…Tak, to ciekawe… Uważa więc pan, profesorze, że pana złota klatka jest tyle warta co dziurawy garnek, że po ogrodzie przy pana laboratorium, po ogrodzie, przeznaczonym do rozmyślań o przestrzeni zakrzywionej, w tę lub tamtą stronę snują się podejrzani osobnicy. — Pułkownik przerwał swój spacer po gabinecie i stanął przy oknie.
— Powiedziałem nieznani. — Zza swego biurka profesor widział jego sylwetkę na tle dalekich, fioletowych, oświetlonych wieczornym słońcem gór.
— Obojętne, nieznani znaczy podejrzani. — Pułkownik chwilę jeszcze stał nieruchomo, a potem podszedł do kontaktu i zapalił światło.
Dopiero teraz profesor spostrzegł rozpi ęty guzik munduru pod szyją pułkownika.
— W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to nowy pomocnik ogrodnika.
— Wykluczone. Moi pracownicy są zdyscyplinowani. Pilnują pana w sposób niedostrzegalny i nigdy nie pozwoliliby sobie na tego rodzaju nietakt, by swoim widokiem zakłócać pana twórcze rozważania.
W tej chwili znowu profesor Trot zdał sobie sprawę, jak bardzo nie cierpi pułkownika.
Odpowiedział jednak spokojnie:
— Jak zwykle ma pan racj ę, pułkowniku. To nie był pomocnik ogrodnika ani ogrodnik, ani żaden z pana korpulentnych sprzątaczy. Nikt z personelu mego laboratorium.
— Przepraszam, profesorze — Trot spostrzegł, że pułkownik przygląda mu się badawczo: — Jeżeli dobrze pamiętam, był wtedy świt, szarawy świt. Wyszedł pan na taras, a on stał w odległości około piętnastu metrów pod krzakiem róży „Ramzes”.
— Podziwiam pana pamięć, pułkowniku Hogan.
— W każdym razie nie mógł pan widzieć jego twarzy. Personel laboratorium jest stale zmieniany, nie zna więc pan tych ludzi.
— Chce pan wiedzieć, dlaczego twierdzę, że to był człowiek z zewnątrz? Czy tak?
— To by mnie interesowało — pułkownik uśmiechnął się.
Powiem mu, powiem mu, chociaż i tak zapewne mi nie uwierzy, ale wreszcie pójdzie do diabła i będę miał spokój — pomyślał Trot i zrobiło mu się weselej, gdy wyobraził sobie minę pułkownika.
— Widzi pan — Trot mówił teraz cicho, tak cicho, że słychać było szmer wentylatora wiruj ącego na biurku. — Otóż ani moi asystenci, ani pana ludzie nie mają aureoli.
— Przepraszam, czego?
— Aureoli.
— Nie rozumiem. — Pułkownik był całkowicie zdezorientowany.
— Można to określić jako świetlisty krąg wokół głowy. Subtelna świetlista otoczka.
— Pan żartuje, profesorze.
A teraz jest zły, naprawdę zły — pomyślał Trot i sprawiło mu to wyraźną satysfakcję.
— Ja, pułkowniku, nie żartuj ę nigdy, prawie nigdy. — Nie patrzył już na pułkownika, lecz w okno na góry, które szarzały w przedwieczornym zmierzchu.
— To niemożliwe, profesorze. Ludzie nie mają aureoli.
— Przynajmniej większość ludzi — poprawił Trot i pomyślał, że teraz właśnie pułkownik wreszcie wyjdzie z gabinetu. Jednak Hogan nie wyszedł. Stał chwilę milcząc, a potem podszedł do biurka i patrząc z góry na profesora zapytał:
— I co pan wtedy zrobił?
Trot zawahał się przez moment.
— Krzyknąłem: „Niech pan chwilę zaczeka”, i wszedłem do laboratorium, by wziąć ze stołu aparat fotograficzny.
— Tak. Rzeczywiście. Usłyszał to jeden z moich… powiedzmy, z naszych pracowników. I co dalej?
