stanowczo. — Życzę powodzenia.
— Połącz z centralną rejestraturą — polecił do mikrofonu, nie zważając na uszczypliwy ton przyjaciela.
— Tu biuro ewidencji ludności — zgłosił się cyber pełniący obowiązki starszego referenta.
— Czy nie ma tam człowieka? — spytał Brom niechętnie. — Teraz nie, dopiero za dziesięć dni. Słucham.
— Trzeba zarejestrować nowego obywatela. — Słucham, jak nazwisko?
— Hugon L. C. Homing.
— Zapis dokonany. Kiedy uradzony?
— W 1949 roku.
— Przelicznik dat urodzeń sporządził mylną notatkę. Należy poprawić synchronizację w stosunku do pomiaru czasu światowego.
— Ależ on naprawdę przyszedł na świat w dwudziestym wieku!
— Nic nie poradzę. Biuro prowadzi zapisy od roku dwutysięcznego licząc według systemu poprzedniego kalendarza — informował nie zmieszany cyber.
— Czy ty jesteś bezmózgim biurokratą?
— Informacji o charakterze osobistym nie udzielamy.
— Wyłącz się — ryknął wyprowadzony z równowagi Brom. — Przewidywałem trudno ści — zauważył Lit.
— O co chodzi? — Hugon, nasyciwszy organizm, uczuł potrzebę rozmowy.
— O nic, po prostu nie istniejesz.
— Jakim cudem?! Przecież jestem, żyję. O… — wskazał ręką poturbowanego Ixi.
— Zgoda, ale istnienie człowieka warunkuje numerek porządkowy w centralnej ewidencji. Nie figurujesz w urzędzie, nie uczestniczysz w życiu, mówi stare przysłowie tłumaczył Lit.
— Takie to ważne?
— Oczywiście, będziesz bowiem pominięty przy rozdziale przydziałów energii.
— Jest wyj ście — uradował się Brom:
— Jakie?
— Zgłosimy go w departamencie bezpieczeństwa świata. — Spróbujemy — zadecydował Lit.
Cyber w centrali DBS okazał się wyjątkowo wyrozumiałym automatem. Uważnie wysłuchawszy opowieści pełnej powikłań i przygód, stwierdził konieczność przestudiowania instrukcji.
— Na pewno jest rada — pocieszał.
— Jesteś genialnym elektromózgiem — zapewnił Lit.
— Skoro tylko spiszą cię na złom, otrzymasz pracę u mnie — obiecał Brom.
— Dziękuję, a teraz poczekajcie trochę.
Olbrzymi pulpit sterowniczy komputera łyskał światełkami, szeleścił tajemniczo w czeluściach obwodów, aż nareszcie wypluł z siebie wstęgę perforowanej taśmy.
— No i co będzie? — gorączkowali się przyjaciele.
— Ustawodawstwo ziemskie nie przewiduje wypadku przyjęcia do społeczeństwa istot urodzonych przed rokiem dwutysięcznym. Wyjątek stanowią ssaki, ptaki, gady oraz inne zaliczone do grupy zwierząt kopalnych, przebywaj ących obecnie w rezerwatach archeologii. Zmian nie przewidujemy. Koniec rozmowy.
Trzej ludzie popatrzyli na siebie.
— Anie mówiłem? Myślące kretyństwo i tyle.
— Jesteś niecierpliwy.
— Niecierpliwy? Miejże ty cierpliwość i przekonaj zbieraninę półprzewodników, że człowiek, który żyje, musi istnieć.
— Rzecz oczywista sama przez się — przyznał uczciwie Lit.
— Oczywista dla ciebie i dla mnie, ale komputery nie potrafią Pojmować zasadniczych problemów, jakie dyktuje życie. Na przykładzie Hugona mogę na najbliższym sympozjum dowieść kompletnego braku celowości w zastępowaniu człowieka nawet przez najbardziej wszechstronny automat.
— Koledzy — odezwał się milczący dotychczas Hugon. Przyjaciele, ja nie czekam, idę.
— Dokąd?
— Wracam do rury Golda…
— Po co?
— Na powrót zamrożę się w mojej trumnie. Może tam spokojnie doczekam lepszych czasów?
Fredric Brown — Turniej
Carson otworzył oczy i uświadomił sobie, że patrzy w rozciągaj ącą się nad nim migotliwą, błękitną mgłę.
Było gorąco, a on leżał na piasku i jakiś ukryty w tym piasku ostry kamień wbijał mu się boleśnie w plecy. Carson przekręcił się na bok; potem dźwignął się z trudem i usiadł.
„Zwariowałem — pomyślał. — Zwariowałem… albo umarłem… albo sam nie wiem co”. Piasek był błękitny, jaskrawo-błękitny. Na Ziemi ani na żadnej z planet nie było przecież błękitnego piasku.
Błękitny piasek.
Błękitny piasek pod błękitną kopułą, która nie była niebem ani pomieszczeniem, lecz zamkniętą przestrzenią. Wyczuwał, że ta przestrzeń jest zamknięta i skończona, chociaż nie widział jej granic.
Nabrał garść piasku i przepuścił go przez palce. Ziarnka posypały się na jego obnażoną nogę. Obnażoną?
Nagą. Był zupełnie nagi, ciało jego od nieznośnego gorąca ociekało potem i powlekała je cienka warstwa piasku w tych miejscach, gdzie piasku dotknęło.
Ciało miał białe.
Pomyślał: „A więc ten piasek jest rzeczywiście błękitny. Gdyby się tylko wydawał błękitny wskutek błękitnego światła, ja bym też był błękitny. Ale jestem biały, wobec tego piasek jest błękitny. Błękitny piasek. Taki piasek nie istnieje. W ogóle nie istnieje takie miejsce jak to, w którym jestem”.
Pot zalewał mu oczy.
Było gorąco, goręcej niż w piekle. Tyle że piekło — piekło ludzi starożytnych — miało być czerwone, nie błękitne. Ale jeżeli to nie jest piekło, co to właściwie jest? Wśród planet tylko na Merkurym jest tak gorąco, a to nie jest Merkury. Poza tym Merkurego dzieli sześć miliardów kilometrów od…
Przypomniał sobie naraz, gdzie był przedtem. W małym, jednoosobowym statku rozpoznawczym nie opodal orbity Plutona, odbywaj ąc rekonesans na wąskim pasie miliona kilometrów po jednej stronie Armady Ziemskiej, stoj ącej tam w szyku bojowym, aby przeciąć drogę Obcym.
Nagły, natarczywy, szarpiący nerwy dzwonek alarmowy, kiedy nieprzyjacielski statek zwiadowczy — statek Obcych — znalazł się w zasięgu wykrywaczy statku Carsona…
Nikt nie wiedział, kto są ci Obcy, jak wyglądają, z jakiej galaktyki przybyli. Wiadomo było tylko, że skądś od strony Plejad.
Pierwsze sporadyczne najazdy na ziemskie kolonie i placówki graniczne. Starcia między patrolami ziemskimi i małymi grupami statków kosmicznych Obcych; starcia czasem wygrane, czasem przegrane, nigdy jednak dotychczas nie zakończone wzięciem do niewoli choćby jednego statku intruzów. Nigdy też nie pozostał przy życiu żaden z mieszkańców podbitej kolonii, aby móc opisać Obcych, którzy wysiedli ze statków, jeżeli z nich w ogóle wysiadali.
Niebezpieczeństwo z początku nie wydawało się groźne, bo najazdy nie były zbyt liczne ani szkody zbyt wielkie. Statki obcych uzbrojone były nieco gorzej od najlepszych ziemskich jednostek bojowych, aczkolwiek górowały nad nimi szybkością i zwrotnością. Ta nieco większa szybkość pozwalała Obcym wybierać między ucieczką a walką, chyba że dostały się w okrążenie.
Mimo to Ziemia przygotowała się do wielkiej batalii, do ostatecznej rozgrywki, buduj ąc najpotężniejszą armadę wszystkich czasów. Armada długo czekała w pogotowiu. Ale teraz nadszedł czas rozprawy.
Zwiadowcy, operuj ący w odległości dwudziestu miliardów km od Ziemi, dali znać, że zbliża się potężna flota Obcych. Zwiadowcy ci nigdy już nie powrócili, ale ich komunikaty radiotroniczne dotarły na Ziemię. Teraz więc Armada Ziemska, w sile dziesięciu tysięcy statków z pół milionem wojskowych kosmonautów, czekała tam, przy orbicie Plutona, aby przeciąć drogę Obcym i stoczyć z nimi walkę na śmierć i życie.
Walka zresztą miała być wyrównana, sądząc z doniesień nadesłanych przez zwiadowców, którzy nim zginęli, zdążyli zameldować o rozmiarach i sile nadciągającej floty.
Przy tak równych siłach nikt nie mógł przewidzieć wyniku bitwy i sprawa panowania w Układzie Słonecznym zawisła na włosku. Przypadek był tu szansą ostatnią i jedyną. Gdyby zwyciężyli Obcy, Ziemia wraz ze wszystkimi koloniami zdana byłaby całkowicie na ich łaskę i niełaskę. Ach, tak. Bob Carson przypomniał sobie…
Nie wyjaśniało to wprawdzie zagadki błękitnego piasku i migotliwej błękitnej mgły. Ale przypomniał sobie znów natarczywy dźwięk dzwonka i swój skok do przyrządów sterowniczych. Nerwowe ruchy swoich rąk, kiedy zapinał pasy. Kropkę na ekranie, która rosła gwałtownie…
Suchość w ustach. Potworna świadomość, że to już jest to. Dla niego przynajmniej, mimo że główne siły obydwóch flot nie znalazły się jeszcze we wzajemnym zasięgu.
Pierwszy smak walki. Za trzy sekundy czy jeszcze prędzej zwycięży albo stanie się garścią żużlu i popiołu. Zginie. Trzy sekundy — tyle trwa starcie kosmiczne. Dość czasu, żeby wolno policzyć do trzech, a potem — zwycięstwo albo śmierć. Jedno trafienie wystarcza, żeby zniszczyć lekko uzbrojony i słabo opancerzony mały statek rozpoznawczy.
