Ściskając swoją deskę surfingową, Cris prowadził chłopca z nadpływu przez centrum Miasta.
Pokonywali plątaninę bocznych uliczek, unikając najchętniej uczęszczanych tras. Farr usiłował zapamiętać drogę, ale szybko stracił orientację i nieco oszołomiony, zawzięcie podążał za swoim przewodnikiem. Od czasu do czasu odruchowo rozglądał się, szukając Morza Kwantowego i linii wirowych, których nachylenie pomogłoby mu odzyskać poczucie kierunku. Ale oczywiście tu, w głębi Parz, anonimowe drewniane ściany zakrywały świat.
Po jakimś czasie uświadomił sobie, że musieli minąć okolice równika Miasta i wkraczają do rejonu zwanego Dołem. Okolone ścianami ulice były tu skromniejsze, a szyby oświetleniowe i drewniane lampy rozdzielały duże odstępy. Aut nie zauważało się dużo, falujących ludzi również, a drzwi tutejszych domostw, zniszczone i brudne, sprawiały wrażenie solidnych i niemożliwych do sforsowania. Cris nie komentował tych zmian otoczenia — nadal gardził o surfingu, jakby nie istniało nic innego. Farr jednak zauważył, że syn Toby mocno przyciska deskę do piersi, chroniąc całym ciałem.
Wreszcie dotarli do szerokiego, owalnego wlotu w ulicznej??anie. Szyb, który się za nim rozciągał, szeroki na dziesięciu ludzi, sprawiał wrażenie pospolitszego niż którakolwiek ulica miasta. Był długi, pozbawiony wyrazu, a jego odrapane ściany wyglądały tak, jakby ich nie wykończono. Farr spostrzegł, że szyb prowadzi ku jasnemu owalowi czystego, miłego sercu świat — Powietrza. Patrzył na nie żarłocznie, podziwiając jaskrawy blask na wygładzonych fragmentach ścian.
— Schodzimy tędy?
— Przez ten wlot przeładunkowy? Na zewnątrz, przez Skórę? Ale to jest sprzeczne z przepisami… — Cris uśmiechnął się od;ha do ucha. — Jasne, że tak. — Krzyknął, położył rękę na krawędzi eliptycznego wejścia i przekoziołkował do szybu. Ściął deskę nad głową i trzepocząc ramionami, falował przez szyb odwróconej pozycji, nogami w dół. Brat Dury niezdarnie gramolił się na krawędź wlotu i dał nurka. Chłopcy sunęli ze śmiechem w kierunku otwartego Powietrza. Ich głosy odbijały się echem od drewnianych ścian.
Opuściwszy duszny korytarz, Farr rozpostarł ręce i nogi. Upajał się lśniącym żółtym Powietrzem i patrzył na łuk linii wirowych.
Cris zerkał na niego sceptycznie.
— Dobrze się czujesz?
— Po prostu cieszę się, że jestem w Powietrzu, mimo że to kleista biegunowa zawiesina.
— Zgadza się. Nie tak, jak w dawnych dobrych czasach nadpływu, co? — Cris ułożył poziomo deskę i eksperymentalnie pocisnął ją dłonią do Magpola.
Farr z zachwytem wirował w Powietrzu. Korytarz, który puścili, kończył się otworem o szorstkich krawędziach w zewnętrznym kadłubie z drewna — w Skórze. Majaczył on wciąż wokół nich, jakby odgrażał się, że znowu ich połknie i przekaże wnętrzności metropolii. Ale chłopcy szybowali w Powietrzu i oddalali się od Miasta. Niebawem brat Dury przekonał się, że podobne otwory pokrywają, jak okiem sięgnąć, oblicze Parz we wszystkich kierunkach. Farr usiłował dostrzec cechy, które wyróżniałyby „ich" wlot, żeby w razie potrzeby móc go odnaleźć. Jednak było to tylko prymitywnie obramowane nacięcie w drewnianej Skórze, nie oznakowane, podobne do setki innych. Przybysz z nadpływu dał za wygraną. Wiedział, że gdyby się zgubił, to nawet odszukawszy wlot, nie zdołałby trafić z powrotem do domu Mixxaxów przez gąszcz miejskich ulic.
Szybko poruszył nogami i odpłynął trochę dalej od Miasta. Skóra przypominała gigantyczną, złowrogą maskę. Z tej odległości rozróżniał szczegóły — widział, jak prymitywnieją zesztukowano, używając źle dobranych kawałków drewna i materi rdzeniowej — a jednak, ogólnie rzecz biorąc, robiła imponujące wrażenie. Pomyślał, że kilkanaście wlotów przeładunkowych tej części Skóry przypomina otwory gębowe, nieustannie coś połykające, albo włosowate pory, wchłaniające ziarniste Powietrze wraz z drewnem i żywnością. Oddaliwszy się bardziej, Farr ujrzał potężne strugi, nieustannie wylewające się z wylotów kanalizacji, rozmieszczonych u podnóża metropolii. Powietrze wypełniał huk półstałej substancji, spadającej do Podpłaszcza.
