21

Około trzeciej po południu dotarli do Linares, niewielkiej górskiej wioski, pełnej ślicznych domków i zadbanych ogródków. Ci, którzy zastanawiali się, czy kręta droga na mapie prowadzi w górę czy w dół, prędko mieli okazję się o tym przekonać. Krajobraz przed nimi nagle stromo opadał w oszałamiającą głębię, wiódł w dolinę, którą należałoby nazwać raczej rozpadliną niż doliną.

– Ratunku! Jak my zjedziemy! – jęknęła Sissi.

– Za pomocą paralotni – podsunął Morten.

Istniała jednak droga. Widzieli, jak wije się niezliczonymi ostrymi zakrętami, na samym dole zaś widać było trzy czy cztery czerwone dachy.

– La Hermida – powiedział Antonio. – Tajemnicze słowo. A oto jego rozwiązanie.

Wolno zaczęli spuszczać się w dół. W tej chwili najważniejsze były dobre hamulce.

– Jak to dłużej potrwa, zapadnę na chorobę morską – zagroziła Unni.

– Musisz nad tym zapanować – powiedział spokojnie Antonio.

– No dobrze, ale jedź trochę prościej! Serpentyna ciągnęła się przez sześć kilometrów. Nie tylko Unni próbowała mocno uchwycić się czegoś w samochodzie.

W końcu znaleźli się na wąskim dnie doliny. Zatrzymali się na skraju drogi. Sama wioska La Hermida położona była jeszcze nieco poniżej.

– No dobrze, i co robimy teraz? – spytał Antonio, po czym odpowiedział sam sobie: – Nie możemy przecież wejść do któregoś z domów ot, tak, skoro nie wiemy, o co mamy pytać. No i musimy stwierdzić, czy należy podążać na północ, czy na południe.

– Najpierw mamy spotkać naszych przyjaciół – przypomniała Sissi. – A oni przyjadą z północy, od strony wybrzeża. W dodatku, jak patrzę na mapę, to wydaje mi się, że najważniejsza część wąwozu „Desfiladero de La Hermida ” prowadzi tędy.

– Rzeczywiście, zgadza się.

– Co właściwie znaczy „Hermida”? – spytała Unni.

– Nic, to tylko nazwa.

– Powinno się zakazać używania niezrozumiałych słów – mruknęła Unni. Zaraz jednak się rozjaśniła. – Ruszajmy, na północ! Ku naszym przyjaciołom i Jordiemu!

– Czy on nie jest twoim przyjacielem? – drażnił się z nią Morten. – Powiedziałaś: „Ku naszym przyjaciołom i Jordiemu”.

– Doskonale wiesz, co mam na myśli - powiedziała Unni rozpromieniona na samą myśl o Jordim.

Już w następnej chwili zaniemówili. Prawie.

– Ojej! – westchnęła Unni. – Ojej!

– Dech zapiera – szepnęła Sissi.

Jasnoszare ściany z wapienia wznosiły się po obu stronach wąskiego wąwozu, w którym miejsca starczało jedynie na rzekę i drogę. Skalne ściany mogły mieć kilkaset metrów wysokości, tworzyły je niezwykle formacje, widać też było inne szczeliny, które ginęły gdzieś w absolutnej pustce.

– Zatrzymajcie się! Muszę to sfotografować – oświadczyła Sissi.

Wysiedli.

– Mamy tu pewną wskazówkę – powiedziała Unni z uniesieniem. – Pamiętacie, jak brzmiało przesłanie Kantabrii, to, które towarzyszyło gryfowi?

Antonio przez chwilę szukał w pamięci.

Moja. jest kraina, szara i pionowa, gdzie zbierają się orły. Z południa na zachód, z północy na prawo.

Fantastyczne – powiedział Morten. – Tylko gdzie są orły?

– Jest jeszcze jedna sprawa – powiedziała Sissi, rozkładając mapę. – Czy jesteśmy jeszcze w Kantabrii, czy też znaleźliśmy się już w Asturii? Wąwóz Hermida biegnie dokładnie wzdłuż granicy. Tak, jesteśmy jeszcze w Kantabrii.

Gdy tak stali przytłoczeni niezwykłą wspaniałością, która ich otaczała, czując, jak maleńcy są w rzeczywistości ludzie, usłyszeli, że przez szum rzeki przebija się warkot samochodu. Nadjeżdżał z północy, a oni niepokoili się bardzo prawdopodobieństwem spotkania na tej wąziutkiej drodze…

Zaraz potem ze wszystkich gardeł wydobył się okrzyk radości.

To nadjeżdżali ich przyjaciele.

Unni nareszcie poczuła objęcia ramion Jordiego.

– Jordi, Jordi, nigdy więcej tak nie zrobimy! Tęsknota całkiem mnie rozszarpała!

– Mnie również. Próbowaliśmy dzwonić już od jakiegoś czasu, ale nie jest to chyba miejsce najlepsze na świecie do połączeń komórkowych. Czyż nie wspaniały jest ten widok?