Podczas gdy spieczone wargi wypowiedziały bezwiednie słowo „Raz”, gorączkowo manipulował sterami, aby utrzymać rosnącą kropkę na skrzyżowaniu pajęczych nici ekranu. Ręce obracały stery, a równocześnie prawa stopa zawisła nad pedałem wyrzutni pocisku. Jeden jedyny pocisk stężonego piekła, który musi trafić albo… Na drugi strzał nie będzie już czasu.
„Dwa”. Liczył, nie zdając sobie z tego sprawy. Kropka na ekranie nie była już kropką. Odległa tylko o kilka tysięcy kilometrów, sprawiała teraz w powiększeniu takie wrażenie, jak gdyby znajdowała się w odległości zaledwie kilkuset metrów. Był to zgrabny, szybki statek rozpoznawczy, mniej więcej tej wielkości co statek Carsona.
Obcy, tak, ponad wszelką wątpliwość. „Trz… Stopa dotknęła pedału wyrzutni…
Naraz Obcy skręcił raptownie i zniknął z krzyżujących się linii. Carson z rozpaczliwym pośpiechem naciskał klawisze przyrządów, żeby pognać za nim.
Przez dziesiątą część sekundy Obcego nie było wcale na ekranie, potem, kiedy dziób statku Carsona obrócił się za nim, Carson ujrzał go znów. Obcy lotem nurkującym zmierzał wprost ku lądowi.
Ląd? Było to chyba złudzenie optyczne. Musiała być złudzeniem ta planeta — czy cokolwiek innego — która wypełniła teraz cały ekran. Nie mogło tu być żadnego lądu. Najbliższą planetą był Neptun, odległy o cztery miliardy kilometrów, a Pluton krył się po drugiej stronie dalekiego słońca wielkości łebka od szpilki.
Carson miał przecież przyrządy! Nie wskazywały żadnego obiektu rozmiarów planety, nawet rozmiarów asteroidu. Ogarnął go nagły lęk, przeraził się zderzenia, zapominaj ąc nawet o Obcym. Wystrzeli przednie rakiety hamujące, a gdy nagła zmiana szybkości cisnęła go do przodu napinając pasy, wystrzelił prawe rakiety, żeby wykonać awaryjny zwrot. Przycisnął klawisze i nie odejmował od nich rąk, wiedząc, że musi użyć wszystkich środków bezpieczeństwa, aby uniknąć kraksy i że przy tak nagłym zwrocie straci na chwilę przytomność.
Poczuł, że ją traci.
To było wszystko. Teraz siedział na rozpalonym błękitnym piasku, kompletnie nagi, choć poza tym cały i zdrów. Nigdzie nie było śladu po statku kosmicznym, a zresztą nie było też śladu Kosmosu. Nie miał pojęcia, co to za sklepienie ma nad głową, ale pewien był, że to nie jest niebo. Dźwignął się na nogi.
Przyciąganie wydawało się nieco większe od normalnego. Niewiele większe.
Jak okiem sięgnąć, gładka płaszczyzna pokryta piaskiem. Tu i ówdzie kępy mizernych krzaków. Krzaki też niebieskie, ale w różnych odcieniach, niektóre jaśniejsze od błękitu piasku, inne znów ciemniejsze.
Spod najbliższego krzaka wybiegło małe stworzonko. Było podobne do jaszczurki, ale miało więcej niż cztery łapki. Stworzonko też było błękitne. Jaskrawo-błękitne. Zobaczyło Carsona i szybko uciekło z powrotem pod krzak.
Carson spojrzał znów w górę, usiłując dociec, co właściwie ma nad głową. Czy to dach? Nie, ale w każdym razie kopuła. Migotała ustawicznie, co utrudniało patrzenie. Niewątpliwie jednak miała kształt półkolisty i sięgała aż do płaszczyzny, do błękitnego piasku, otaczając Carsona ze wszystkich stron.
Znajdował się nie opodal środka kopuły. Dzieliło go jakieś sto metrów od najbliższej ściany, jeżeli to była ściana. Miał wrażenie, że wydrążoną błękitną półkulą c z e g o ś, maj ącą około dwustu pięćdziesięciu metrów w obwodzie, przykryto gładką płaszczyznę piasku.
Wszystko było niebieskie, prócz jednej plamy. W znacznej odległości, pod wklęsłą błękitną ścianą Carson dostrzegł coś czerwonego, jak gdyby kulę, mającą około metra średnicy. Znajdowała się zbyt daleko, żeby można było w tej migotliwej niebieskości dokładnie jej się przyjrzeć. Ale sam nie wiedząc czemu poczuł, że przeszył go dreszcz.
Wierzchem dłoni otarł pot z czoła, a raczej bezskutecznie próbował go otrzeć.
Czy to upiorny sen? Ten upał, ten piasek, to nieokreślone uczucie odrazy, którego doznawał, ilekroć spojrzał na czerwoną kulę.
Sen? Nie, człowiek nie zasypia i nie ma widziadeł sennych podczas walki w Kosmosie.
Śmierć? Niepodobna. Gdyby istniała nieśmiertelność, nie byłaby czymś tak bezsensownym, złożonym, z błękitnego skwaru, błękitnego piasku i czerwonej ohydy.
Naraz usłyszał głos.
Usłyszał go w głowie, nie w uszach. Dobiegał znikąd i zewsząd.
— Wędrując przez czasy, przestrzenie i wymiary — rozbrzmiewał głos w mózgu Carsona — ujrzałem w tym czasie i tej przestrzeni dwa ludy, maj ące stoczyć wojnę, w której jeden, z nich musi zginąć, a drugi tak osłabnie, że cofnie się w rozwoju i nie spełni nigdy swego przeznaczenia, lecz ostatecznie w proch się obróci, z którego powstał. Mówię tedy, że tak się stać nie może.
— Kto… kim jesteś? — Carson nie powiedział tego na głos, pytanie zarysowało się tylko w jego myślach.
— Nie zrozumiesz tego. Jestem… — Nastąpiła pauza, jak gdyby głos szukał — w mózgu Carsona — słowa, którego tam nie było, słowa, którego Carson nie znał. — Jestem zakończeniem ewolucji gatunku tak starego, że czasu nie można określić wyrazami, których znaczenie zdołałbyś pojąć… Gatunku stopionego w jedno jestestwo, wieczne… Takim jestestwem mógłby się stać twój prymitywny gatunek… — znów szukanie słowa —…po długim czasie. Mógłby się nim stać również gatunek, który w myślach nazywasz Obcymi. Postanawiam więc wtrącić się do tej bitwy, bitwy między flotami o siłach tak równych, że wynikiem jej byłaby zagłada obu gatunków. Jeden musi ocaleć. Jeden musi rozwijać się i ewoluować.
— Jeden? — pomyślał Carson. — Mój czy?…
— Jest w mojej mocy zapobiec wojnie, odesłać przybyszów do ich galaktyki. Ale wróciliby z czasem albo twoi współbracia prędzej czy później podążyliby tam za nimi. Tylko pozostając tutaj, w tym czasie i tej przestrzeni, aby ustawicznie interweniować, mógłbym powstrzymać te dwa gatunki od wzajemnego unicestwienia, a pozostać nie mogę.
Rozstrzygnę więc teraz. Zniszczę jedną flotę doszczętnie, druga zaś nie poniesie żadnych strat. Jedna cywilizacja będzie w ten sposób ocalona.
Zły sen. To musi być zły sen, pomyślał Carson. Ale wiedział, że tak nie jest.
Wszystko było zbyt obłędne, zbyt niewiarygodne, aby mogło nie być rzeczywistością.
Nie śmiał zadać pytania: która? Ale wyręczyły go w tym jego myśli.
— Ocaleje silniejszy — rzekł głos. — Tego nie mogę ż nie chcę zmienić. Ingeruję tylko po to, aby zwycięstwo było całkowite, aby nie było — znów szukanie słowa — pyrrusowym zwycięstwem śmiertelnie osłabionego gatunku.
Z krańców niedoszłej bitwy wybrałem na chybił trafił dwóch osobników, ciebie i jednego z Obcych. Widzę z twej pamięci, że w nacjonalistycznym zaraniu waszych dziejów znane były wypadki, kiedy o wyniku zatargu między dwoma narodami rozstrzygał turniej ich reprezentantów, rycerzy.
Ty i twój przeciwnik staniecie tu do walki nadzy i nieuzbrojeni, w warunkach równie dla was obu nieznanych i równie dla obu przykrych. Nie ma ograniczenia czasu, bo czas tu nie istnieje. Ten, co pozostanie przy życiu, będzie orędownikiem swego gatunku. Jego gatunek ocaleje.
— Ale… — Protest Carsona był właściwie nieartykułowanym dźwiękiem, lecz głos natychmiast odpowiedział:
— Wszystko jest przewidziane. Warunki są takie, że sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera. Zrozumiesz to. Bystrość i odwaga będzie ważniejsza od siły. Zwłaszcza odwaga, która jest wola życia.
— Ale kiedy my tu będziemy walczyć, nasze floty…
— Nie. Znajdujesz się w innym wymiarze, w innym czasie. Tam, we wszechświecie, który znasz, czas stoi, dopóki tu jesteś. Widzę, że zastanawiasz się, czy to miejsce istnieje naprawdę. A tak, ż nie. Podobnie jak ja — w twoim ograniczonym rozumieniu — istniej ę, a zarazem nie istniej ę. Moje istnienie należy do sfery psychicznej, nie fizycznej. Widziałeś mnie jako planetę, równie dobrze mógłbyś mnie ujrzeć jako pyłek albo słońce.
Dla ciebie jednak to miejsce jest teraz rzeczywiste. Cierpienia, których tu doznasz, będą prawdziwe. A jeżeli tu zginiesz, zginiesz naprawdę. Jeżeli umrzesz, twoja porażka będzie oznaczała śmierć całego twego gatunku. Tyle wiesz i to ci musi wystarczyć.