Powoli uświadomił sobie, że to podniszczone i dalekie od doskonałości Miasto jest jednak wspaniałe. Przypominało ogromne, hałaśliwe, pełne życia zwierzę, które nawet nie zauważa, że ma pod nosem jakąś malutką istotę.
Usłyszał, że ktoś go woła.
Rozejrzał się, ale syna Toby nie było w pobliżu. Ogarnęło go absurdalne poczucie dezorientacji — ostatecznie prawdopodobieństwo zgubienia się tutaj było znacznie mniejsze niż we wnętrznościach Miasta — i okręcił się, wytężając wzrok. Wreszcie dostrzegł w oddali pomarańczowy kombinezon Crisa; jego falująca postać wisiała na desce surfingowej. Znajdował się blisko Skóry, lecz wysoko nad głową Farra. Wymknął się, podczas gdy brat Dury śnił na jawie.
Zażenowany, trochę zły na samego siebie, Farr naparł na Powietrze i mając mocne nogi jak każdy nadpływowiec, rzucił się ku koledze.
Syn Toby wyprowadzał go z równowagi szerokim uśmiechem.
— Dalej, dalej. Są ludzie, którzy na nas czekają — powiedział. Znowu wgramolił się na deskę, skręcił i poleciał pierwszy, wskazując drogę.
Farr sunął za nim w odległości jednego człowieka i wkrótce obaj chłopcy unosili się nad Miastem.
Technika surfingu w wykonaniu Crisa była oszałamiająca; zupełnie nie przypominała kilku sztuczek, zaprezentowanych Farrowi w Mieście. Syn Toby wychylał lekko deskę bosą stopą to w jedną, to w drugą stronę, a jednocześnie naciskał drugą piętą jej stabilniejszy koniec, sprawiając, że intensywnie falowała. Wydawało się, że jego gołe podeszwy wystarczą do wywierania odpowiedniego nacisku na wy szlifowaną powierzchnię. Cris cały czas miał rozpostarte ramiona, żeby utrzymać równowagę, a mięśnie nóg miejskiego chłopca pracowały płynnie. W gruncie rzeczy to wszystko wydawało się cudownie łatwe. Obserwując kolegę, Farr zaczął odczuwać lekkie świerzbienie w nogach. Zapragnął wypróbować deskę surfingową. Przecież tu, na Biegunie, jego siła wzrosła; mógłby zmusić ten cholerny przedmiot do latania…
Nie mógł zaprzeczyć, że Cris z wielką wprawą przeciwstawia swoją masę i bezwładność lekkiemu oporowi Magpola. Poruszał się szybko i z wdziękiem; jego niewymuszona nonszalancja robiła ogromne wrażenie. Wokół pasków materii rdzeniowej, wtłoczonych w deskę, syczał gaz elektronowy.
Krążyli, wzbijając się wokół Miasta. Trzymali się z dala od strumieni odpadów u jego podnóża; lecieli po przekątnej zwróconej ku nim ściany Parz. Minęli jedną z potężnych wstęg kotwicznych Długości Geograficznej, przytwierdzoną do Skóry sworzniami z materii rdzeniowej. Ten lśniący pas materii rdzeniowej był szeroki na ponad jednego człowieka, a gaz elektronowy nieustannie igrał na jego gładkiej powierzchni, reagując na silne prądy, które przepływały przez nadprzewodnikowy rdzeń wstęgi. Magpole było tutaj zniekształcone, ściśnięte za sprawą pola wstęgi kotwicznej: Faff czuł na piersiach jego nierównomierny, szorstki napór.
Cris zszedł z deski i dołączył do przybysza z nadpływu. Falując, oddalali się od Skóry i ostrożnie omijali Długość Geograficzną.
— Magpole jest zbyt najeżone w tym miejscu — oznajmił lakonicznie. — Trudno znaleźć dobre zaczepienie.
Kiedy przelecieli za wstęgę, oczom Farra ponownie ukazała się Skóra. Spodziewał się, że Skóroobraz będzie monotonny, pozbawiony charakterystycznych punktów z wyjątkiem widocznych wad konstrukcyjnych. Wkrótce jednak przekonał się, ze ogromne rozmiary Skóry wykluczają taką jednolitość. W miarę jak wspinali się ku równikowi Miasta, a potem ku okolicom Góry, potężne wloty przeładunkowe oraz publiczne szyby powietrzne pojawiały się coraz rzadziej i ustępowały miejsca mniejszym, schludniej szym korytarzom, zapewne przeznaczonym dla ludzi i aut powietrznych, oraz niedużym portalom, które musiały być oknami albo szybami świetlnymi prywatnych mieszkań. Jakiś mężczyzna wychylił się przez okno i wylał miskę czegoś, co wyglądało na ścieki i błyszczało, rozpraszając się. Cris przyłożył ręce do ust i powitał go donośnie. Mężczyzna — przysadzisty i żółtowłosy — zerknął na niebo ze strachem. Kiedy dostrzegł chłopców, zaczął im wygrażać pięścią i wykrzykiwał gniewne, nie dające się zrozumieć słowa. Syn Toby odpowiedział czymś równie obraźliwym, a Farr przyłączył się do niego, potrząsając pięścią. Nadpływowiec śmiał się, rozweselony tą demonstracją braku szacunku; czuł się wolny, młody, zdrowy, wyzwolony z ograniczeń Miasta. Porównanie z tym zgorzkniałym starcem w oknie jeszcze bardziej poprawiało mu samopoczucie.