— Niestety, nic. Gdy wróciłem z aparatem, w ogrodzie nikogo już nie było.
Dopiero teraz Trot spostrzegł, że Hogan poczerwieniał.
— Tam w ogóle nikogo nie było, profesorze. Pan sobie żartuje. Zamieszanie, raport do władz. — Głos jego stawał się coraz bardziej zduszony. — Laboratorium jest tak strzeżone, że to, co pan mówi, jest wykluczone, absolutnie niemożliwe. Tam nie mogło być nikogo! I jeszcze ta aureola…
— Próbuje mnie pan przekonać, pułkowniku? — Jeszcze trochę i będę go mógł wyrzucić z gabinetu — pomyślał Trot.
— Ależ, profesorze. Niech pan pomyśli: aureola! To przecież dziecinne. — Hogan siadł w fotelu i ujął głowę w dłonie.
Gladiator, gladiator, któremu kazano myśleć. Trot spojrzał na Hogana beznamiętnie jak na aktora w ekranie telewizora.
— To typowe — powiedział. — Pan jest typowym dwudziestowiecznym racjonalistą, pułkowniku Hogan. Jest pan przekonany, że wszystko, co na tym świecie było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione, a reszta to bajki.
— Ależ, profesorze.
— Tak. Dokładnie tak. Ale na takich ludziach jak pan opiera się nasza cywilizacja — dodał ciszej Trot, a potem siedział jeszcze nieruchomo za biurkiem, gdy kroki Hogana ucichły już na korytarzu.
I wtedy zauważył że w rogu pokoju, tuż koło biblioteki, stoi człowiek z aureolą.
Lizi przyszła jak zwykle w południe. Trot czekał na nią zawsze ze śladem niepewności. Wiedział, że kiedyś nie przyjdzie, przypuszczał jednak, że prawdopodobieństwo tego jest jeszcze znikomo małe. Pracował trochę rano i jego biurko zarzucone było papierami. Lizi pozbierała fragmenty obliczeń rozrzucone po dywanie i wtedy dopiero siadła naprzeciw niego. Nacisnęła klawisz radia, a gdy głośnik przekazywał już dźwięki skrzypiec z pełnym natężeniem, powiedziała cicho:
— Porwano Topsa i Minera.
— Skąd wiesz? — zapytał po chwili równie cicho.
— Od człowieka Hogana.
— Sądzisz, że teraz na mnie kolej?
— Niewykluczone — powiedziała zupełnie spokojnie i Trot miał jej to za złe.
Dźwięki skrzypiec stawały się coraz głośniejsze, nie do wytrzymania. Słuchał ich bawiąc się bezmyślnie ołówkiem.
— Zastanawiasz się, czy był sens zaczynać to wszystko? zapytała.
— Nie, ta decyzja jest już poza mną. Podjąłem j ą wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiałem z tobą. Pamiętasz…
— Tak, tak sądzę. A co do nowej partii wzorów włożyłam je, jak zwykle, w drugi tom „Dzieł zebranych” Einsteina. Będziesz pamiętał?
— Tak, oczywiście.
— Musisz zdążyć. To najważniejsze. Te wzory prowadzą już bezpośrednio do syntezy antymaterii. Słyszysz?
— Tak.
— No, to świetnie — uśmiechnęła się. — Gdy je opracujesz, nasze dzieło zostanie zakończone.
— Nasze dzieło… Czy jesteś pewna, Lizi, że to jest właśnie… że o to nam chodziło?
— Nie rozumiem cię. Skąd nagle te wątpliwości? Przecież wiesz, mówiłam ci wielokrotnie, że antymateria to klucz do prawdziwie nowoczesnej techniki.
— Oczywiście, ale na przykład Hogan…
— Co Hogan?
— On i antymateria. Wyobrażasz to sobie?
— Niezupełnie ciebie rozumiem. Dobrze, niech będzie Hogan. W końcu taki jak wielu innych. Nawet dość przystojny.