Głos umilkł.
Carson znów był sam, ale i nie sam. Gdy bowiem podniósł oczy, spostrzegł, że odrażający kulisty potwór, o którym wiedział już, że to Obcy, toczy się w jego kierunku. Toczy się.
Zdawało się, że nie ma nóg ani rąk, a w każdym razie nic takiego nie było widać. Toczył się po błękitnym piasku z płynną szybkością kropli rtęci. A przed nim, w sposób dla Carsona niepojęty, szła paraliżująca fala straszliwej nienawiści, od której mdliło, od której zbierało się na wymioty.
Carson rozejrzał się gorączkowo. Kamień, leżący w piasku o metr od niego, był czymś najbardziej zbliżonym do jakiej ś broni. Nie był duży, ale miał ostre kanty jak odłamek krzemienia. Wyglądał jak błękitny krzemień. Carson podniósł go i skulił się w oczekiwaniu ataku. Przeciwnik zbliżał się szybko, Carson nie zdołałby przed nim uciec.
Nie miał czasu, żeby się zastanowić, jak ma odeprzeć atak, a zresztą, czy mógł obmyśleć sposób walki ze stworzeniem, którego siły, cech charakterystycznych i metod walki nie znał? Przeciwnik, tocząc się teraz szybko, bardziej jeszcze niż przedtem przypominał idealnie okrągłą kulę.
Kulisty był już tylko o dziesięć metrów. O pięć. Naraz zatrzymał się.
A raczej coś go zatrzymało. Jego bok, znajdujący się naprzeciw Carsona, rozpłaszczył się nagle, jak gdyby trafił na niewidzialną ścianę. Kulisty odbił się, dosłownie odbił się od niewidzialnej przeszkody i odskoczył w tył.
Potem znów potoczył się naprzód, ale już wolniej, ostrożniej. Zatrzymał się znów w tym samym miejscu. Spróbował tym razem o kilka metrów dalej.
Musiała tam istnieć swego rodzaju przegroda. Carson coś sobie nagle przypomniał, Jak to powiedział głos? Sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera.
Pole elektromagnetyczne. Oczywiście nie Pole Netza, znane nauce ziemskiej, tamto bowiem iskrzy się i wydaje trzaski. To pole było niewidzialne, ciche.
Była to ściana, biegnąca przez środek wydrążonej półkuli. Carson mógł tego nawet nie sprawdzać. Kulisty czynił to za niego — toczył się wzdłuż bariery, szukaj ąc jakiegoś otworu, którego wciąż nie znajdował.
Carson postąpił kilka kroków do przodu, wyciągając przed sobą lewą rękę, aż wreszcie dotknął bariery. Była gładka w dotyku, elastyczna, przypominała raczej gumę niż szkło.
Rozgrzana, ale nie bardziej niż piasek pod jego stopami. Przy tym zupełnie przezroczysta, nawet z bliska.
Rzucił kamień, przyłożył do bariery obie ręce i spróbował j ą popchnąć. Zdawało się, że ustąpiła odrobinę. Ale tylko odrobinę, nawet gdy napierał całym swoim ciężarem. Sprawiała wrażenie stali obciągniętej gumą — najpierw miękka sprężystość, potem niewzruszona twardość.
Wspiął się na palce i sięgnął jak mógł najwyżej — przegroda wciąż była.
Zobaczył, że Kulisty dotarł do ściany i wraca. Carsona znów chwyciły mdłości, cofnął się, kiedy tamten go mijał. Kulisty nie zatrzymał się.
Ale czy bariera nie kończy się gdzieś na dole? Carson ukląkł i zaczął rozkopywać piasek. Piasek był miękki, lekki, kopanie szło łatwo. Na głębokości pół metra bariera wciąż jeszcze istniała.
Kulisty znów zawrócił. Widocznie z tamtej strony też nie mógł znaleźć żadnego przejścia.
Musi być jakiś sposób, pomyślał Carson. Jakiś sposób na to, żebyśmy mogli się do siebie zbliżyć. W przeciwnym razie ten pojedynek nie miałby sensu.
Kulisty wrócił na dawne miejsce i zatrzymał się po drugiej stronie bariery, w odległości zaledwie dwóch metrów. Carson miał wrażenie, że przeciwnik go obserwuje, chociaż ani rusz nie mógł się u niego dopatrzeć jakichkolwiek organów zmysłów. Nic, co by wyglądało jak oczy, uszy czy przynajmniej usta. Dojrzał wprawdzie teraz szereg rowków może dziesięć czy piętnaście — zobaczył też, że z dwóch rowków wysunęły się nagle dwie macki i zanurzyły się w piasku, jak gdyby badając jego konsystencję. Macki miały około trzech centymetrów średnicy i około pół metra długości.
Macki wysuwały się i cofały do rowków. Pozostawały ukryte w rowkach, kiedy Kulisty się toczył, i wyglądało na to, że nie mają nic wspólnego z jego sposobem poruszania się. O ile można się było zorientować, Kulisty poruszał się przesuwaj ąc jakoś swój środek ciężkości, ale jak się to działo, tego Carson nie potrafił sobie nawet wyobrazić.
Wzdrygnął się patrząc na ten stwór. Był obcy, wstrętny, niewymownie ohydny, przerażająco różny od jakichkolwiek form życia na Ziemi czy na innych planetach Układu Słonecznego. Carson wyczuwał instynktownie, że psychika potwora musi być równie odrażaj ąca jak jego ciało.
Ale musiał spróbować. Jeżeli Kulisty nie miał żadnych zdolności telepatycznych, próba była z góry skazana na niepowodzenie, Carson sądził jednak, że Kulisty ma takie zdolności. Odczuł przecież kilka minut temu, kiedy Kulisty usiłował go zaatakować, emanację czegoś nie dającego się zakwalifikować do zjawisk fizycznych — zwartą, niemal dotykalną falę nienawiści.
Jeżeli Kulisty potrafił wysłać taką falę, może potrafi też czytać w myślach Carsona, przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć, o co Carsonowi chodzi.
Wolno, znacząco Carson podniósł kamień, który był jego jedyną bronią, a potem odrzucił go od siebie gestem poniechania walki i podniósł w górę rozwarte dłonie.
Zaczął mówić na głos, wiedząc, że chociaż dla stojącego przed nim przeciwnika słowa nic nie będą znaczyły, wypowiadanie ich pomoże jemu samemu dokładniej skupić myśli na tym, co chce Kulistemu przekazać.
— Czy nie możemy zawrzeć pokoju? — powiedział, a głos jego zabrzmiał dziwnie wśród całkowitej ciszy. — Jestestwo, które nas tu sprowadziło, powiedziało nam, co musi nastąpić, jeżeli nasze gatunki podejmą ze sobą walkę zagłada jednego i osłabienie, i retrogresja drugiego. Wynik bitwy pomiędzy nimi; powiedziało Jestestwo, zależy od tego, na co my się tu zdobędziemy. Czemu nie mielibyśmy zawrzeć wieczystego pokoju? Wy wrócicie do waszej galaktyki, my do naszej.
Carson postarał się stłumić własne myśli, żeby odebrać odpowiedź.
Odpowiedź nadeszła i uderzyła go jak obuchem. Zachwiał się na nogach i odstąpił kilka kroków, wstrząśnięty natężeniem nienawiści i żądzy mordu, którą przepojone były przekazywane mu czerwone obrazy. Nie docierały do niego w postaci artykułowanych słów — jak przedtem myśli Jestestwa — lecz jako napływające jedna po drugiej fale gwałtownej pasji.
Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, musiał zmagać się z fizycznym działaniem tej nienawiści, najwyższym wysiłkiem woli wyrzucić z mózgu okropne obce myśli, którym udzielił dostępu tłumiąc myśli własne. Znów chwyciły go mdłości.
Odzyskiwał stopniowo przytomność, wolno, jak człowiek budzący się ze złego snu. Oddychał z trudem i czuł osłabienie, ale mógł już myśleć jasno.
Stał obserwuj ąc Kulistego. Tamten trwał bez ruchu podczas pojedynku psychicznego, którego wygrania był tak bliski. Teraz potoczył się o kilka metrów w bok, do najbliższego z błękitnych krzaków. Trzy macki wysunęły się błyskawicznie z rowków i zaczęły obmacywać krzak.
— Trudno, jak wojna, to wojna — powiedział Carson. Zdobył się na zgryźliwy uśmiech. — Jeżyli dobrze zrozumiałem, pokój cię nie nęci. — A że był mimo wszystko człowiekiem bardzo młodym i nie mógł oprzeć się pokusie udramatyzowania sytuacji, dodał jeszcze: — No to na śmierć i życie!
Ale jego głos w otaczającej kompletnej ciszy zabrzmiał śmiesznie, sam to od razu zrozumiał. Uświadomił sobie nagle, że to rzeczywiście walka na śmierć i życie. Nie będzie to tylko jego własna śmierć albo śmierć tego czerwonego stworzenia, które w myślach nazywał Kulistym, lecz śmierć całego gatunku, reprezentowanego przez jednego z nich. Zagłada rodzaju ludzkiego, jeżeli on, Carson, nie zdoła odnieść zwycięstwa.
Myśl ta napełniła go wielką pokorą i wielkim przerażeniem. Nie, coś więcej niż myśl — przeświadczenie. W jakiś niewytłumaczony sposób, z uczuciem silniejszym nawet od wiary, miał już teraz pewność, że Jestestwo, które zaaranżowało ten pojedynek, powiedziało prawdę o swoich zamiarach i swojej mocy. To nie był żart.
Przyszłość ludzkości zależy od niego. Była to potworna świadomość, Carson postarał się czym prędzej odpędzić ją ad siebie, by skupić wszystkie myśli na tym, co ma przedsięwziąć.
Musi być jakiś sposób na to, żeby przedostać się przez barierę albo zadać przez barierę śmiertelny cios.