Mijali część kadłuba pokrytą prymitywnym rusztowaniem, prostokątną drewnianą kratą. Poniżej było widać rozerwaną Skórę, która odsłaniała małe komory w obrębie Miasta, oświetlone! zielonymi latarniami z drewna. Wielkie fragmenty drewnianych płyt unosiły się luźno w Powietrzu, przywiązane do kraty kawałkami lin. Mężczyźni i kobiety wdrapywali się na rusztowanie, wciągali płyty i przybijali je młotkami, łatając wyrwy w Skórze.
— Naprawy — oznajmił Cris, reagując na nie wypowiedziane pytanie chłopca z nadpływu. — Odbywają się nieustannie. Mój ojciec twierdzi, że Miasto tak naprawdę nigdy nie zostało skończone; wciąż trzeba remontować którąś z jego części.
Przelecieli wysokim łukiem nad ubogo zabudowanym obszarem kadłuba, gdzie nie było drzwi, okien ani otworów korytarzy.
Farr obejrzał się i zobaczył, że ostatnie małe wloty znikają za wygiętą linią horyzontu Miasta. Odtąd powierzchnia Skóry była bez skazy. Cris surfował w milczeniu, nieco przygaszony. Poruszając się nad ujednoliconym Skóroobrazem, Farr doznawał absurdalnego wrażenia, że został odrzucony przez Miasto — jak gdyby się go wyrzekło, odwróciło się od niego plecami.
Minęli kolejną grupę ludzi pnących się po Skórze. Z początku brat Dury myślał, że znowu widzi ekipę remontową, ale powłoka była w tym miejscu nienaruszona. Brakowało też rusztowania — na Skórze rozpięto jedynie luźną siatkę, której jeden róg zajmowała gromada około dwudziestu dorosłych ludzi, pochłonięta jakimś nieokreślonym przedsięwzięciem. Zerkając w dół, Farr zauważył, że dobytek tych ludzi był upchnięty w oczkach sieci; widział dzidy, prymitywne ubrania i mniejsze, poskładane sieci, które wcale nie budziłyby zdziwienia wśród Istot Ludzkich. Znajdowała się tam nawet mała kolonia świń powietrznych, które powoli rozpychały się w drewnianej zagrodzie, przywiązane sznurkami do kołka wbitego w Skórę. W sieci wiło się jakieś niemowlę; jego kwilenie, słodkie i odległe, dochodziło do uszu młodzieńca z nadpływu za pośrednictwem cichego Powietrza.
Jakaś kobieta, gruba i naga, odwróciła się od swoich towarzyszy i zerknęła na chłopców. Brat Dury zauważył jej zaciśnięte pięści. Spojrzał na Crisa wyczekująco, ale chłopak z Miasta ograniczał się do falowania na swojej desce i nie zwracał uwagi na małą kolonię w dole.
Farra skręcała ciekawość. Jeszcze raz popatrzył w dół i z ulgą stwierdził, że kobieta ponownie obróciła się do swoich kompanów, najwyraźniej zapominając o chłopcach.
— Jeźdźcy Skóry — powiedział Cris nieco pogardliwie. — Czyściciele. Są tu ich całe kolonie. Jeźdźcy Skóry żyją na odosobnionych fragmentach Skóry. Ci tutaj również wybrali takie miejsce. i — Ale jak udaje im się przetrwać?
— Przeważnie łapią to, co wypływa w strumieniach kanalizacyjnych, i filtrują za pomocą specjalnych sieci. Część konsumują sami, a część przeznaczają na paszę dla świń. Wielu z tych ludzi poluje.
I nikomu to nie przeszkadza?
Cris wzruszył ramionami.
— A dlaczego miałoby przeszkadzać? W takich miejscach Jeźdźcy Skóry nikomu nie zawadzają, a poza tym nie zużywają zasobów Miasta. Mógłbyś powiedzieć, że dzięki nim rośnie wydajność Parz, gdyż wydobywają użyteczne substancje z odpadów. Komitet wkracza do akcji tylko wówczas, gdy zaczynają popełniać przestępstwa. Akty bandytyzmu. No, wiesz, niektóre plemiona schodzą na złą drogę. Dzwonią do portali wejść i czekają, żeby opaść na wolniejsze samochody. Zabijają kierowców i kradną świnie, nie korzystając z aut. Czasami zwracają się jedni przeciw drugim i prowadzą głupie skórne wojenki, których nikt inny nie jest w stanie zrozumieć. Wtedy interweniują strażnicy. Myślę jednak, że Miasto jest wystarczająco duże, by tolerować tych kilka pijawek na swoim obliczu. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Tak czy owak. Jeźdźcy będą istnieć zawsze — nie uda się ich zlikwidować. Poza tym nie każdy potrafi żyć w sześciu ścianach z drewna. — Ugiął nogi w kolanach, wywijając deską. — To jeden z powodów, dla których tu dzisiaj jestem. Sądzę, że ty. Farr, byłbyś w stanie to zrozumieć. Może ci Jeźdźcy Skóry są trochę podobni do twojego ludu.