— Och, Lizi. żyjesz tu już tyle lat, a mimo to mam niekiedy wrażenie, jakbyś przyjechała dzisiaj… — przerwał i zaczął słuchać uważnie komunikatu, który zastąpił w radiu skrzypce.
… a teraz podajemy komentarze prasy. Przekazana dzisiaj rano przez agencję wiadomość o zniknięciu w ciągu ostatniej doby pięciu fizyków atomowych wzbudziła niepokój opinii publicznej. Joachim Reed omawiając tę sprawę na łamach „Up and Down” stwierdza, że mimo starannych poszukiwań nie natrafiono na najmniejszy ślad zaginionych. Szczególnie sensacyjna wydaje się sprawa doktora Topsa. Tops zniknął w czasie pracy ze swego strzeżonego gabinetu. Funkcjonariusz Dowel, który pierwszy zauważył nieobecność doktora i przeszukał gabinet, twierdzi, że spostrzegł na biurku dymiącą jeszcze fajkę oraz rozrzucone notatki. Gdy wrócił do gabinetu z wezwanym szefem ochrony, fajki ani papierosów już nie było…
— Wyłączę to — powiedziała Lizi i nacisnęła klawisz wyłącznika. — Pięciu, i to jednego dnia, to dużo. Musieli zdobyć jakieś nowe informacje. — Spojrzała na Trota. — Nie przejmuj się tym aż tak bardzo. W najgorszym wypadku na dorocznym zjeździe atomistów w Toropa brać będą udział sami emeryci. Pojadę tam jako… hm… wdowa po tobie.
— Bez głupich kawałów, Lizi.
— Nie lubisz prawdy w formie bezpośredniej. To dla twego wieku charakterystyczne.
— Nie żartuj. Wiesz o tym, że teraz już moja kolej. — Dopiero gdy przekażesz wzory. Pamiętaj o tym.
— A reszta nieważna. Co dalej będzie, to cię nie interesuje? — zapytał i wiedział, że to jej rzeczywiście nie interesuje.
Wzruszyła ramionami.
— Cóż chcesz, mój drogi. W ciągu dwu lat stałeś się jednym z najwybitniejszych uczonych na tym kontynencie. To chyba warte jest tej ceny. Nie sądzisz?
— Przestań!
— W każdym razie znasz spakowaną walizeczkę w swoim gabinecie. Kilka koszul, sweter, skarpetki. Ostatnio dołożyłam ci spinki do mankietów. Staram się być dobrą żoną, a ty tego nie zauważasz. Nie wiem tylko, czy pozwolą ci to wszystko zabrać. Chociaż jeśli Topsowi pozwolili zabrać fajkę…
Trot patrzył w jej twarz, wielkie szarawe oczy i wystające kości policzkowe. „Muszę być spokojny — powtarzał sobie. — Teraz i tak niczego już nie zmienię” — i w pewnej chwili poczuł, że jest już spokojny.
— Obawiam się — powiedział — że Tops będzie miał kłopot z tytoniem. Przepadał za dobrym tytoniem.
A gdy spostrzegł, że Lizi patrzy nań badawczo, dodał: — Wiesz, poproszę tu Hogana. Porozmawiamy sobie trochę na interesujące go tematy.
— Czy nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdyby te wzory…
— Daj mi spokój ze wzorami. Na to też przyjdzie czas. Jesteś niecierpliwa jak… zwyczajna kobieta.
Trot wcisnął klawisz wizofonu.
— Z pułkownikiem Hoganem… — powiedział.
— Jestem, profesorze — twarz Hogana wypełniła cały ekran.
— I co pan na to?
— Jest pan zaniepokojony, profesorze?
— Zaniepokojony? Skądże. Chciałbym jednak zobaczyć się z panem, tu u mnie.
— Dobrze, profesorze. Już idę. — Ekran zszarzał.
— Zaraz tu będzie. Porozmawiamy sobie. — Trot powiedział to z pewną satysfakcją.
— Może przekaż przez niego wzory. To może być ostatnia szansa. — Przesadzasz, Lizi. Oni nie są wszechwiedzący.
— Ale są systematyczni, śmiertelnie systematyczni. To chyba ich najbardziej charakterystyczna cecha.
