20

Wjechali już na wyżynę. Minęli Alto Campo z jego wyciągami narciarskimi i szarymi szczytami z wapieni. Potem znów znaleźli się w bardziej płaskiej okolicy, wciąż jednak bardzo wysoko.

Szczyty i rozciągające się przed nimi płaskowyże pokrywała cienka bielusieńka warstewka śniegu.

Morten nie krył wściekłości.

– Nie po to wyjechałem na południe, żeby oglądać śnieg!

– Rzeczywiście, nie po to – przyznał cierpko Antonio. – Ale możesz być spokojny, to przemijające. O tej porze roku śnieg się nie utrzyma. Prognozy pogody obiecywały, że będzie cieplej.

– I tak jest już dostatecznie zimno.

– Skoro udało nam się przebyć Alto Campo, to damy radę i dalej. Widzisz, na drodze nie ma śniegu. Wszystko będzie dobrze.

Morten, trzęsąc się z zimna, skulił się w swoim kącie.

– Mogłabyś przynajmniej zamknąć okno, Unni Nie musisz jeszcze pogarszać sytuacji. Twardość trzeba okazywać z umiarem!

Unni natychmiast usłuchała.

– Ach, przepraszam, przepraszam, nie możemy przecież narażać naszego bohatera na przeciąg. Tak się postępuje jedynie ze starymi złośliwymi teściowymi, których człowiek chce się pozbyć. Ależ co ja wygaduję? Wcale nie uważam, że wszystkie teściowe należy wywiesić za okno, mogą się wśród nich znaleźć naprawdę wspaniałe kobiety.

– Moją teściową możesz z powodzeniem posadzić w przeciągu – mruknął Antonio.

– Nie pojmuję, jak Vesla, osoba o tak gorącym sercu, może mieć taką matkę. A tak w ogóle to jak Vesla się czuje?

– Bardzo dobrze. Jest wprawdzie pod stałą kontrolą lekarską, ale wszystko jest w normie. Tak bardzo bym chciał być teraz przy niej!

– To oczywiste – powiedziała cicho Unni.

– Jak tu spokojnie w górach! – odezwała się Sissi. – Właściwie mamy spokój już od dłuższego czasu.

– Rzeczywiście, to aż dziwne – przyznał Antonio. Czym prędzej skontaktował się z grupą Jordiego, lecz i u nich nic się nie działo.

– Cisza przed burzą – skonstatowała Unni.

– Och, zamknij się! – westchnął Morten. – Nie wyzywaj losu!

– Nie pojmuję, co się wczoraj wydarzyło tam, na skraju lasu – Tommy skarżył się w samochodzie Alonzowi.

– Przestań marudzić na ten temat! – ryknęła Emma. – Straciliśmy Rogera i już to jest okropne, ale dobrze wiecie, że to nie był facet godny zaufania. Podkradał nam pieniądze na narkotyki i przechwalał się na lewo i prawo, co robimy. Właściwie to był dla nas wręcz niebezpieczny. Poza tym w samochodzie mamy teraz więcej miejsca.

– Zgoda, zgoda, masz rację we wszystkim, ale mnie chodzi o sposób, w jaki ten tajemniczy typ się z nim załatwił – powiedział Kenny. – Bo widzisz, przyłożyłem nóż do gardła tej baby i miałem wszystko pod kontrolą, a Roger trzymał tamtych dwoje w szachu pistoletem. Tommy i Manuelito też tam byli. Jak, u diabła, facet mógł pojawić się ot, tak z powietrza, wykręcić mi rękę i wytrącić nóż, a jednocześnie strzał Rogera posłać w niebo, a jemu zgruchotać kark? Co wy na to?

– Facet znał pewnie karate – podsunął Alonzo.

– To było coś więcej niż karate – mruknął Kenny. – On to robił jak prawdziwy demon.

– Nie, nie i jeszcze raz nie! – zaprotestowała Emma. – Dosyć gadania o demonach. Mamy dwa po naszej stronie, tak twierdzą mnisi, to nie mógł być żaden demon. Miał może żarzące się oczy? I cuchnął siarką? To był zwykły facet, prawda?

– Na takiego przynajmniej wyglądał. W jego wyglądzie nie było nic nadzwyczajnego, jedynie w metodzie działania.

– Nauczę się karate – powiedział Tommy rozmarzonym tonem.

Deptali po piętach samochodowi Jordiego, to znaczy pięty te musiały być długie, bo przecież przeciwnicy nie mogli zobaczyć ich samochodu. Od czasu do czasu jednak ścigana zwierzyna migała im przed oczami. To na razie wystarczało. Nie zamierzali próbować wziąć więcej zakładników, żeby wycisnąć informacje od wroga.