Chłopak z nadpływu zachmurzył się. Być może występuje powierzchowne podobieństwo, pomyślał. Tyle że Istoty Ludzkie nigdy nie pozwoliłyby sobie na życie w takim brudzie, w takiej nędzy i poniewierce, jak Jeźdźcy Skóry, których widział.
I żadna Istota Ludzka nie zgodziłaby się na upokarzające wyjadanie cudzych odpadów.
Odrażającą kolonię Jeźdźców Skóry wkrótce zakryła drewniana krawędź ścian Parz. Cris prowadził Farra obok kolejnych, monotonnych odcinków powłoki kadłuba.
Farr zauważył dziewczynę wcześniej niż syn Toby. Jej umięśnione, gibkie ciało miotało się w pobliżu linii wirowych, wysoko nad Miastem. Wokół deski surfingowej lśnił gaz elektronowy, obrysowując szczupłą sylwetkę dziewczyny. Poruszała się z wdziękiem i tak naturalnie, że bladła przy tym nawet sprawność Crisa. Zauważyła zbliżających się młodzieńców; zaczęła wymachiwać rękami i krzyknęła coś na powitanie.
Przylecieli do siatki, rozpiętej nad drewnianą Skórą na kołach, podobnie jak obóz Jeźdźców Skóry. Jednakże z tej sieci najwyraźniej nikt nie korzystał: porwana i wystrzępiona, łopotała a wietrze. Zawierała jedynie kawałki przełamanej na pół deski surfingowej, kilka wepchniętych za węzły siatki części garderoby trochę prymitywnie wyglądających narzędzi.
Cris zatrzymał się przed siecią i spokojnie uczepił jedną ręką pętli ze sznurów.
— To Ray — powiedział z zawiścią w głosie. — Ta dziewczyna. Tak przynajmniej każe się nazywać… pożyczyła to imię •d raj, płaszczek lasu skorupowego.
Farr zmrużył oczy i przyglądał się dziewczynie. Zbliżała się do nich, krążąc leniwie po spirali wokół linii wirowej. Na jej korze lśniła oślepiająca poświata elektronowa.
— Chyba jest dobra.
— Jest dobra. Cholernie dobra — odparł Cris z lekkim rozgoryczeniem. — A jest o rok młodsza ode mnie… Mam tylko nadzieję, że w Igrzyskach starczy miejsca dla nas dwojga.
— Co to za miejsce?
Chłopiec z Miasta rzucił swoją deskę surfingową w Powietrze obserwował jej koziołkowanie.
— Nie ma nazwy — odparł, siląc się na nonszalancki ton. — To tylko stara sieć Jeźdźców Skóry w takiej części Skóroobrazu, której prawie nikt nie odwiedza. Służy nam jako baza wypadowa. '4o, wiesz, miejsce, w którym się spotykamy, wyruszamy na surf, przechowujemy parę narzędzi do konserwacji desek.
Tylko baza wypadowa, z której wyruszamy na surf. Ton Crisa sugerował, że to miejsce miało o wiele większe znaczenie. Farr patrzył na dziewczynę, która zwalniała, sunąc wprawnie przez Magpole w kierunku Skóry. Rozmyślał, to się czuje, gdy jest się akceptowanym przez grupę ludzi takich jak Cris czy ta dziewczyna, Ray — gdy można się ukryć w takim miejscu, z dala od rodzin i pozostałej części Miasta.
Z trudem wyobrażał sobie taką sytuację. Nagle uświadomił (obie, że przed Zaburzeniem, w którym zginął jego ojciec, rodzina nigdy nie traciła go z oczu. Taka kryjówka musiała być czymś ogromnie ważnym.
Miał ochotę zadać Crisowi więcej pytań. Czym się zajmowali surferzy? Jacy byli? Ilu ich tu mieszkało?… Jednak milczał. Nie, chciał się okazać grubiańskim ignorantem z nadpływu — w każdym razie nie tutaj, nie wobec tych dwojga. Pragnął, żeby go zaakceptowali, przyjęli jak swojego, choćby na jeden dzień.
Może jeśli będzie trzymał język za zębami, pomyślą, że wie więcej niż w rzeczywistości.
Dziewczyna imieniem Ray wykonała ostatni przewrót w Powietrzu i lekko zeskoczyła z deski. Podbiła ją kostką u nogi, złapała ręką i wepchnęła do wyrwy w siatce. Potem uczepiła się siatki, blisko Crisa, i uśmiechnęła się do niego i Farra. Była naga. W jej długich, związanych z tyłu włosach, znajdowały się pasemka pomalowane na żółto jak u syna Toby.