W drzwiach stanął Hogan.
— Jestem, profesorze. O, pani Lizi?!
— Od kiedy odizolowaliście go w sposób niemal absolutny, muszę go tutaj odwiedzać.
— Przykro nam, lecz to konieczne dla bezpieczeństwa profesora. — Tak, oczywiście. Obawiam się tylko, że za kilka dni przestaniecie mnie tu wpuszczać. Czy nigdy nie wydawałam się panu podejrzana?
Hogan uśmiechnął się i był to uśmiech przeznaczony dla Lizi. „Ma atawistycznie rozwinięte kły” — pomyślał profesor.
— Szczerze mówiąc — Hogan uśmiechał się dalej — pani przeszłość nie jest przejrzysta.
— Ależ, pułkowniku…
— Oczywiście. Źle się wyraziłem. Pani przeszłość jest po prostu nie do udokumentowania. Od urodzenia towarzyszy pani mniej dokumentów niż statystycznemu obywatelowi tego kraju. Ale w naszym demokratycznym państwie jest to dopuszczalne.
— Widzisz, mówiłam. Pewnego dnia nie wpuszczą mnie do ciebie. — Oczywiście żartuję. Poznała pani profesora, zanim stał się dla nas tak niezwykle cenny. To w pewnym sensie stawia panią poza sferą naszych zainteresowań.
— A może — Lizi spojrzała na Trota — może dzięki mnie znalazł się on w tej pana sferze? „Patrzy na mnie jak na tresowaną małpę” — pomyślał Trot i wtedy odczuł satysfakcj ę z tego, co się zdarzyło wieczorem, z drugiego spotkania z człowiekiem z aureolą.
— Oczywiście, była pani profesorowi natchnieniem w jego twórczości.
— W pewnym sensie. Prawda, profesorze?
Teraz wiedział już, że postąpił słusznie. „Ona nigdy, nigdy nie traktowała mnie poważnie. Byłem zawsze dla niej… zabytkiem” pomyślał.
— Lizi — powiedział — mamy z pułkownikiem poważne sprawy do omówienia.
— Nie przeszkadzam. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro. Ja przyjdę na pewno. — Ostatnie zdanie zaakcentowała i Trot zrozumiał, że Lizi nie spodziewa się już jutro ujrzeć go w tym gabinecie.
Obejrzała się jeszcze przez ramię i wyszła.
— Zainteresowałem się aureolami — powiedział Hogan.
— Pan? hartuje pan, pułkowniku.
— Mówię poważnie. Nie tylko pan, profesorze, widział człowieka z aureolą.
— A więc wierzy mi pan teraz?
— Czy to istotne? Ma pan rację. Miałem wątpliwości. Ale to już u mnie w pewnym stopniu skrzywienie zawodowe.
— I pozbył się pan tych wątpliwości?
— Tak.
— No i…?
— Cóż, przestudiowałem zagadnienie. O aureoli nie napisano zbyt wiele. W sztuce chrześcijańskiej pojawiła się gdzieś w czwartym wieku. Sam pomysł pochodzi z buddyzmu. To chyba wszystko.
— Ma pan zadziwiające wiadomości.
— Staramy się być wszechstronni.
— Tak, ja też się nad tym zastanawiałem. Oczywiście po amatorsku, bez wiadomości źródłowych. Nad panem mam może tę przewagę, że ja widziałem człowieka z aureolą.
— I jakie pana wnioski?
— Na najstarszych obrazach aureola występuje w postaci krążka, bez względu na położenie głowy, obojętne, czy twarz jest z profilu, czy en face. Wniosek jest oczywisty. Teraz Hogan spojrzał na profesora badawczo. „Ten gladiator nie jest taki głupi” — pomyślał Trot.
— Ciekawe — Hogan mówił teraz powoli. — To fakt, że aureolę miewali ludzie co najmniej niezwykli, dlatego później kojarzono j ą ze świętymi.
