Ze zdecydowaną i surową miną Barkłaj włożył płaszcz i pewnym krokiem wyszedł z mieszkania.
Nie było jeszcze późno — około dziewiątej. Na ulicy roiło się od przechodniów. Nad dachem wysokiego gmachu biegły ozdobne litery reklamy:,Podróżujcie Aerofłotem. Czas to pieniądz…”
— Czas trzeba szanować! — szepnął Barkłaj i podążył ku postojowi taksówek.
Wartownik dyżuruj ący w portierni instytutu długo nie otwierał. Kiedy wreszcie jego zaspana fizjonomia ukazała się w okienku, profesor rzekł gniewnie:
— Skandalicznie traktuje pan swoje obowiązki.
Zdjął z tablicy wszystkie klucze swego zakładu. Bez pośpiechu wszedł po schodach i minąwszy pracownię znalazł się w gabineciku Rubcowa.
W ciszy ledwie dosłyszalnie brzmiał bulgoczący świst. Na pulpicie aparatury kondensacyjnej jaśniały żarówki wskaźnikowe.
Barkłaj raz jeszcze uświadomił sobie przebieg wnioskowania: przypuśćmy, że wbrew prawdopodobieństwu i wiarygodności naukowej istnieje dwóch Rubcowów; jeden z nich przeżywa kolejny, dzisiejszy dzień swego życia, drugi powrócił z dnia jutrzejszego i prze żywa dzisiejszy powtórnie; ponieważ jednak chwila bieżąca znajduje się między dniem dzisiejszym, kiedy pojawił się drugi Rubcow, a jutrem, kiedy pierwszy wejdzie do komory, powinien teraz istnieć jeszcze trzeci Rubcow — ten, który siedzi w komorze i przenosi się w czasie wstecz, z dnia jutrzejszego w dzisiejszy…
Profesor był przekonany, że tam, w komorze, nikogo rzecz jasna — nie będzie. Żadnego trzeciego Rubcowa! Ale uważał, że przekonać się o tym to znaczy bezspornymi faktami obalić brednię absurdalnego ruchu przeciw biegowi czasu. Trzeba zajrzeć do komory, stwierdzić, że jest pusta, a wtedy porządek zastanie przywrócony: poranne zdarzenie zamieni się w halucynację; jutrzejsza gazeta zgodnie z rzeczywistością stanie się falsyfikatem, jest bowiem antynaukowa. W prawdziwej gazecie oczywiście żadne takie wiadomości się nie ukażą, gdyż nie będzie ich skąd wziąć. Tak dojrzała ostatecznie decyzja: najpierw wyłączyć aparaturę, potem — otworzyć i obejrzeć komorę.
Barkłaj podszedł do wyłącznika ogólnego zasilania energetycznego, położył dłoń na ebonitowej rękojeści. I w tym momencie poczuł mdłości…
Zgasił światło w gabinecie, ogromnie niezadowolony z powodu tej nieoczekiwanej tchórzowskiej asekuracji.
— Kapitulujesz, profesorze — robił sobie wyrzuty Barkłaj — kapitulujesz. Kapitulujesz w walce przeciw szarlataństwu! — krzyczał już na głos. — Nie poddawać się! Nie poddawać pozycji!… — Zdecydowanie opuścił ramię wyłącznika.
Nic się nie zmieniło. Ustał jedynie bulgoczący świst. Klika sekund trwała cisza. Aż dzwoniło w uszach. Profesor zaczął zwalniać nakrętki z zacisków komory. I nagle usłyszał jakieś przygłuszone, miękkie uderzenia. Bum… bum… Barkłaja przeszedł dreszcz. Odgłosy dochodziły z komory. Bum… bum… Głośniej, coraz głośniej… Profesor dygotał, ale uparcie pokonywał chęć wycofania się z gabinetu. powoli, z zaciśniętymi zębami, przy akompaniamencie uderzeń kontynuował zwalnianie nakrętek zacisków zewnętrznych. Odkręciwszy wszystkie, zapalił drżącymi rękami zapałkę, uchylił drzwi komory i oświetlił jej wnętrze. Czerwonawym odblaskiem lśniły ściany. U dołu w rogu mały filtr powietrzny. I nic więcej. Komora była całkiem pusta. Ucichły też uderzenia.
Barkłaj odetchnął pełną piersią. Drgnęła mu powieka. — Amen — wyszeptał. — Koniec.
Usiadł, aby odpocząć po tych przeżyciach.