— Jesteś dzisiaj sama? — zapytał Cris. Wzruszyła ramionami, oddychając ciężko.
— Czasami wolę być sama. Wtedy można odwalić kawał porządnej roboty. — Zwróciła się do Farra. Na jej twarzy malowało się duże zaciekawienie. — Kto to jest?
Cris uśmiechnął się i poklepał brata Dury po ramieniu.
— Nazywa się Farr. Mieszka u nas. Pochodzi z plemienia zwanego Istotami Ludzkimi.
— Istoty Ludzkie?
— Nadpływowcy — powiedział Cris i rzucił koledze przepraszające spojrzenie.
Dziewczyna rozpromieniła się. Farr zauważył, że jeszcze bardziej ją zainteresował.
— Nadpływowiec? Naprawdę? No to jak ci się podoba Parz? Śmietnik, nie uważasz?
Farr usiłował znaleźć jakąś odpowiedź.
Nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Jej twarz była szeroka, inteligentna, pełna życia; idealnie ukształtowane nozdrza połyskiwały. Nadal dyszała po intensywnym wysiłku. Jej klatka piersiowa i ramiona falowały. Włosowate pory między jej małymi piersiami były rozszerzone i ciemne.
Uświadomił sobie, że Cris dziwnie mu się przygląda, podobnie jak rozbawiona i zaciekawiona Ray. Musiał coś odpowiedzieć.
— Parz jest w porządku. Interesujące miejsce.
Interesujące. Co za bełkot. Słyszał swój dudniący, niekontrolowany głos. Czuł śmieszność swego masywnego, przesadnie umięśnionego ciała oraz dużych rąk, które zwisały bezużytecznie po bokach.
Zbliżyła się do niego. Starał się nie spuszczać oczu z jej warzy. Nagość dziewczyny zapierała mu dech w piersiach. To bez sensu. Przecież Istoty Ludzkie zawsze preferowały nagość tylko od czasu do czasu zakładały pasy narzędziowe albo poncha, dlaczego więc teraz przeżywał takie emocje? Widocznie przyzwyczaił się do ciał zakrytych miejskimi ubraniami, takimi łk lekkie kombinezony, które mieli na sobie on i Cris. Może Dlatego nie mógł pozostać obojętny na niespodziewaną nagość Ray. Tak, to musiała być właściwa przyczyna…
Poczuł intensywne ciepło w podbrzuszu. Och, krwi Xeelee, pomóż mi. Niczym niezależna istota — całkowicie bez woli swojego właściciela — penis usiłował się wydostać ze schowka pomiędzy nogami Farra. Chłopiec nachylił się do przodu, mając nadzieję, że fałdy kombinezonu zakryją wstydliwą wypukłość. Dziewczyna taksowała go wytrzeszczonymi oczami, na jej małych ustach bąkał się uśmieszek. Domyślała się. Wiedziała o nim wszystko.
— Interesujące — powtórzyła. — Może i tak, pod warunkiem że nie musiałeś w nim dorastać.
— Oglądaliśmy twoje akrobacje — powiedział Cris. — Jesteś świetnej formie.
— Dzięki. — Spojrzała na Crisa z zakłopotaniem. — Zostałam wytypowana na Igrzyska. Słyszałeś o tym?
— Tak szybko? — Farr obserwował twarz chłopca z Miasta,»a której zazdrość walczyła z sympatią dla dziewczyny. — Nie, ale, chciałem powiedzieć, że cieszę się z twojego sukcesu — dodał Cris pośpiesznie. — Naprawdę.
Musnęła ramię Crisa opuszkami palców. — Wiem. I wcale nie jest za późno, żebyś i ty został wybrany. — Wyjęła deskę z sieci. — Chodź, poćwiczymy.
Chłopiec z Miasta zerknął na Farra.
— Tak, zaraz. Ale najpierw… — Wyciągnął deskę w kierunku kolegi. — Chciałbyś spróbować?
Farr wziął deskę z wahaniem. Pogładził jej powierzchnię dłonią. Jeszcze nigdy nie dotykał tak starannie obrobionego drewna; paski materii rdzeniowej, którymi była inkrustowana deska, były zimne i gładkie.
— Nie masz nic przeciwko temu? Cris roześmiał się swobodnie.
— Pod warunkiem że mi ją zwrócisz w całości. Idź z Ray — jest lepszym surferem niż ja, i lepszym nauczycielem. Zaczekam tutaj, aż skończysz.
Farr popatrzył na Ray. Uśmiechnęła się do niego.
— Chodź, będzie fajnie. — Zabrała mu deskę. Jej palce lekko otarły się o rękę przybysza z nadpływu, wywołując u niego dreszcz oraz kolejną erekcję — i ustawiła ją płasko, zgodnie z kierunkiem Magpola. Poklepała drewnianą, inkrustowaną paskami materii rdzeniowej powierzchnię. — Surfing jest łatwy. Bardzo przypomina falowanie, tyle że zamiast nóg używasz głównie stóp i deski. Musisz tylko pamiętać o tym, żeby nie tracić kontaktu z deską i cały czas napierać na Magpole…
Przy pomocy dziewczyny i Crisa Farr wspiął się na deskę i nauczył, jak kołysać ją palcami i piętami. Z początku wydawało się to niemożliwe — niezdarnymi kopnięciami wciąż przesuwał deskę na boki — i czuł na sobie wzrok Ray przy każdym podskoku. Ale kiedy spadał, zawsze ponownie chwytał deskę i wdrapywał się na nią.