Siłami psychicznymi? Spodziewał się, że nie tylko w tym rzecz, Kulisty bowiem ma bez wątpienia większe zdolności telepatyczne od prymitywnych, nierozwiniętych zdolności telepatycznych ludzi. A może te zdolności stanowią zarazem jego słabość?
On, Carson, zdołał wyrzucić z mózgu myśli Kulistego, ale czy Kulisty zdoła uporać się z jego myślami? Jeżeli Kulisty ma większą zdolność przekazu, może zarazem jego mechanizm odbiorczy jest bardziej wrażliwy i mniej odporny?
Carson wbił spojrzenie w Kulistego i postarał się ześrodkować na nim wszystkie swoje władze umysłowe.
— Umrzyj — myślał. — Zaraz umrzesz. Umierasz. Jesteś w agonii…
Próbował różnych wariantów, sięgnął nawet do wyobrażeń plastycznych. Pot wystąpił mu na czole, czuł, że dygocze cały z wysiłku. Ale Kulisty nadal badał krzak ze spokojem tak niezmąconym, jak gdyby Carson recytował tabliczkę mnożenia.
A więc ten sposób jest na nic.
Wysiłek psychiczny w połączeniu z upałem sprawił, że Carsonowi zakręciło się w głowie. Usiadł na błękitnym piasku, żeby odpocząć, i poświęcił całą uwagę obserwowaniu Kulistego. Być może obserwując go pilnie, zdoła ocenić jego siłę i odkryć jego słabości, słowem dowiedzieć się różnych cennych rzeczy, które przydadzą się, kiedy wreszcie dojdzie między nimi do starcia.
Kulisty odłamywał gałązki. Carson wytężał wzrok, starając się ocenić, ile wysiłku Kulisty w to wkłada. Potem, myślał, znajdzie po swojej stronie podobny krzak, ułamie kilka gałązek podobnej grubości i będzie mógł porównać siłę fizyczną swoich rąk i ramion z siłą macek tamtego.
Gałązki nie poddawały się łatwo, Kulisty musiał się przy każdej dobrze natrudzić. Każda macka, zauważył Carson, rozdwajała się na końcu w dwa palce, każdy palec zakończony był paznokciem czy też szponem. Szpony nie wydawały się szczególnie długie ani groźne. Nie bardziej niebezpieczne niż paznokcie Carsona, gdyby pozwolił im trochę odrosnąć.
Ogólnie rzecz biorąc Kulisty pod względem fizycznym nie wyglądał na zbyt groźnego przeciwnika. Chyba że ten krzak ma wyjątkowo twarde pędy. Carson rozejrzał się. Aha, owszem, tuż obok, w zasięgu jego ręki był inny krzak dokładnie tego samego typu.
Wyciągnął rękę i ułamał gałązkę. Była krucha, łamliwa. Zapewne, Kulisty mógł rozmyślnie udawać, że się wysila, ale Carson nie sądził, aby tak było.
Z drugiej strony jednak, gdzie się kryją słabe punkty Kulistego? W jaki sposób Carson ma go zabić, jeżeli się nadarzy sposobność? Zaczął znów obserwować Kulistego. Zewnętrzna powłoka czy też skóra sprawiała wrażenie grubej i twardej. Należałoby użyć jakiegoś ostrego narzędzia. Carson znów podniósł odłamek skały. Odłamek miał około trzydziestu centymetrów długości, był długi, wąski, z dość ostrym jednym końcem. Jeżeli się daje łupać jak krzemień, można będzie z niego zrobić nóż.
Kulisty nadal penetrował zarośla. Mała błękitna jaszczurka, wielonoga jak ta, którą Carson widział po swojej stronie bariery, wybiegła spod krzaka.
Jedna z macek Kulistego śmignęła do przodu, chwyciła jaszczurkę i podniosła ją do góry. Inna macka wysunęła się błyskawicznie i zaczęła obrywać jaszczurce łapki równie systematycznie i obojętnie, jak przed chwilą zrywała gałązki krzewu. Stworzonko szamotało się rozpaczliwie i wydawało przenikliwe piski — pierwsze dźwięki, które Carson usłyszał tutaj poza własnym głosem.
Carson wzdrygnął się i chciał odwrócić oczy, ale zmusił się do patrzenia: wszystko, czego dowie się o przeciwniku, może być cenne. Nawet ta informacja o jego zbędnym okrucieństwie. Zwłaszcza — pomyślał w nagłym przypływie wściekłości — zwłaszcza ta informacja o jego zbędnym okrucieństwie. Rozkoszą będzie zabić tego potwora, kiedy się nadarzy okazja — i jeżeli się taka okazja nadarzy.
Z tego choćby powodu, pokonując odruch współczucia, patrzał, jak Kulisty znęca się nad jaszczurką.
Poczuł jednak ulgę, gdy jaszczurka straciwszy połowę łapek przestała szamotać się, piszczeć i zwisła nieżywa w mackach Kulistego.
Kulisty nie odrywał już reszty łapek. Pogardliwie odrzucił od siebie martwą jaszczurkę w kierunku przeciwnika. Nieżywe ciałko zakreśliło łuk w powietrzu i upadło u stóp Carsona.
Przeszło przez barierę! A więc bariery już nie ma! Carson, ściskając kamień, w mgnieniu oka zerwał się na nogi i skoczył naprzód. Natychmiast zrobi koniec z potworem! Skoro bariery nie ma…
Ale bariera była. Przekonał się o tym ponad wszelką wątpliwość, gdy wyrżnął w nią głową tak mocno, że pociemniało mu w oczach. Odbił się od bariery i upadł.
Kiedy usiadł, potrząsając głową, żeby oprzytomnieć, dostrzegł, że jakiś pocisk leci w jego kierunku. Padł na piasek i przekręcił się na bok. Zdążył usunąć ciało z drogi pocisku, ale poczuł ostry, przeszywający ból w lewej łydce.
Nie zważając na ból potoczył się do tyłu i dźwignął się z wysiłkiem. Kulisty podniósł właśnie następny kamień i kołysząc go w dwóch mackach szykował się do nowego rzutu.
Kamień wzleciał w powietrze, ale Carson bez trudu uniknął pocisku, usuwając się na bok. Kulisty najwidoczniej potrafił rzucać celnie, ale ani daleko, ani zbyt silnie. Pierwszy kamień zranił Carsona tylko dlatego, że ten siedział i za późno go dostrzegł.
Teraz, uchylając się przed słabym drugim rzutem, Carson jednocześnie mocnym zamachem prawego ramienia cisnął w Kulistego kamieniem, który wciąż ściskał w ręce. Jeżeli pociski, pomyślał z nagłym przypływem otuchy, mogą przebywać barierę, no to obaj możemy się zabawić w ich rzucanie. A mocna prawa ręka Ziemianina…
Nie mógł chybić metrowej kuli z odległości czterech metrów, toteż nie chybił. Kamień śmignął z szybkością kilkakrotnie większą od szybkości pocisków Kulistego, Trafił w sam środek, niestety jednak nie uderzył ostrzem, lecz płaskim bokiem.
Kulisty bez wątpienia poczuł uderzenie. Sięgał właśnie po następny kamień, ale zmienił zamiar i czym prędzej się wycofał. Zanim Carson zdążył podnieść i rzucić jeszcze jeden kamień, Kulisty był już o czterdzieści metrów od bariery, tocząc się coraz dalej.
Drugi pocisk Carsona chybił o kilkanaście centymetrów, trzeci rzut był za krótki. Kulisty znajdował się już poza zasięgiem pocisków — w każdym razie poza zasięgiem pocisków dość ciężkich, aby mogły być niebezpieczne.
Carson uśmiechnął się. Tę rundę wygrał. Tyle tylko, że… Przestał się uśmiechać, kiedy się nachylił, żeby obejrzeć swoją nogę. Ostry, nierówny brzeg kamienia głęboko przeciął łydkę, zadając dziesięciocentymetrową ranę, która obficie krwawiła. Carson miał jednak nadzieję, że żadna arteria nie jest przecięta. Jeżeli krwawienie ustanie samo przez się, to dobrze. Jeżeli nie, czekają go spore kłopoty.
Ale zanim mógł zająć się raną, musiał coś zbadać. Co to jest właściwie ta bariera?
Ruszył znów naprzód, tym razem wyciągając przed sobą ręce. Namacał barierę, potem nie odrywając od niej jednej ręki, rzucił garść piasku. Piasek przeleciał na drugą stronę. Ręka opierała się o gładką, twardą ścianę.
Materia organiczna przeciw materii nieorganicznej? Nie, bo martwa jaszczurka przeleciała na tę, stronę, a jaszczurka, żywa czy martwa, to przecież materia organiczna. A rośliny?… Carson ułamał gałązkę i dziabnął nią barierę. Gałązka przeszła na drugą stronę nie napotykając żadnego oporu, gdy jednak palce Carsona, trzymające gałązkę, dotarły do bariery, uderzyły o nią, nie mogąc posunąć się dalej.
A więc on nie może się przedostać, Kulisty też nie może. Ale kamienie, piasek i nieżywa jaszczurka…
A żywa jaszczurka? Rozpoczął polowanie pod krzakami, aż wreszcie znalazł jaszczurkę i złapał ją. Ostrożnym, delikatnym ruchem rzucił ją o barierę. Odbiła się od niej i uciekła po błękitnym piasku.
Z dotychczasowych doświadczeń wypływał tedy konkretny wniosek. Bariera jest nieprzebyta tylko dla istot żywych. Martwa lub nieorganiczna materia może ją przebyć.
Rozstrzygnąwszy to pytanie Carson znów obejrzał zranioną nogę. Krwawienie zmniejszyło się, oznaczało to, że można się nie troszczyć o opaskę zaciskającą. Ale trzeba zdobyć trochę wody, żeby obmyć ranę.
Woda! Na myśl o wodzie uświadomił sobie, że ma okropne pragnienie. Będzie musiał znaleźć wadę w wypadku, gdyby ten turniej miał się przeciągnąć.