Elegancki samochód chudego mężczyzny wypadł z drogi w okolicy Alto Campo. Thore Andersen usiłował wyprowadzić go z powrotem na jezdnię i cały aż się przy tym spocił pomimo chłodu dającego się wyczuć w powietrzu.

– Mówiłem przecież, że powinniśmy byli załatwić w Reinosa lepsze opony – mówił chudy, który stał na skraju drogi i marzł, ale nie tracił nic ze swego stylu.

– Przecież to były tylko krótkie opady – odparł Thore Andersen ze złością. Śnieg niedługo znów stopnieje.

– Nie mamy czasu na to czekać.

– Przecież nic złego się nie dzieje – łagodził asystent z wnętrza samochodu. – Są niedaleko przed nami.


Zarena nie umiała znaleźć sobie miejsca. Nie mogła nic zrobić, dopóki siedzieli w tych głupich samochodach. Niewidzialna latała między nimi tam i z powrotem. Grupa, w którą włączył się ten szczęściarz Tabris, kierowała się prędko na wschód, druga była wysoko w górach, lecz opuściła już pokryte śniegiem okolice i znajdowała się bliżej wybrzeża.

Zarena, rozczarowana, z miną kwaśną jak ocet krążyła nad górami w połowie drogi pomiędzy obydwiema grupami. Najwyraźniej oba zespoły kierują się w jej stronę. Tabris złożył jej krótki raport, ale podczas tego pospiesznego spotkania oboje zionęli do siebie nienawiścią większą niż kiedykolwiek.

Ten idiota Tabris! Czyż nie mogła dostać na współtowarzysza któregoś wspaniałego z samej elity demonów? Była spragniona działania i zaspokojenia. A Tabrisa nie chciała, to by było poniżej jej godności.

Może dlatego, iż wiedziała, że on ją odrzuci?

Unosiła się ponad niezwykłymi formacjami skalnymi. Nie wiedziała, że są to Picos de Europa, zresztą, wcale jej to nie interesowało.

Mimo wszystko jeden ze szczytów przyciągnął do siebie jej uwagę.

Leżał w ukrytej dolinie, samotny szczyt otaczał las. Tam na górze była grota. Przed nią zaś siedział jakiś dziwaczny stwór.

Zarena pożeglowała bliżej.

Ten stwór wyglądał wspaniale, godny demona. Miał wielką, porośniętą szczeciną głowę, w której pełzały robaki i owady. Mocne owłosione ciało i twarz, która zakonnicę wystraszyłaby na śmierć. I cuchnął!

W Zarenie przebudziły się żądze. Wylądowała na szczycie skały i przybrała postać demona. Zapragnęła stać się najbardziej pociągająca jak tylko potrafiła. Nie chciała wyglądać miękko jak człowiek.

Istota coś mruczała, nie zwracając uwagi na Zarenę.

– Skarb. Mój skarb. Czekam na niego od setek lat. Jest mój. Gdy go dostanę, będę mógł na zawsze zniszczyć Urracę.

Zarena przysunęła się jeszcze bliżej. Teraz z owej cudownej postaci wydobywał się inny głos, jakby słabszy, lecz podniecająco chropawy.

– Skarb. Muszę go mieć. Muszę go posiadać. Muszę mieć władzę. Wtedy Emma będzie moja. Będę kupował domy, zamki, samochody, łodzie i niewolników. Zdobędę władzę, mnóstwo, mnóstwo władzy. Wszystko będzie moje. Niech znajdą to przeklęte miejsce, a ja im wszystko odbiorę.

Zarena stanęła przed nim w swojej najbardziej zapraszającej, wyzywającej pozie. Wamba – Leon podniósł na nią nieprzytomne oczy.

– Uf, cholera! – powiedział Leon.

Wamba śledził ją wzrokiem, gdy podchodziła bliżej, patrzył w kocie oczy i usiłował sobie przypomnieć, jaką istotą jest kobieta.

Zarena starała się wyglądać jak najatrakcyjniej. Rozpostarła skrzydła, wprawdzie nie tak piękne jak Tabrisa. Pokazała wszystkie swoje kły, wabiąco machnęła ogonem, a potem siadła mu na kolanach. Długo już przebywała z dala od innych godnych jej demonów i w środku cała aż płonęła.

Wamba – Leon siedział nieruchomo. Czego, u diabła, chce to babsko? Zapomniał już, do czego takich się używa.

Zarena zaczęła szukać pod jego włochatymi skórami. To, co znalazła, jednak nie nadawało się do niczego.

– Do kroćset! – syknęła, wstając. To była obraza. Rozgniewana, wzbiła się w powietrze.

– Skarb. Czekam na skarb – wybełkotał Wamba – Leon, natychmiast zapominając o całej wizycie.


Pięciu katów inkwizycji obserwowało całe zajście z najbliższej wapiennej skały.

„Żadnego pożytku – mruknął któryś z nich kwaśno. – Na cóż nam te durne demony? Przecież one do niczego nam się nie przydają!”