I w końcu, niespodziewanie, udało mu się. Sekret polegał nie na sile, lecz na delikatności, giętkości, wyczuwaniu łagodnego oporu Magpola. Wystarczyło kołysać deską pewnie i miarowo w poprzek ścieżek pływowych Magpola. Ciśnienie wywierane przez stopy musiało być mniejsze od ciśnienia Magpola, tak aby podeszwy cały czas przywierały do deski. Kiedy Farr właściwie naciskał deskę jedną stopą, wówczas zaczynał powoli uginać nogi i wychylać na boki drugi koniec deski. Stopniowo uczył się zwiększać tempo kołysania. Wokół palców u jego nóg wiły się smużki gazu elektronowego, gdyż w inkrustacjach z materii rdzeniowej indukował prąd.
Deska falowała dokładnie tak, jak to opisywała dziewczyna, i sprawiała, że bez wysiłku, z wdziękiem sunął przez linie pływowe.
Uczył się zwalniać, skręcać, przyśpieszać. A także kiedy wstrzymać kołysanie deski, tak by siła rozpędu niosła go po łuku w poprzek Magpola.
Nie miał pojęcia, ile czasu zajęło mu opanowanie podstawowych zasad surfingu. W niewielkim stopniu uświadamiał sobie, że Cris cierpliwie czeka na niego. Zapominał nawet, i to całkiem często, o bliskości nagiego, gibkiego ciała Ray. Żeglował po niebie. Czuł się tak, jakby po raz pierwszy uczył się falować. Deska pod jego stopami wydawała się czymś zupełnie naturalnym, jak gdyby zawsze tam była, i doszedł do wniosku, że — bez względu na swoje dalsze losy — nigdy nie zapomni tego oszałamiającego przeżycia.
Ray pikowała przed nim odwrócona, z rękami na gołych biodrach.
— W porządku — oznajmiła. — Opanowałeś podstawy. Teraz spróbujmy prawdziwego surfu. Ruszamy!
Wysoko nad Biegunem Farr pokonywał korytarze światła, wyznaczone sześciokątnymi szeregami linii wirowych. Linie odpływały od niego z zawrotną, niewyobrażalną szybkością. Miękkie jaja pająków spinowych otulały jego twarz i nogi w locie.
Powietrze owiewało mu policzki, a niewielka lepkość składnika, który nie przejawiał nadciekłości, wywoływała słaby opór. Morze Kwantowe w dole przypominało fioletową podłogę wytyczającą granice żółtego Powietrza, Miasto zaś było potężnym, skomplikowanym blokiem z drewna i światła, górującym nad Biegunem, ogromnym, a jednak pomniejszonym przez Płaszczoobraz.
Ray prowadziła. Z bezwiedną wprawą kreśliła pętle wokół linii wirowych, a na jej łydkach i pośladkach błyszczało światło i elektronowe.
Twarz Farra rozciągał nie kontrolowany uśmiech. Wiedział, że się śmieje, wiedział, że dziewczyna to widzi, a jednak nie potrafił przestać się uśmiechać. Surfing był cudowny. W głowie chłopca roiło się od skomplikowanych, nierealnych planów, dzięki którym mógłby zostać posiadaczem deski, dołączyć do tej dziwacznej, małej trupy surferów, a kiedyś może nawet wziąć udział w Igrzyskach.
Ray odwróciła się i zbliżyła do niego.
— Dobrze ci idzie! — krzyknęła.
— Nadal czuję, że w każdej chwili mogę spaść. Roześmiała się.
— Jesteś silny. To rekompensuje wiele innych braków. Chodź. Spróbuj krążyć po spirali.
Pokazała mu, jak wychylić ciało w tył i pchać deskę w poprzek Magpola, tak aby mógł kreślić wolne, nierówne i zamaszyste krzywe wokół linii wirowej. Nadal pędził naprzód, ale teraz rozległa panorama otaczała go ze wszystkich stron, przesuwając się miarowo. Spojrzał w dół, na własne ciało i na deskę. Błękitne światła z korytarzy linii wirowych i łagodny fioletowy blask Morza tworzyły wymyślną grę cieni na drewnianej powierzchni.
Naparł mocniej na Powietrze, usiłując, tak jak Ray, zacieśnić spiralne pętle wokół linii wirowych. Dotąd nie wykonywał tak trudnego manewru, toteż musiał się skoncentrować, przemyśleć każdy ruch rąk i nóg.