Utykając lekko, rozpoczął inspekcję swojej połowy areny. Przesuwając jedną ręką po barierze ruszył na prawo, aż doszedł do wklęsłej ściany bocznej. Była widoczna. Z bliska jej matowo-niebieskoszara powierzchnia była w dotyku identyczna z powierzchnią poprzecznej bariery.
Zrobił doświadczenie rzucając w nią garść piasku. Piasek dosięgnął ściany i zniknął. Półkolista skorupa była więc również polem elektromagnetycznym. Tyle że w przeciwieństwie do bariery poprzecznej — polem nieprzezroczystym.
Obszedł ją dokoła, aż wrócił znów do bariery i wzdłuż niej do miejsca, z którego wyruszył.
Nigdzie ani śladu wody.
Coraz bardziej zaniepokojony, zaczął posuwać się zygzakami z powrotem między barierą a ścianą, badając starannie każdy centymetr płaszczyzny.
Wody nie było. Błękitny piasek, błękitne krzaki i nieznośne gorąco. Nic więcej.
To chyba imaginacja, że tak bardzo cierpi wskutek pragnienia… Jak długo tu jest? Oczywiście nie według rachuby czasu w jego wszechświecie i wymiarze. Jestestwo powiedziało, że czas będzie tam stał w miejscu, dopóki on tu pozostanie. Ale procesy chemiczne w jego ciele postępują mimo wszystko naprzód. Więc według odczuć cielesnych, jak długo tu jest? Jakieś trzy czy cztery godziny najwyżej. Z pewnością nie dość długo, żeby tak cierpieć z pragnienia.
Cierpiał jednak bardzo, w zaschniętym gardle piekło go nieznośnie. Przyczyną tego był upał. I to jaki upał! Chyba przeszło pięćdziesiąt stopni. Straszliwy suchy upał bez najlżejszego powiewu.
Kulał coraz bardziej i był ostatecznie wyczerpany, gdy zakończył wreszcie bezowocne badanie swego terytorium. Spojrzał na trwającego w bezruchu Kulistego, życząc mu, żeby czuł się tak samo okropnie. Zresztą to bardzo możliwe, że tamtemu też wcale nie jest za dobrze. Może Kulisty pochodzi z planety, na której normalną temperaturą jest dziewięćdziesiąt pięć, stopni powyżej zera. Może on zamarza, gdy Carson omdlewa, ze spiekoty…
Może atmosfera jest dla tamtego zbyt zgęszczona w tym samym stopniu, w jakim dla Carsona jest zbyt rozrzedzona. Carson tak się zmęczył badaniem terenu, aż się zasapał. Atmosfera tutaj — zdał sobie teraz z tego sprawę — jest niewiele gęstsza od atmosfery na Marsie.
Brak wody.
Zakreśla to granice wytrzymałości, dla Carsona w każdym razie. Jeżeli nie znajdzie sposobu na to, żeby przekroczyć barierę albo zabić nieprzyjaciela nie przekraczaj ąc jej, umrze z pragnienia. Na tę myśl ogarnęła go rozpaczliwa determinacja. Musi się śpieszyć.
Ale siłą woli nakazał sobie usiąść na chwilę, odpocząć i zastanowić się.
Co tu można przedsięwziąć? Nic, a zarazem bardzo dużo. Na przykład te krzaki… Nie wyglądają obiecująco, ale trzeba zbadać kryj ące się w nich możliwości. No i ta noga trzeba w jakiś sposób oczyścić ranę, choćby nawet bez wody. Poza tym trzeba zgromadzić amunicję w postaci kamieni. Znaleźć kamień, który posłuży jako nóż.
Noga bolała go coraz bardziej, uznał więc, że nią należy się zająć przede wszystkim. Jeden rodzaj krzaków miał liście — czy też coś podobnego do liści. Urwał całą garść, obejrzał je dokładnie i postanowił zaryzykować. Użył ich do oczyszczenia rany z piasku, brudu i skrzepłej krwi, a potem ze świeżych liści zrobił tampon, który przyłożył do rany, obwiązując opatrunek witkami tego samego krzewu.
Witki były nadspodziewanie mocne. Chociaż cienkie, miękkie i giętkie, nie dawały się wcale złamać. Musiał odpiłować je z krzewu ostrym brzegiem błękitnego krzemienia. Niektóre grubsze pędy miały przeszło pół metra długości, zanotował więc sobie w pamięci na wszelki wypadek, że jeżeli te grubsze zwiąże się ze sobą końcami, można z nich zrobić wcale niezłą linę. Może uda mu się wymyślić jakiś użytek dla liny.
Następnie zabrał się do robienia noża. Błękitny krzemień rzeczywiście nietrudno było rozłupać. Z odłamka trzydziestocentymetrowej długości sporządził niezbyt zgrabne, ale wystarczająco groźne narzędzie. Z witek krzewu splótł pas, za który mógł wsadzić kamienny nóż, aby się z nim nie rozstawać, a jednocześnie mieć wolne ręce.
Powrócił teraz do badania krzaków. Znalazł jeszcze trzy inne odmiany. Jedna była bezlistna, sucha, łamliwa, przypominała zeschłe łodygi chwastów stepowych. Druga miała gałęzie miękkie, kruche, gąbczaste, prawie jak huba. Nadawałyby się doskonale na rozpałkę. Trzecia odmiana była najbardziej zbliżona do drzewa. Miała delikatne liście, które więdły przy dotknięciu, ale pędy, chociaż krótkie, były proste i mocne.
Upał był nadal potworny, nie do zniesienia.
Carson pokuśtykał do, bariery, pomacał, żeby się, upewnić, że bariera wciąż jeszcze jest.
Stał przez chwilę obserwując Kulistego. Kulisty trzymał się w bezpiecznej odległości od bariery, poza zasięgiem skutecznego rzutu kamieniem. Snuł się tam w głębi i coś robił. Carson nie mógł się zorientować, co on robi.
Naraz Kulisty zatrzymał się, potoczył się bliżej bariery i jak gdyby skupił uwagę na Carsonie. Carson znów musiał pokonać falę mdłości. Cisnął w Kulistego kamieniem. Kulisty wycofał się szybko i powrócił do przerwanej roboty.
Carson potrafił już przynajmniej zmusić Kulistego, żeby się trzymał w przyzwoitej odległości.
„No i dużo z tego mam!” — pomyślał z goryczą. Mimo to następną godzinę czy dwie spędził na zbieraniu kamieni odpowiedniej wielkości i na układaniu ich w różne stosy po swojej stronie bariery.
W gardle paliło go teraz jak ogniem. Trudno mu było myśleć o czymkolwiek innym prócz wody.
Musiał jednak myśleć i o innych rzeczach. O tym, jak przedrzeć się przez tę przeklętą barierę — albo przedostać się nad nią czy pod nią — jak dotrzeć do tej czerwonej kuli i jak zabić ją, zanim to piekło skwaru i pragnienia zabije jego.
Bariera ciągnie się od ściany do ściany. Ale jak wysoko i jak głęboko sięga pod piaskiem?
Przez chwilę Carsonowi za bardzo mąciło się w głowie, żeby mógł się spokojnie zastanowić nad tym, jak ma to zbadać. Siedząc bez ruchu na rozpalonym piasku — choć wcale nie pamiętał, żeby siadał. — patrzył bezmyślnie na błękitną jaszczurkę, która spod jednego krzaka przebiegała pad drugi. Po chwili wyjrzała i zerknęła na Carsona.
Carson uśmiechnął się do niej. Może całkiem już w piętkę goni, bo przypomniało mu się naraz zasłyszane gdzieś opowiadanie o pierwszych kolonistach na pustyni marsjańskiej, zapożyczone ze starszych jeszcze opowieści o wędrowcach na pustyniach ziemskich: „Po,pewnym czasie samotność tak człowiekowi doskwiera, że zaczyna gadać do jaszczurek, a wkrótce potem słyszy nawet, że jaszczurki mu odpowiadają…”
Powinien by oczywiście skupić wszystkie myśli na tym, jak zabić Kulistego, zamiast tego jednak uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:
— Halo, jak się masz!
Jaszczurka podbiegła trochę bliżej.
— Halo — powiedziała.
Carson w pierwszej chwili osłupiał, a potem ryknął wielkim śmiechem. Przy tym gardło wcale go od śmiechu nie zabolało — widocznie pragnienie nie było jeszcze aż tak groźne.
Czemu nie? Czemu by Jestestwo, które wymyśliło to koszmarne miejsce, nie mogło oprócz innych właściwości mieć również poczucia humoru? Gadające jaszczurki, które potrafią odpowiadać mi w moim własnym języku… Świetny kawał.
Raz jeszcze uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:
— Chodź no tu.
Ale jaszczurka zawróciła i uciekła, przebiegaj ąc od krzaka do krzaka, aż wreszcie znikła mu z oczu.
Znów poczuł pragnienie.
Ale musi przecież coś przedsięwziąć. Nie wygra tego turnieju, jeżeli będzie tak siedział, oblewając się potem i litując się nad sobą. Musi coś przedsięwziąć. Ale co?
Pokonać barierę. Ale nie może przedostać się przez nią ani nad nią. A czy na pewno nie można przedostać się pod nią? Na dodatek, jeżeli wykopie dość głęboki dół, może nawet dokopać się do wody… Złapałby dwie sroki za ogon…
Carson z najwyższym już wysiłkiem pokulał do bariery i zaczął kopać, wygarniaj ąc po dwie garście naraz. Praca była ciężka, mozolna, bo piasek osypywał się, im głębszy więc był dół, tym większą musiał mieć średnicę. Ile godzin mu to zajęło, nie wiedział, ale na głębokości metra dotarł do skalnego podłoża. Sucha skała, ani śladu wody.
Pole elektromagnetyczne bariery sięgało aż do podłoża skalnego. Żadnego przejścia. Ani kropli wody. Wszystko na próżno.