— Pan sprawnie myśli, Hogan — pochwalił go profesor. Specjalnie pana w to wszystko wprowadziłem, żeby się pan mógł osobiście o wszystkim przekonać.
— Nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan, profesorze, wie… — Hogan cofnął się ku drzwiom.
— Teraz przepadło. Pan wie i oni wiedzą o tym. Nie wyjdzie pan już stąd. Wciągnąłem w to pana i z tego nie ma wyjścia.
— Wolne żarty, profesorze — Hogan odwrócił się w kierunku drzwi, lecz w drzwiach stał człowiek, niski mały człowiek w szarym kombinezonie i z głową, która wyglądała na nieco zdeformowaną.
— Kto… kto pan jest? — Hogan wyszarpnął z kieszeni mały, czarny rewolwer. Wyszarpnięte z rewolwerem przedmioty: jakiś kalendarz i duża biała chustka, upadły na dywan.
— Schowaj, Hogan, tę spluwę — powiedział człowieczek. Będę ją musiał rozwalić i przypadkiem mogę ci rękę uciąć. No!
— Ręce na kark, bo strzelam! — Hogan powiedział to spokojnie i Trot pomyślał o nim, że ma zdrowe nerwy. Mały człowieczek wysunął z rękawa bluzy coś, co nie było ręką. Jego ruch był szybki, zbyt szybki jak na człowieka. Hogan nie zdążył nawet nacisnąć spustu, gdy niewidoczna siła wytrąciła mu rewolwer z dłoni. Cios był tak silny, że Hogan zachwiał się.
— Spokojnie, Hogan. Tylko bez wygłupów. Widzisz, że są lepsi od ciebie.
— Ma pan świetnie opanowany język współczesny — powiedział Trot.
— Uczyłem się go z waszych książek. Powiedz temu Hoganowi, że nagły skok do drzwi nic mu nie da, tak samo jak próba zwalenia mnie z nóg. Niech zrozumie, że wsiąkł.
— On ma racj ę, pułkowniku — spojrzał na Hogana, który spokojnie masował swoj ą prawą dłoń.
— Jesteś wściekle przedsiębiorczy facet — człowieczek mówił teraz do Hogana — ale nie masz się po co gimnastykować. Kapujesz?
— Jak ten kryminalista się tu dostał? Jak pan myśli, profesorze?
— Normalnie. Przez piąty wymiar — człowieczek odpowiedział natychmiast.
— O czym on mówi?
— Słuchaj, Trot, ten facet jest zupełnie zielony.
— On jest, pułkowniku, z przyszłości. Rzeczywiście nie przypuszczam, żeby mógł pan coś na to wszystko poradzić.
— Zawołam ludzi!
— Ta przestrzeń jest w poślizgu czasowym i stąd nie wypryśniesz — człowieczek mówił to z wyraźną satysfakcją.
— Przypuszczam, pułkowniku, że on mówi prawdę. Jednakże zastanawia mnie brak aureoli u tego osobnika.
— Nie ma pan większych zmartwień, profesorze?
— W każdym razie to zastanawiające.
— No, spływamy stąd — człowieczek przerwał profesorowi w pół zdania. — Uwaga, rozpinam pole. Nie ruszać się.
Coś brzęknęło jak tłuczona szklanka i wtedy Trot zobaczył Lizi. Stała przy drzwiach.
— Android, stop! Wymazuj pamięć — powiedziała Lizi i człowieczek znieruchomiał.
— Zgłaszam stały program zamknięty. Jestem specjalizowany.
— Polecam: wymazuj! — powtórzyła.
— Wykonuję — odpowiedział człowieczek i Trot usłyszał delikatny szum, szum podobny do szumu mrowiska.
— Coś ty mu zrobiła? — zapytał.
— Nic wielkiego. Wymazałam mu pamięć. To tylko automat.
— Jak… jak pani to zrobiła…? Pani… pani jest stamtąd…
— Teraz już pan wie, pułkowniku.
— Zaraz… ja… — Hogan podszedł do drzwi.