„O, na pewno w odpowiedniej chwili uderzą – odparł inny. – Ale strasznie długo zwlekają. Gdybyż nadeszły dni naszej świetności, dopiero by zobaczyli! Bo pamiętacie chyba, jak szybko i skutecznie zadziałaliśmy w Santiago de Compostela?”

„Byliśmy niepokonani”.

„O tak – dołączyli inni. – Jesteśmy niepokonani, gdy chodzi o krzywdę i śmierć”.

Unieśli się całą gromadą i odfrunęli.

Ze wzgórza niewidzialna Zarena przyglądała się ziemi. Zobaczyła, że wschodnia grupa się zatrzymała. Stali wysoko w punkcie widokowym i spoglądali w dół.

Jednej osoby wśród nich chętnie by się pozbyła i ku niej skierowała całą swoją nienawiść. Ku tej, która niemal ją odkryła. Ku Unni.

Poza nią kobiecy demon nie interesował się innymi kobietami. Uważał, że wcale się nie liczą. Ta jednak była niebezpieczna. Chętnie zepchnęłaby ją teraz w przepaść, ale do tego Zarena musiałaby się zmaterializować, w takiej czy innej formie, demona czy człowieka. A na dole było zbyt wiele osób, które by ją zobaczyły. Niektórzy wybiegli z jakiegoś wielkiego paskudnego powozu. To rzeczywiście zbyt duży kłopot.

Nie dało się jednak zaprzeczyć, że miała na to ochotę. Zapewne jeszcze później trafi się okazja.

Zarena całkiem niedawno kontaktowała się z Mistrzem, lecz jedynie przez otwartą przepaść, prowadzącą aż na sam dół, w Ciemność. Zejść jej nie pozwolono.

Usłyszała naganę. Wciąż jeszcze się nie dowiedziała, czym zajmują się ci ludzie. Mistrz wiedział, że Urraca znowu krąży, a właśnie ją pragnął dopaść. Chciał się na niej zemścić. Jeśli cała ta sprawa dotyczy zagadki rycerzy, a tego Zarena jeszcze nie wiedziała, zawsze bowiem udawało jej się być w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, więc jeżeli tak naprawdę było, to należało nie dopuścić do rozwiązania tej zagadki. Gdyby bowiem tak się stało, Urraca uszłaby wolno już na dobre. A jeśli ludziom się nie powiedzie, to Urraca dalej pozostanie nie mogącym zaznać spoczynku duchem, bez ochrony zaś wybranych Mistrz będzie mógł ją dopaść.

Wybranych? dopytywała się Zarena. Ale Mistrz uciął kontakt. Albo zasnął. Czort jeden wie, co zrobił.


Morten obejmował Sissi ramieniem, patrząc z góry na przepiękne miasteczka, Carmona i San Pedro, położone w dolinie. Za czerwonymi dachami z dachówki droga wiła się wśród jesiennie złocistych spłachetków pól i teras ku widniejącym w oddali górom. Szczyty wciąż pokrywała cienka warstwa śniegu. Widok był nieprawdopodobnie piękny, istny krajobraz z marzeń.

– Chciałbym tu mieszkać – oświadczył Morten.

– On chce mieszkać wszędzie – przypomniał Antonio z cierpkim uśmiechem. – Podobnie jak Unni. Gdy tylko ujrzą jakieś ładniejsze miejsce, od razu postanawiają je zbezcześcić swoją obecnością. Ale sam muszę przyznać, że rzadko widuje się coś równie pięknego jak ten widok.

Unni jednak nie kryła niepokoju.

– Coś mi się tutaj nie podoba – stwierdziła. – Coś tu jest, czego być nie powinno. Jakiś zapach w powietrzu… Nie podoba mi się to. I wcale nie mam na myśli tego autobusu z turystami, Mortenie.

– Ja nic nie czuję – odparł. Unni zadarła głowę.

– Mam wrażenie, jakbym słyszała… trzepot jakichś wielkich skrzydeł?

– Może to helikopter – podsunął Morten.

– Jeśli tak, to bardzo dziwnie leci. Nie, to jest coś strasznego i cuchnie naprawdę obrzydliwie.

Urażona Zarena odleciała w bok, oczyszczając tym samym powietrze wokół Unni. Dziewczyna znów mogła się napawać wspaniałym widokiem.

– I jak. Jedziemy dalej? – spytał Antonio.

– Tak, tak – odparła Unni. – Nie możemy się spóźnić na miejsce spotkania.

– A jakież to miejsce spotkania? – zdziwił się Morten. – Przecież wcale się nie umawialiśmy.

– Nie, bo to zbędne. Prędzej czy później i tak ich spotkamy, a wtedy trzeba będzie tylko zdecydować, która grupa stawiła się na miejscu jako pierwsza.

Загрузка...