Stopa chłopca ześlizgnęła się z rowkowanej powierzchni. Stracił równowagę i odbił się od deski, która momentalnie wyślizgnęła się spod niego. Poleciał w górę, ku linii wirowej, która była osią jego spiralnego lotu. Kiedy zbliżył się do niej na odległość jednego człowieka, poczuł, że Powietrze gęstnieje, napierając na jego tors i kończyny. Nagle szarpnęło nim w górę i okręciło gwałtownie wokół wirowej osobliwości. Po chwili został odrzucony daleko w Powietrze od linii wirowej.
Przekoziołkował do tyłu. Machał nogami i falował, żeby się zatrzymać. Położył się, tak aby Magpole wywierało na niego lekki nacisk, i śmiał się cicho, czując ciśnienie Powietrza na piersi.
Ray przeleciała w poprzek Magpola na swojej desce, trzymając pod pachą deskę Crisa.
— Założę się, że nie potrafiłbyś tego powtórzyć. Wziął od niej deskę.
— Chyba powinienem ją zwrócić Cńsowi. I tak był bardzo cierpliwy.
Wzruszyła ramionami i odgarnęła z twarzy zabłąkany włos.
— Rzeczywiście. Chcesz przedtem jeszcze raz się pościgać? Zawahał się i poczuł, że znowu się uśmiecha.
— Tylko raz.
Nagle okręcił deskę w Powietrzu, ugiął nogi w kolanach i podłożył ją pod stopy. Napierając na deskę, popchnął ten kawałek drewna tak szybko, jak tylko mógł, i pomknął przez korytarz linii wirowych. Za plecami słyszał śmiech dziewczyny, która również wspięła się na deskę.
Żeglował nad Biegunem, ponad bezwładnym cielskiem Miasta. Wiedział, że jeszcze steruje deską niezręcznie, ale wykorzystywał całą swoją siłę nadpływowca. Miał wrażenie, że powoli zakrzywiające się linie wirowe śmigają obok niego niczym włócznie. Lekka bryza Powietrza owiewała jego włosy.
Wydawało się, że świetlny korytarz linii wirowych nie ma końca. Farr upajał się swobodą lotu po prostej, jakże odmienną od krążenia po spirali. Jeszcze nigdy w życiu nie poruszał się z taką prędkością. Otworzył usta i krzyknął.
Usłyszał wołanie Ray. Obejrzał się przez ramię. Dziewczyna w dalszym ciągu goniła go, ale miał nad nią dużą przewagę. Mimo że surfowała, przyłożyła rękę do ust i krzyczała. Zmarszczył brwi i natężył wzrok, ale nie potrafił zrozumieć, o co jej chodzi. Zauważył, że wyciągnęła rękę w jego kierunku — nie, pokazywała coś znajdującego się przed nim.
Spojrzał przed siebie i zobaczył, że coś przecina trasę jego lotu. Pajęczyna spinowa.
Odniósł wrażenie, że niebo przed nim pokrywają cienkie, błyszczące nitki. Widział miejsce, w którym pajęczyna opadała z uporządkowanego szeregu linii wirowych, zawieszona na małych, zwartych pierścieniach, okalających linie wirowe i nie i stykających się nawet ze świecącymi osobliwościami spinowymi. Między pierścieniami kotwicznymi znajdowały się długie pętle łączące wirowe szeregi. Misternie splecione nitki były niemal niedostrzegalne, ale odbijały żółtofioletowy blask Płaszcza, tak że linie światła tworzyły na niebie bogaty gobelin.
Przybysz z nadpływu pomyślał w roztargnieniu, że jest to; bardzo piękne. Tyle że przegradzało niebo jak ściana. W górze, po lewej, Farr ujrzał pająka spinowego, który przypominał wielką, rozbebeszoną świnię powietrzną. Każda z sześciu jego nóg była długa na jednego człowieka, a w szerokim otworze gębowym z pewnością zmieściłby się tors młodego mężczyzny. Wydawało się, że zwierzę naprawia uszkodzone nitki. Chłopiec zastanawiał się, czy został już zauważony — czy pająk już zaczyna sunąć do punktu, w którym miał uderzyć w sieć, czy też zaczeka, aż ofiara ugrzęźnie między kleistymi nitkami.
Od chwili gdy dostrzegł pajęczynę, upłynęło ledwie kilka uderzeń serca, a mimo to odległość między nim a wytworem pająka wyraźnie się zmniejszyła.
Kręcił biodrami i napierał deską surfingową na Magpole, usiłując wytracić prędkość. Wiedział jednak, że nie zdoła w porę się zatrzymać. Szybko rozejrzał się po niebie, szukając brzegów pajęczyny. Może mógłby zmienić kierunek lotu i bezpiecznie ominąć pułapkę. Niestety, nigdzie nie było widać końca pajęczej sieci. Szerokość niektórych pajęczyn spinowych wynosiła nawet setki ludzi.
Może mógłby przedrzeć się przez sieć, zanim pająk zdoła go dopaść. Trudno mu było uwierzyć w powodzenie takiej akcji — pajęczyna składała się z warstw i musiałby pokonać mnóstwo lepkich nitek — ale nie miał innego wyjścia.