— Nie wyjdzie pan stąd. Jesteśmy dalej w poślizgu czasu. Nie przekazałeś mu jeszcze wzorów? — spojrzała na Trota uważnie. — Nie — odpowiedział Trot po sekundzie wahania.
— To świetnie. Wyślę go w przyszłość za ciebie.
— Nie rozumiem.
— Przeprogramuj ę automat i on zabierze Hogana. Musisz zinterpretować te wzory.
— Nie… ja protestuję, nie chcę. Nie dam się stąd zabrać!
— Przeniesie się pan w przyszłość, bez względu na to, czy chce pan, czy nie. W dwudziesty piąty wiek. To zresztą pana obowiązek bronić profesora z narażeniem życia. A pan nie zginie, pan będzie żył. W przyszłości są specjalne rezerwaty dla ludzi z wcześniejszych epok. Polowanie, jazda konna. radnych trosk. Te rezerwaty są wspólne dla ludzi z pierwszych dwudziestu wieków.
— Ja z jaskiniowcami z pierwszych wieków?!
— Pochodzi pan z okresu, w którym ludzie atakowali swój gatunek. Nic na to nie poradzę. Zresztą tam nie jest tak źle. Automaty likwidują większość konfliktów. Pozostawia się ich tylko tyle, by nie zatracić atmosfery i kolorytu tamtych czasów. — Lizi uśmiechnęła się pogodnie.
Wtedy Hogan skoczył. Skoczył ku Lizi, ale android był szybszy. Uderzenie zbiło go z nóg i zwalił się twarzą w puszysty dywan.
— Słuchaj, Lizi, czy to wszystko ma sens? Przecież oni i tak w końcu mnie znajdą.
— Nie znajdą. Zrezygnujesz z wszelkiej działalności. A jeśli nawet… Wtedy antymateria będzie już własnością ludzkości. No i ja… ja zostanę z tobą w tych czasach.
Trot chciał coś powiedzieć, lecz Lizi przerwała mu:
— Potem. Teraz muszę przeprogramować androida — podeszła do automatu i mocnym szarpnięciem odsłoniła jego szarawy pancerz. Android jednym ruchem rąk usunął pancerz i zamarł w nienaturalnej pozie.
— Instrukcja siedemdziesiąt pięć — wysylabizował, w Transtemporyzacja człowieka dwudziestowiecznego… Trot patrzył na Lizi i androida. Nagle poczuł cios w głowę. — Uważaj, Liz! — krzyknął, ale Hogan był szybszy. Znieruchomiały automat z otwartym pancerzem potoczył się pod ścianę…
— Nie ruszać się! — Hogan celował do nich ze swego małego rewolweru. Trot podniósł się wolno. „Działając pod wpływem strachu ten gladiator gotów jest nas zastrzelić” — pomyślał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest mu to obojętne.
— Pod ścianę. Ty też, profesorze. Słuchaj, dziewczyno, ja nie żartuję. Nie mam nic do stracenia.
Lizi podeszła do Trota.
— jak się nazywa ten andro…
— Milcz! — Hogan krzyczał prawie histerycznie. Leżący pod ścianą android monotonnie sylabizował:
— Identyfikacja osobnika w pamięci dodatkowej. Lokalizacja przestrzenna według rozpoznania koordynatora. Moje hasło…
Wtedy Hogan strzelił do androida mierząc w czarny otwór wyj ętego pancerza. Trot zauważył jeszcze małe błyszczące kryształki wypadające na zewnątrz, odłupane uderzeniem kul. Android zaczął bełkotać.
— Uszkodziłeś automat!
— Chciał podać swoje hasło, a to było ci potrzebne do czegoś, nieprawdaż? Nie ruszaj się!
— Prymityw — powiedziała Lizi.
Hogan, patrząc na nią uważnie, zaczął się wycofywać ku drzwiom. Nagle Trat spostrzegł, że noga Hogana została sprężyście odrzucona niewidzialną siłą. Hogan zachwiał się.
— Co to jest?! — zawołał i Trot zrozumiał, że Hogan boi się coraz bardziej.
— Poślizg czasowy, i co ty na to, pułkowniku?