Wygramolił się z dołu i leżał oddychając z trudem… Potem podniósł głowę, żeby zobaczyć, co robi Kulisty. Bo przecież musi coś robić…
Owszem, robił. Budował coś z grubszych gałęzi, powiązanych cienkimi witkami. Jakąś dziwną konstrukcję, z grubsza biorąc czworokątną i mającą około metra wysokości. Żeby lepiej się przyjrzeć, Carson wdrapał się na górkę piasku, który wykopał z dołu, stanął na niej i patrzał.
Z tylnej części konstrukcji sterczały dwie długie dźwignie, jedna zakończona czymś na kształt czaszy. To mi wygląda na swego rodzaju katapultę, pomyślał Carson.
Rzeczywiście, Kulisty wziął właśnie pokaźnej wielkości kamień i włożył go do owej niby— czaszy. Za pomocą jednej z macek podnosił i opuszczał przez chwilę drugą dźwignię w górę i w dół, potem obrócił nieco machinę, jak gdyby nastawiając ją na cel, a dźwignia z kamieniem podniosła się raptownie w górę i do przodu.
Kamień zatoczył łuk kilka metrów nad głową Carsona, tak daleko, że nie trzeba było przed nim się uchylać. Carson ocenił jednak dystans przebyty przez kamień i cicho gwizdnął. On, Carson, nie zdołałby rzucić takiego kamienia dalej niż na połowę tej odległości. Co gorsza, nawet wycofując się w głąb swego terytorium, będzie wciąż pozostawał w zasięgu machiny, jeżeli Kulisty przesunie j ą naprzód, prawie pod barierę.
Jeszcze jeden kamień świsnął mu nad głową. Tym razem upadł już nie tak daleko.
Machina może być niebezpieczna, stwierdził Carson. Chyba lepiej będzie jakoś temu zaradzić.
Przesuwaj ąc się to w jedną, to w drugą stronę wzdłuż bariery, żeby utrudnić nastawianie katapulty, zaczął ciskać w nią kamieniami. Ale przekonał się niebawem, że to na nic. Kamienie musiały być lekkie, w przeciwnym razie nie mógł rzucać ich tak daleko. Jeżeli trafiały w konstrukcję, odbijały się od niej nie wyrządzając najmniejszej szkody. A przy tej odległości Kulisty bez trudu usuwał się przed tymi, które padały blisko niego.
Poza tym Carson już się zmęczył i wszystkie mięśnie bolały go z wyczerpania. Gdyby mógł chwilę odpocząć, gdyby nie musiał wciąż uskakiwać przed kamieniami, wyrzucanymi przez katapultę w regularnych odstępach mniej więcej trzydziestu sekund…
Potykając się odszedł w głąb areny. Zaraz się jednak przekonał, że to też na nic. Kamienie dolatywały także i tutaj, tyle że w dłuższych odstępach, jak gdyby potrzeba było więcej czasu na nakręcenie zagadkowego mechanizmu katapulty.
Powlókł się znów pod barierę. Padał kilka razy i z najwyższym trudem przesuwał nogi. Czuł, że jest u kresu wytrzymałości. Nie śmiał się jednak zatrzymać, dopóki nie uda mu się unieruchomić katapulty. Jeżeli zaśnie, nigdy się już nie obudzi.
Jeden z pocisków katapulty podsunął mu zaczątek pomysłu, Pocisk ten uderzył w stos kamieni, które Carson zgromadził przy barierze jako amunicj ę — i wzniecił iskry.
Iskry. Ogień. Człowiek pierwotny rozniecał ogień krzesząc iskry, a jeśli użyć tych suchych, gąbczastych pędów w charakterze hubki…
Na szczęście miał w pobliżu i krzak tej odmiany. Nałamał gałęzi, położył je przy stosie zamieni, potem zaczął cierpliwie uderzać kamieniem o kamień, aż wreszcie iskra padła na gąbczaste pędy. Zajęły się ogniem tak szybko, że osmaliły Carsonowi brwi i spaliły się na popiół w ciągu paru sekund.
Ale Carson wiedział już teraz, do czego dąży, po kilku minutach rozniecił małe ognisko, płonące pod osłoną górki piasku, którą usypał, gdy przed godziną czy dwiema kopał dół. Rozpalił je za pomocą niby-hubki, a dorzucaj ąc pędy innych krzaków, palące się wolniej, utrzymywał równy płomień.
Mocne cienkie witki, przypominające drut, nie paliły się łatwo, dzięki temu mógł sporządzać i rzucać bomby zapalające. Bombę taką stanowiła po prostu wiązka suchych patyków z małym kamieniem w środku, żeby dodać jej wagi, zakończona pętlą z witki, żeby można było ją rozkołysać i rzucić.
Carson przygotował cały tuzin tych bomb, zanim zapalił i rzucił pierwszą. Chybiła celu, ale Kulisty rozpoczął szybki odwrót, ciągnąc za sobą katapultę. Carson miał jednak następne pociski w pogotowiu i rzucał je błyskawicznie, jeden po drugim. Czwarty utkwił w ramie katapulty i zrobił swoje. Kulisty rozpaczliwie usiłował zagasić szerzący się ogień, Posypując go piaskiem, lecz jego szponiaste macki mogły nabrać co najwyżej łyżkę piasku naraz, toteż wszystkie te usiłowania spełzły na niczym. Katapulta płonęła.
Kulisty potoczył się na bezpieczną odległość od ognia i znów skupił uwagę na Carsonie. Carson znów poczuł falę nienawiści i towarzyszące jej mdłości. Ale tym razem odczuł je słabiej: albo Kulisty zaczynał tracić siły, albo też Carson wyrobił już w sobie odporność na jego — psychiczne ataki.
Zagrał Kulistemu na nosie, a następnie zmusił go do ucieczki, ciskaj ąc w niego kamieniem. Kulisty wycofał się w głąb swojej połowy areny i zaczął znów łamać gałęzie. Przypuszczalnie chciał zrobić nową katapultę.
Carson sprawdził — po raz setny — że bariera wciąż działa, gdy wtem spostrzegł, że siedzi przy niej na piasku. Ogarnęła go naraz słabość tak wielka, że nie mógł ustać na nogach.
Ból w nodze pulsował ustawicznie, pragnienie stawało się coraz dokuczliwsze. Ale wszystko to bladło wobec skrajnego fizycznego wyczerpania, które owładnęło całym jego ciałem.
No i to gorąco!
Takie właśnie musi być piekło, pomyślał. Piekło, w które wierzyli starożytni. Zmagał się ze snem, zarazem jednak rozumiał, że czuwanie jest bezcelowe, on bowiem nic na razie nie może zrobić. Nie może nic zrobić, dopóki bariera pozostaje nieprzebyta, a Kulisty tkwi poza zasięgiem pocisków.
Ale przecież musi istnieć jakieś wyjście. Usiłował przypomnieć sobie wszystko, co czytał w podręcznikach archeologii o metodach walki, stosowanych w zamierzchłych czasach przed odkryciem metali i mas plastycznych. Najpierw były pociski kamienne, pomyślał. No cóż, to przecież już ma.
Jedynym ulepszeniem tego sposobu walki byłaby katapulta, taka, jaką zbudował Kulisty. Ale Carson nie zdołałby nigdy zbudować takiej machiny, mając do dyspozycji tylko pędy tutejszych krzewów — ani jednego patyka, który by miał więcej niż pół metra długości. Owszem, potrafiłby obmyślić podobny mechanizm, ale nie miał już sił na taką pracę, która musiałaby potrwać kilka dni.
Kilka dni? A przecież Kulisty zbudował machinę. Czyżby tkwili tu już od kilku dni? Naraz przypomniał sobie, że
Kulisty ma dużo macek, może więc wykonać taką pracę znacznie prędzej od niego.
Poza tym katapulta nie rozstrzygnie o wyniku walki. Trzeba wymyślić coś skuteczniejszego.
Łuk i strzały? Nie. Carson próbował kiedyś łucznictwa i wiedział, że nie ma w tym kierunku najmniejszych zdolności. Nie radził sobie nawet z nowoczesnym sportowym łukiem, gwarantuj ącym dokładność, a cóż dopiero, gdyby miał niezdarny, powiązany z kawałków łuk, jaki by sobie tutaj mógł zmajstrować. Nie strzeliłby chyba nawet na taką odległość, na jaką rzucał kamieniem, a już z pewnością strzeliłby mniej celnie.
Włócznia? Owszem, włócznię potrafiłby zrobić. Byłaby wprawdzie bezużyteczna jako broń do rzucania na odległość, ale mogłaby się przydać w walce wręcz, jeżeli do takiej walki w ogóle dojdzie.
W dodatku będzie miał przynajmniej coś do roboty. Jak się zajmie pracą, może przestanie mu się mącić w głowie, bo teraz musiał się chwilami dobrze skupić, zanim zdołał sobie przypomnieć, dlaczego tu jest, dlaczego musi zabić Kulistego.
Na szczęście był wciąż przy jednym ze stosów kamieni. Zaczął je przebierać, aż trafił wreszcie na kamień z grubsza biorąc w kształcie grotu. Za pomocą mniejszego kamienia począł go szlifować, wycinając po bakach ostre zazębienia, żeby grot, jeżeli w czymś utkwi, nie dał się łatwo wyciągnąć.
Coś niby harpun? To jest myśl! Harpun lepszy jest może od włóczni, przynajmniej w tym obłędnym turnieju. Jeżeli będzie miał taki harpun na linie i zahaczy nim Kulistego, może uda się przyciągnąć go do bariery, a wtedy kamienne ostrze noża przejdzie przez barierę, choćby nawet ręce nie przeszły.
Drzewce trudniej było zrobić niż głowicę. W końcu jednak rozszczepiając i łącząc ze sobą najgrubsze pędy czterech krzaków, a potem okręcając złącza mocnymi, licz cienkimi witkami, sporządził drzewce długości około półtora metra i zamocował kamienną głowicę w rowku, wyżłobionym na końcu drzewca.
Niezgrabne to było, ale mocne.