Jak mógł być tak głupi i wpaść w tego rodzaju pułapkę? Przecież był nadpływowcem, chłopcem nawykłym do życia w dziczy, a jednak popełnił jeden z podstawowych błędów, takich, przed którymi zawsze przestrzegano Istoty Ludzkie. Ray i Cris uznają go za głupca. To samo pomyśli siostra, gdy dowie się o wszystkim. Już słyszał jej głos, zabarwiony intonacją charakterystyczną dla ich ojca: „Zawsze patrz na nadpływ i podpływ. Zawsze. Kiedy napędzisz stracha świni powietrznej, jaką drogę wybiera? W podpływ albo w nadpływ, wzdłuż ścieżek pływowych, gdyż dzięki temu jest szybsza. To najłatwiejszy sposób poruszania się każdego zwierzęcia — bo gdy suniesz w poprzek ścieżek pływowych, Magpole stawia opór. I właśnie dlatego drapieżniki zastawiają pułapki w poprzek ścieżek pływowych; tylko czekają, aż jakieś głupie stworzenie poruszające się wzdłuż ścieżki wleci im prosto do gęby…”
Pajęczyna błyskawicznie przesłoniła całe niebo. Teraz Farr dostrzegał więcej szczegółów — błyszczącą, lepką powierzchnię nici, grube węzły w miejscach, gdzie się przecinały. Skręcił i docisnął deskę, starając się maksymalnie zwiększyć prędkość.
Pochylił się — jego kolana oraz kostki cały czas intensywnie pracowały — i splótł ręce nad głową.
Kiedy pajęcza sieć pochwyciła go, nie stracił przytomności. Prawdopodobnie nie odniósł obrażeń. Zastanawiał się, ile czasu upłynie, nim pająk zejdzie. Czy będzie jeszcze świadomy, kiedy potwór dobierze się do jego ciała?
Nad jego głową przemknęło coś, zmierzając w kierunku pajęczyny. Uchylił się, omal nie tracąc deski, i spojrzał w górę. Czyżby pająk już opuścił pajęczynę i przybył po niego?
Ale to była Ray. Udało jej się dogonić go i prześcignąć. Teraz leciała przed nim, nurkując w głąb splątanych nici. Sunęła zdecydowanie — ciasnymi, spiralnymi pętlami — przecinając błyszczące pęta krawędzią swojej deski. Farr widział, jak pasma pajęczyny ocierały się o jej ręce i barki; najpierw napinały się, a potem wiotczały w miarę pokonywania przez dziewczynę kolejnych warstw pułapki.
Zrozumiał, że Ray wycina dla niego tunel w pajęczynie. To nieregularne przejście już zaczynało się zamykać — najwyraźniej sieć podlegała samoistnej regeneracji — ale nie miał wyboru i musiał skorzystać z zaoferowanej mu szansy.
Gwałtownym ruchem zagłębił się w pajęczynę.
Otoczyła go skomplikowana, trójwymiarowa sieć światła. Nici szybowały przed nim, opadały na ramiona, ręce i twarz, zaczepiały o materiał kombinezonu, skórę i włosy i odrywały się, powodując lekki ból. Farr krzyczał, ale nie miał odwagi, by osłonić twarz dłońmi albo zamknąć oczy, czy też unieść ramiona — żeby odsunąć nitki — bał się, że straci kontrolę nad deską.
Nagle, równie szybko jak wdarł się w pajęczynę, wydostał się z niej. Ostatnie pasma miękko rozsunęły się przed nim, czemu towarzyszył dźwięk, przypominający ciche westchnienie. Farr znalazł się w czystym Powietrzu.
Ray czekała na niego w odległości stu ludzi od brzegu pajęczyny. Trzymała deskę pod pachą. Chłopiec zatrzymał się przed dziewczyną i niezdarnie zeskoczył z własnej deski.
Odwrócił się i spojrzał na pajęczynę. Wycięty korytarz już się zamknął. Pozostała po nim jedynie ciemna, cylindryczna ścieżka przebiegająca przez warstwy pułapki i pokazująca, w którym miejscu ich przejście naruszyło strukturę pajęczej sieci. Sam pająk powoli gramolił się przez linie wirowe, by sprawdzić, co zakłóciło spokój jego królestwa.
Farr zadygotał. Nawet nie próbował ukrywać, jak bardzo jest wstrząśnięty. Odwrócił się do Ray.
— Dziękuję…
— Nie. Nie mów tego. — Uśmiechała się szeroko. Nie okazywała najmniejszego lęku. Jej pory były szeroko otwarte. Spoglądała przed siebie, pełna życia i nieodparcie atrakcyjna. Właśnie to poruszyło go, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Dziewczyna chwyciła Farra za ramiona i mocno nim potrząsnęła.
— Czy to nie było fantastyczne? Co za lot! Opowiem o tym Crisowi…
Wskoczyła na deskę i poleciała dalej.
Obserwował jej umięśnione nogi. Kiedy minął pierwszy szok wywołany bliskością śmierci, kolejny raz stwierdził, że ma erekcję.
Wgramolił się na deskę i ruszył w drogę. Sunął powoli, trzymając się z dala od pajęczyny.