Miguel wysiadł z samochodu i stanął na drodze, przyglądając się Jordiemu i Unni ze zdziwieniem i niedowierzaniem.

Zupełnie tego nie rozumiem, myślał. Cóż takiego niezwykłego jest w powtórnym spotkaniu? Przecież to chyba dobrze nie musieć się widzieć przez jakiś czas.

Wszyscy pozostali też ściskali się po kolei, Miguel stanął nieco z boku, żeby przypadkiem nie zaatakowali i jego.

Morten paplał bez przerwy, jak karabin maszynowy wyrzucał z siebie zdania o tym, do czego doszli: że znaleźli się we właściwym miejscu i że z wąwozu muszą ruszyć na zachód, tak bowiem zostało powiedziane w przesłaniu ż Kantabrii.

Popatrzyli na strome skalne ściany, zadając sobie pytanie, czy będą musieli się po nich wspinać.

– Z całą pewnością nie – stwierdził Jordi. – Jechaliśmy przez przełęcz bardzo długo i tutaj jest najtrudniejsza do przebycia część. Nieco dalej na północ odchodzą inne mniejsze rozpadliny, a nawet wąskie dróżki, ale jak już mówiłem, próbowaliśmy się z wami skontaktować, bo i my mamy wam coś do przekazania.

Pojechali według jego wskazówek jeszcze kawałek na północ. Tam znaleźli miejsce, gdzie mogli wprowadzić samochody, sami zaś usiąść na trawie i porozmawiać. I zjeść coś, grupa Jordiego zakupiła bowiem prowiant w Panes. Poinformowano ich tam, że zapuszczają się właśnie na pustkowia, gdzie jadłodajnie dzielą od siebie długie odcinki. Prawda okazała się jeszcze brutalniej sza: żadnej jadłodajni nie było w ogóle.


Kiedy Jordi, Gudrun, Pedro, Juana i Miguel dowiedzieli się o Desfiladero de La Hermida, jak szaleni wyjechali z Cangas de Onis na wschód. W rekordowym czasie – całe szczęście, nie napotykając po drodze policji drogowej – dotarli do Panes, gdzie zatrzymali się, żeby zjeść lunch. Panes nie było wprawdzie wielkim miastem, lecz bardzo ważnym. Nie zauważyli go na mapie, ponieważ nazwę zakrywały rozmaite linie i znaki. Zjedli lunch w bardzo dobrej restauracji i tam Pedro nagle ujrzał starego przyjaciela, który kiedyś pracował w Madrycie, w dyplomacji, lecz ostatnio wycofał się z uwagi na wiek Było to serdeczne powitanie. Przyjaciel zachodził w głowę, co też Pedro może robić tu, w tych położonych na takim odludziu okolicach, a wysokiego rodu don Pedro de Verin itd. zdecydował się mówić wprost. Nie miał nic do stracenia, a wiele mógł zyskać. Wiedział też, że jego stary znajomy jest człowiekiem honoru.

– My, moi przyjaciele i ja, jesteśmy tu po to, by badać dawne podania i legendy. Słyszeliśmy, że w tych okolicach istnieje pewien stary mit dotyczący paru niezrozumiałych słów.

– Mów, o co ci chodzi. Sporo wiem o historii Panes.

– Dobrze – powiedział Pedro z namysłem. – Chodzi tu o coś takiego jak „EL MAS BAJO DE LOS BAJOS”, „najniższy z niższych” czy też może „najmniej znaczący z nieznaczących”, czy też jak wolisz, „najmniejszy z małych”. Nie wiem tak naprawdę, jak rozumieć te słowa.

Przyjaciel długo się w niego wpatrywał.

El mas bajo… Kiedy i gdzie natknąłeś się na tę historię?

Pedro próbował odpowiedzieć wymijająco.

– Cóż, to było stosunkowo niedawno, po drodze tutaj. Wiesz coś na ten temat?

– Niewiele. Ta baśń to prawdziwa zagadka. Ale wiem, gdzie to jest przechowywane, to znaczy mam na myśli jedynie kilka słów naskrobanych na kawałku jakiegoś bardzo starego papieru. Trzy, może cztery linijki, nie więcej.

Pedro starał się ukryć swój zachwyt.

– Gdzie to jest?

– W pewnym opactwie, w klasztorze.

– Bardzo chcielibyśmy dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.

– Doskonale, jedźmy więc tam. Weź ze sobą swoich przyjaciół, tylko pamiętaj, nikt nie zna początków tej historii.

– Nic nie szkodzi.

– Nie wydaje mi się, żebyście zrobili się o wiele mądrzejsi, widząc to, co tam zostało napisane.

– W dalszym ciągu nic nie szkodzi. Jesteśmy otwarci na wszystko. Interesuje nas każdy najmniejszy nawet okruch związany z tą historią.

Pojechali więc do klasztoru. Przyjaciel Pedra miał całkowitą rację, te kilka słów, które zostały tam zapisane, pozostawały niezrozumiałe dla większości ludzi.

Lecz u sprzymierzeńców rycerzy wywołały szok.

***
Загрузка...