Teraz lina. Z cienkich, giętkich witek splótł sześć metrów liny. Była lekka i nie sprawiała wrażenia mocnej, ale Carson wiedział, że utrzyma ona bez trudu ciężar jego ciała. Przywiązał jeden koniec do drzewca harpunu, drugim zaś obwiązał w przegubie kiść lewej ręki. Jeżeli teraz rzuci harpunem przez barierę i chybi, będzie mógł w każdym razie wciągnąć go z powrotem.
Ale kiedy zawiązał ostatni węzeł i nie pozostało mu już nic więcej do roboty, wszystko — gorąco, zmęczenie, ból w nodze i piekielne pragnienie — stało się naraz stokroć gorsze niż przedtem.
Próbował wstać, żeby zobaczyć, co teraz robi Kulisty, ale poczuł, że nie może się podnieść. Przy trzeciej próbie dźwignął się na klęczki, ale zaraz znów upadł.
— Muszę się przespać — pomyślał. — Gdyby teraz doszło do starcia, byłbym bezbronny. Dobrze, że on nie wie o tym, bo mógłby przytoczyć się tui mnie zabić. Muszę odzyskać choć trochę sił.
Wolno, zaciskając zęby z bólu, poczołgał się w głąb areny. Dziesięć metrów, dwadzieścia…
Wstrząs i uderzenie czegoś ciężkiego o piasek tuż przy nim wyrwało go z niesamowitego, okropnego snu, przywołując do jeszcze bardziej niesamowitej i okropnej rzeczywistości. Otworzył oczy i znów ujrzał błękitną poświatę nad błękitnym piaskiem.
Jak długo spał? Minutę? Cały dzień?
Następny kamień upadł jeszcze bliżej… Carson wsparł się na rękach i usiadł. Obejrzał się i zobaczył Kulistego w odległości dwudziestu metrów.
Gdy Carson usiadł, tamten natychmiast potoczył się i nie zatrzymał, aż znalazł się w jak największej od niego odległości.
Carson zdał sobie teraz sprawę, że musiał za wcześnie zasnąć, będąc jeszcze w zasięgu rzutów Kulistego. Tamten widząc, że przeciwnik leży bez ruchu, ośmielił się zbliżyć do bariery i rozpocząć bombardowanie. Całe szczęście, że się nie zorientował, jaki Carson jest słaby, bo byłby został i nadal ciskał kamieniami.
Jak długo Carson spał? Chyba niedługo, bo czuł się tak ceno jak przedtem. Nie był wcale wypoczęty, ani też nie odczuwał większego pragnienia. Przypuszczalnie spał zaledwie kilka minut.
Zaczął się znów czołgać, tym razem zmuszaj ąc się do ruchu, aż wreszcie tylko metr dzielił go od szaroniebieskiej, wklęsłej ściany areny.
I wtedy wszystko znikło mu sprzed oczu…
Kiedy się obudził, nic się wokół niego nie zmieniło, ale tym razem wiedział, że spał przez długi czas.
Przede wszystkim poczuł okropną suchość w spieczonych ustach. Język miał obrzmiały.
Coś jest niedobrze, pomyślał, wracając stopniowo do pełnej świadomości. Był mniej zmęczony, poczucie całkowitego wyczerpania minęło. Sen go pokrzepił.
Ale ten ból, przeszywający ból. Carson spróbował się poruszyć i wtedy dopiero zrozumiał, że siedliskiem bólu jest noga.
Uniósł się nieco, żeby obejrzeć nogę. Była potwornie spuchnięta pod kolanem, obrzęk sięgał aż do połowy uda. Witki, których użył do przywiązania tamponu z liści, wrzynały się teraz głęboko w obrzmiałe ciało.
O tym, żeby wsadzić nóż pod wrzynające się wiązadła, nie mogło być mowy. Na szczęście końcowy węzeł znajdował się na kości goleniowej, z przodu, tam gdzie witki nie wpijały się tak głęboko. Po kilku próbach, przy których Carsonowi robiło się słabo z bólu, udało mu się ten węzeł rozwiązać.
Jedno spojrzenie pod tampon z liści wystarczyło, aby stwierdzić najgorsze. Infekcja i daleko posunięte zakażenie krwi.
Bez leków, bez materiałów opatrunkowych, bez wody nic nie może na to poradzić.
Nic absolutnie. Będzie tylko mógł umrzeć, kiedy zakażenie ogarnie cały organizm.
Zrozumiał, że sprawa jest beznadziejna, że przegrał.
A wraz z nim cała ludzkość. Kiedy tu umrze, tam, we wszechświecie, który zna, wszyscy jego przyjaciele, wszyscy ludzie umrą również. A Ziemia i skolonizowane planety staną się domeną ohydnych kulistych istot, kreatur ze złego snu, potworów bez jakiejkolwiek cechy ludzkiej, które dla przyjemności obrywają łapki jaszczurkom.
Ta właśnie myśl sprawiła, że z odwagą rozpaczy, niemal oślepiony bólem, zaczął się czołgać znów w kierunku bariery. Teraz nie czołgał się już na czworakach, lecz podciągał się tylko na ramionach.
Jedna szansa na milion, że kiedy dotrze do bariery, może będzie miał jeszcze dość siły, aby choć raz rzucić harpunem i zabić Kulistego, jeżeli ten — również jedna szansa na milion — zbliży się do bariery. Albo jeżeli bariery teraz już nie ma.
Trwało to chyba lata całe, zanim tam dotarł.
Bariera nie znikła. Była nieprzebyta tak samo jak wtedy, kiedy pierwszy raz jej dotknął.
A Kulistego nie było przy barierze. Wspierając się na łokciach Carson zobaczył go w głębi przeciwległej części areny; zajęty był kleceniem drewnianej konstrukcji, będącej nie ukończonym jeszcze duplikatem katapulty, którą Carson zniszczył.
Kolisty poruszał się teraz znacznie wolniej. Bez wątpienia on również tracił już siły.
Ale Carson nie sądził, aby katapulta była jeszcze Kulistemu potrzebna. On, Carson, umrze, zanim tamten ją skończy.
Gdyby udało mu się teraz, dopóki jeszcze żyje, zwabić Kulistego do bariery… Zaczął machać ręką i próbował krzyknąć, ale spierzchnięte gardło nie wydało żadnego dźwięku. Albo gdyby udało mu się przedostać przez barierę…
Musiał chyba na chwilę stracić świadomość, bo spostrzegł naraz, że w bezsilnej wściekłości wali pięściami w barierę.
Wysiłkiem woli pohamował swoje ruchy. Zamknął oczy, staraj ąc się uspokoić.
— Halo — odezwał się głos.
Był to cichutki, cieniutki głosik. Brzmiał jak…
Carson otworzył oczy i spojrzał. Tak, to była jaszczurka. — Wynoś się — chciał powiedzieć Carson. — Wynoś się. To nieprawda, że tu jesteś albo może jesteś, ale to nieprawda, że mówisz. Znów mi się coś roi.
Ale nie mógł wyrzec ani słowa — gardło i język zbyt miał wyschnięte. Zamknął znów oczy.
— Boli — powiedział głosik. — Zabij. Boli, zabij. Chodź. Carson znów otworzył oczy. Błękitna dziesięcionoga jaszczurka wciąż stała przed nim. Odbiegła kawałek wzdłuż bariery, wróciła, odbiegła znowu, wróciła.
— Boli — powtórzyła. — Zabij. Chodź. Najwyraźniej chciała, żeby Carson podążył za nią. Zamknął znów oczy. Głosik nie ustawał. Wciąż te same pozbawione sensu trzy słowa. Za każdym razem, gdy Carson otwierał oczy, jaszczurka odbiegała i wracała.
Carson j ęknął. Nie będzie miał spokoju, dopóki nie usłucha tego nieznośnego stworzonka.
Poczołgał się za jaszczurką. Inny dźwięk, wysoki cienki krzyk, dobiegł jego uszu i stawał się coraz głośniejszy.
Coś leżało na piasku wijąc się, krzycząc. Coś małego, błękitnego, co przypominało jaszczurkę, a zarazem…
Wtem zobaczył, co to jest — jaszczurka, której łapki poobrywał Kulisty, tak dawno temu. Ale nie była martwa ożyła i teraz wiła się i krzyczała w męce.
— Boli — powtórzyła znów pierwsza jaszczurka. — Boli. Zabij. Zabij.
Carson zrozumiał. Wyjął zza pasa krzemienny nóż i zabił udręczone stworzenie. Żywa jaszczurka uciekła szybko. Carson zwrócił się twarzą do bariery. Oparł o nią ręce i głowę i patrzał na Kulistego, który daleko w głębi budował drugą katapultę.
— Mógłbym się tam doczołgać — myślał — gdybym tylko przedostał się przez barierę. Gdybym się przedostał przez barierę, mógłbym jeszcze wygrać. Widać, że on także jest już słaby. Mógłbym…
Ogarnął go nowy atak beznadziejnej rozpaczy. Ból brał górę nad wolą, torując drogę pragnieniu śmierci. Carson zazdrościł jaszczurce, którą przed chwilą zabił. Ona nie żyje już i nie cierpi. On wciąż jeszcze musi żyć. Upłynie wiele godzin, nim go zabije zakażenie krwi.
Gdyby tak przebić się tym nożem…
Wiedział, że tego nie zrobi. Dopóki żyje, istnieje ta szansa, jedna na milion…
Wparł się dłońmi w barierę i spojrzał przypadkiem na swoje ramiona — zrobiły się chude i kościste. A więc znajduje się tu od dawna, skoro tak wychudł.
Jak. długo to jeszcze potrwa, zanim umrze? Ile jeszcze gorąca, pragnienia i bólu może znieść ludzkie ciało?
Przez krótką chwilę był znów bliski histerii, potem jednak zstąpił na niego głęboki spokój i naraz olśniła go zdumiewająca myśl.