— Zlikwiduj to!
— Ani myślę.
— Nie żartuj, bo…
— Zastrzelisz mnie?
Hogan zastanowił się przez moment. — Nie, zabiję profesora.
„Zabije mnie” — pomyślał Trot.
— Liczę do pięciu. Raz… dwa…
— Czekaj, muszę zobaczyć, co z automatem — Lizi zrobiła krok naprzód.
— Stój! Sam zobaczę. Powiedz, co mam robić.
Lizi chciała odpowiedzieć i wtedy Trot usłyszał wysoki dźwięk podobny do dźwięku pękającej szklanki. Hogan krzyknął i zaczął znikać w białym, owijającym go kokonie. Po chwili widoczne były je tylko jego nogi, potem i one zniknęły. Kokon drgnął dwa razy podrzucany skurczami swego wnętrza i znieruchomiał.
— I widzisz, Lizjocjo, do czego zdolni są ci osobnicy.
Człowiek, który wypowiedział te słowa, stał pośrodku gabinetu. Był wysoki, w szarym opiętym kombinezonie, a przezroczysty subtelny hełm wokół jego głowy świecił aureolą.
Lizi milczała chwilę, a potem zapytała:
— Co zrobisz z nami?
— Odpowiedz najpierw: dlaczego nie nosisz hełmu? Wiesz, że to niedozwolone. Chcesz umrzeć na jedną z chorób tych wieków? — Nie martw się, nie umrę. Chcesz nas zabrać w XXV wiek?
— Tak. To nie będzie dla ciebie miłe.
— Przypuszczam, ale to nieważne. I tak ja mam racj ę.
— Twierdzisz to nadal, nawet po doświadczeniach z Hoganem?
— To jest jednostka. Zresztą przyspieszenie rozwoju cywilizacji zmieniłoby ich.
— Wątpię. Przekazanie im technologii wytwarzania antymaterii spowodowałoby znaczne komplikacje. Jesteś historykiem-utopistą. — Chciałam spróbować w rezerwatach. Nie pozwoliliście mi prowadzić tam eksperymentów.
— Ale to jeszcze nie powód, by przenosić się w przeszłość i podpowiadać dwudziestowiecznym fizykom wzory prowadzące do syntezy antymaterii. Trudno to nazwać głupotą. To zbrodnia, Lizjocjo! Na szczęście ci się to nie udało.
— Nieprawda. Wzory są już w tych czasach!
— Nie, Lizjocjo. Mam je tutaj. — Człowiek z aureolą wyjął z fałdów kombinezonu kilka kartek papieru i pokazał je Lizi. Trot wiedział, że to są te właśnie kartki.
— Skąd je masz? Skąd wiedziałeś, gdzie ich szukać?
— Po prostu niektórzy ludzie dwudziestowieczni podzielają nasz pogląd w sprawie antymaterii.
— Trot? Niemożliwe — Lizi spojrzała na profesora.
— Tak, Trot. Może bez ciebie nie byłby geniuszem, ale to prawdziwy naukowiec, odpowiedzialny za swoje odkrycia.
— Jak mogłeś? — teraz Lizi zwróciła się wprost do profesora.
— Przekonał mnie. Wierz mi, Lizi, to nie jest bezpieczne. Podał prosty sposób konstruowania pocisków zawieraj ących antymaterię. Ty mówiłaś, że to nie jest możliwe.
— Nikt ich nigdy nie konstruował.
Trot chciał odpowiedzieć, lecz człowiek z aureolą przerwał mu:
— Na szczęście my wiemy, że mogłoby się zdarzyć inaczej. — Nieprawda. Nie wierzę w to. Nie doceniacie ludzi.
— Nie masz racji, Lizjocjo. Doceniamy ich pracę i możliwości. Wiemy, że za sto lat uzyskają antymaterię sami. Aha… a co do Hogana, zmieniłem decyzję. Zostanie umieszczony w rezerwacie ludzi przedhistorycznych. Myślę, że są tam warunki, w których z łatwością się zaaklimatyzuje.