Ta jaszczurka, którą przed chwilą zabił… Jaszczurka przebyła barierę, kiedy jeszcze żyła. Była po stronie Kulistego, Kulisty oberwał jej łapki, potem z pogardą rzucił j ą w kierunku Carsona, a ona przeleciała przez barierę. Carson sądził, że to dlatego, że jaszczurka jest martwa.
Ale nie była martwa, była nieprzytomna.
Żywa jaszczurka nie może przebyć bariery, ale nieprzytomna jaszczurka może ją przebyć. Bariera nie jest więc barierą dla istot żywych, lecz dla istot mających świadomość. Jest to zapora psychiczna.
Ta myśl podziałała na Carsona jak ostroga. Poczołgał się wzdłuż bariery, aby postawić na kartę ostatnią desperacką stawkę. Zaświtała mu nadzieja tak nikła, że tylko człowiek konający mógł się ważyć na podobne ryzyko.
Nie warto obliczać szans powodzenia. Jeżeli nie zaryzykuje, szanse i tak są równe zeru.
Dotarł do górki piasku mającej około metra wysokości. Górkę tę usypał, kiedy próbował — ile dni temu to było? — podkopać się pod barierę albo dokopać się wody.
Wzgórek wznosił się przy barierze, połowa stoku była po jednej stronie bariery, połowa po drugiej.
Carson wziął kamień z pobliskiego stosu, wspiął się na szczyt wzgórka, zsunął się na drugą jego stronę i przywarł do bariery, opieraj ąc się na niej całym ciężarem ciała, aby mieć pewność, że stoczy się na terytorium wroga, jeżeli bariera zniknie.
Upewnił się jeszcze, że nóż tkwi za pasem, że harpun leży w zgięciu lewego ramienia, a sześciometrowa lina przywiązana jest mocno jednym końcem do przegubu lewej ręki, drugim do drzewca.
Następnie prawą ręką podniósł kamień, którym zamierzał uderzyć się w głowę. Musi mu dopisać szczęście przy tym uderzeniu — cios ma być dość silny, żeby go zamroczyć, ale nie tak silny, żeby pozbawić go przytomności na długo.
Miał uczucie, że Kulisty go obserwuje, na pewno więc zobaczy, jak przeciwnik stacza się na dół poprzez barierę i zbliży się, aby zbadać sprawę. Pomyśli chyba, że on nie żyje — Carson sądził, że Kulisty doszedł przypuszczalnie do tego samego wniosku co i on, jeśli chodzi o charakter bariery. Ale zbliży się ostrożnie. On, Carson będzie miał trochę czasu…
Uderzył. Ból przywrócił mu świadomość. Nagły ostry ból w biodrze, zupełnie inny niż pulsujący ból pod czaszką i pulsuj ący ból w nodze.
Ale obmyślając z góry cały plan, nim zadał sobie uderzenie, Carson przewidział podobny ból, pragnął go nawet i nakazał nerwom czujność w chwili odzyskania przytomności. Nie wolno mu najlżejszym drgnieniem zdradzić się z tym, że się ocknął.
Leżał bez ruchu, ale rozchylił odrobinę powieki i przez ich szparki stwierdził, że jego rozumowanie było słuszne. Kulisty zbliżał się. Był już tylko o pięć metrów. Rzucił widocznie kamieniem, żeby się przekonać, czy Carson żyje, czy też umarł, i to właśnie ból uderzenia przywrócił Carsonowi świadomość.
Carson wciąż leżał bez ruchu. Kulisty zbliżył się na odległość czterech metrów i znów się zatrzymał. Carson wstrzymał oddech.
Starał się o niczym nie myśleć, aby Kulisty drogą telepatii nie wykrył, że przeciwnik jest przytomny. Umysł Carsona tym samym stracił wyrobioną już odporność, toteż nagły atak myśli Kulistego wstrząsnął nim do głębi.
Nieopisanym przerażeniem i odrazą napełniła Carsona całkowita obcość, absolutna odmienność tych myśli. Wyczuwał ich treść, ale nie potrafił jej zrozumieć i nie zdołałby ująć jej w słowa, gdyż żaden język ziemski nie miał stosownych słów, żaden umysł ludzki nie miał odpowiednich wyobrażeń. Umysł pająka, pomyślał, albo umysł modliszki czy też marsjańskiego węża pustynnego, wzniesiony na wysoki szczebel inteligencji i pozostający w kontakcie telepatycznym z umysłem człowieka, byłby w porównaniu z tą ohydą czymś swojskim i dobrze znanym.
Zrozumiał teraz, że Jestestwo miało słuszność: Człowiek albo Kulisty, bo w całym wszechświecie nie ma miejsca dla nich obu. Dzieli ich od siebie większa przepaść niż boga od szatana i nigdy nie może być między nimi zgody.
Kulisty zbliżał się. Carson czekał, aż tamten będzie zaledwie o krok, aż szponiaste macki wysuną się do przodu… Zapominając o bólu usiadł, podniósł w górę harpun i rzucił nim, wkładając w ten rzut wszystkie siły, jakie mu jeszcze pozostały. Mylił się zresztą, nie były to wszystkie siły, bo poczuł nagle przypływ świeżej energii, a jednocześnie ból ustąpił całkowicie, niczym przy sztucznej blokadzie nerwów.
Gdy Kulisty, głęboko ugodzony harpunem, potoczył się w bok, Carson spróbował wstać, żeby pobiec za nim. Nie zdołał jednak i upadł. Po chwili znów ponowił próbę.
Lina napięła się, szarpnęła go do przodu. Wlokła go tak przez kilka metrów, potem napięcie osłabło. Carson posuwał się wciąż naprzód, dłoń za dłonią podciągaj ąc się na linie.
Kulisty zatrzymał się w końcu, wijące się macki na próżno usiłowały wyciągnąć harpun. Drżał i dygotał, a potem zrozumiał widocznie, że nie ucieknie, bo potoczył się ku Carsonowi, wysuwaj ąc szpony.
Carson z nożem kamiennym w garści przyj ął walkę. Dźgał na oślep, raz po raz, czując jak ostre szpony zdzieraj ą mu skórę z ciała, szarpią mięśnie i ścięgna.
Dźgał i rąbał w zapamiętaniu, aż wreszcie tamten znieruchomiał.
Usłyszał dzwonek i otworzył oczy, ale dopiero po chwili zorientował się, gdzie jest i co to za dźwięk.
Przymocowany był pasami do siedzenia swego statku zwiadowczego, a ekran przed nim ukazywał jedynie pustą przestrzeń. Żadnego nieprzyjacielskiego statku, żadnej nieistniejącej planety.
Dzwonek był sygnałem ekranu łączności; ktoś żądał włączenia odbiornika. Carson odruchowo wyciągnął rękę i nacisnął guzik.
Na ekranie ukazała się natychmiast twarz Brandera, kapitana „Magellana”, statku macierzystego jednostek rozpoznawczych. Brander był blady, jego czarne oczy płonęły podnieceniem.
— „Magellan” wzywa Carsona — mówił szybko Brander. — Wracaj. Już po wszystkim. Zwyciężyliśmy!
Twarz znikła z ekranu — Brander pewnie wzywał pozostałe statki rozpoznawcze, należące do jego załogi.
Carson wolno nastawił przyrządy na powrót. Powoli, z niedowierzaniem rozpiął pasy, wstał i poszedł w głąb kabiny do zbiornika z wodą. Z jakiegoś powodu miał niewiarygodne pragnienie. Wypił sześć szklanek.
Oparł się o ścianę, usiłując zebrać myśli.
Czy tamto wszystko zdarzyło się naprawdę? Był zdrów, cały, nietknięty. Pragnienie, które ugasił, miało charakter raczej psychiczny niż fizyczny — nie czuł suchości w gardle. Noga…
Podciągnął nogawkę spodni i obejrzał łydkę. Przecinała j ą długa biała blizna, ale blizna zupełnie zagojona. Nie miał jej przedtem. Pociągnął na dół zamek błyskawiczny, rozchylił koszulę i zobaczył, że cały tors i brzuch pokrywa siatka cienkich, prawie niedostrzegalnych, idealnie zagojonych blizn.
Wszystko zdarzyło się naprawdę.
Jego statek rozpoznawczy, kierowany przez pilota automatycznego, wchodził już do luku statku macierzystego. Chwytaki wciągnęły go do komory indywidualnej, a w chwilę później brzęczyk zasygnalizował, że komora jest już napełniona powietrzem. Carson otworzył właz, wysiadł, przeszedł przez podwójne drzwi komory.
Udał się prosto do gabinetu Brandera, wszedł do środka i zasalutował.
Brander wciąż jeszcze miał minę człowieka oszołomionego. — Cześć, Carson — powiedział. — Żałuj, chłopie, że cię nie było! Co za widowisko!
— Co się stało, kapitanie?
— Sam nie wiem dokładnie. Daliśmy jedną salwę i cała ich flota rozsypała się w proch! Jakiś błysk zaczął przeskakiwać ze statku na statek, nawet na te, do których wcale nie celowaliśmy i które były poza zasięgiem naszych pocisków! Cała flota w naszych oczach zamieniła się w popiół, a żaden z naszych statków nie ma najmniejszego uszkodzenia! Na dobitkę trudno nawet powiedzieć, że to nasza zasługa. W stopie, którego używali, musiał być jakiś szczególny składnik i nasza próbna salwa po prostu wywołała reakcj ę łańcuchową. Mówię ci, chłopie, szkoda, że cię ominęły wszystkie te emocje!
Carson zdobył się na uśmiech. Był to nikły cień uśmiechu, miało bowiem upłynąć wiele dni, nim odzyskał równowagę psychiczną po niedawnych przeżyciach, ale kapitan nie patrzał na niego i nic nie zauważył.
— Tak jest, kapitanie — odrzekł Carson. Rozsądek raczej, niż skromność, podpowiedział mu, że zostanie napiętnowany raz na zawsze jako największy blagier w Kosmosie, jeżeli szepnie choć słowo ponad to. — Tak jest, kapitanie, wielka szkoda, że ominęły mnie te wszystkie emocje.
przekład: Wacława Komarnicka