Tobą Mixxax ściągnął lejce. Skórzane rzemienie „wzdychały" przez membrany uszczelniające, zamontowane w przedniej części samochodu. Przez okienko z przezroczystego drewna Tobą widział — a także czuł, bowiem lejce natychmiast przestały stawiać opór — jak radośnie zaprzęg świń powietrznych zareagował na przerwę w podróży.
Tobą przyglądał się czworgu nieznajomym.
Jacy oni byli dziwni. Dwie kobiety, dzieciak i starzec z dziwnie nierówną klatką piersiową — wszyscy nadzy. Jedna z kobiet wymachiwała prymitywną drewnianą włócznią.
Oczywiście z początku Mixxax myślał, że to po prostu grupka kulisów, odpoczywająca w lesie, na obrzeżach jego farmy sufitowej. Jednak to nie mogło odpowiadać prawdzie. Nawet najgłupszy z jego kulisów nie zawędrowałby tak daleko bez zbiornika powietrznego. Tobą nie mógł się nadziwić, jak ta mała zgraja przetrwała na tak dużej wysokości, posiadając tak kiepskie wyposażenie. Mieli przy sobie jedynie włócznie, liny i sieć z czegoś, co było chyba niewyprawioną skórą…
Poza tym rozpoznałby swoich kulisów. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Patrolował zadrzewiony obszar tuż za granicą farmy sufitowej, kiedy natknął się na tę grupę. Prawdę mówiąc, patrolowanie było nieco przesadnym słowem. Wydawało się raczej, że śniąc na jawie, zapuścił się zbyt daleko w nadpływowy las. No cóż, mówił sobie, nie było to szczególnie dziwne. Przecież miał na głowie tyle spraw. Dostarczył zaledwie pięćdziesiąt procent kontyngentu, a tymczasem upłynęły ponad trzy czwarte roku budżetowego. Uświadomił sobie, że błądzi palcami po Kole z materii izeniowej, spoczywającym na piersi. Kolejny okres burz spinowych mógłby całkowicie go wykończyć. Musiałby wtedy, wraz żoną, Ito, i synem, Crisem, dołączyć do tłumów zapełniających ulice Parz, a przetrwanie całej rodziny zależałoby wyłącznie od miłosierdzia obcych. A w Parz pod panowaniem Horka IV nie było miejsca na miłosierdzie. Kiedy sobie to uświadomił, przejął go dreszcz.
Z trudem powrócił do rzeczywistości. Patrzył na włóczęgów rzeź okno samochodu. Kobieta z włócznią — wysoka, z pasemkami lekko pożółkłych włosów, mocno zbudowana, o kwadratowej twarzy — odwzajemniała się wyzywającym spojrzeniem. tyła naga, z wyjątkiem sznura opasującego jej talię. Ze sznura zwisał worek, zrobiony chyba z niewyprawionej świńskiej skóry. Ta goła dama była szczupła i zadziorna. Miała małe, jędrne piersi. 'oba zauważył też umięśnione ramiona i uda.
Szczerze mówiąc, budziła w nim przerażenie.
Kim byli ci ludzie?
Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że w tak odległym od Parz nadpływie nie mogli przebywać zabłąkani kulisi ani zbiegowie; innej farmy. Farma Toby znajdowała się na samym krańcu szerokiego zagłębia wokół Parz… właściwie na obrzeżach cywilizacji — uświadomił sobie z odrobiną starej goryczy — co zresztą nie uprawiła go do płacenia niższych podatków. Nawet do położonej w podływie farmy Qosa Frenka. Jego najbliższego sąsiada, podróżowało się kilkanaście dni, jeśli nie miało się samochodu.
Nie, to nie byli kulisi. To musieli być nadpływowcy… dzicy.
Pierwsi dzicy ludzie, jakich kiedykolwiek spotkał.
Lewą ręką, na poły nieświadomie, zrobił Znak Koła na piersi. Może powinien odjechać, zanim ci przybysze zdążą cokolwiek zrobić…
Zganił samego siebie za brak odwagi. Cóż takiego mogliby uczynić? Jedyny mężczyzna w tym gronie wyglądał tak, że mógłby być ojcem Toby, i wydawało się, że ten biedny człeczyna ledwie zipie. A nawet gdyby te dwie kobiety i chłopak próbowali sforsować twarde drewniane ściany jego powietrznego samochodu, ich wysiłki byłyby bezskuteczne… Ale czy aby na pewno? 1 Zaniepokoił się. Oczywiście zawsze mogli przypuścić atak od zewnątrz i, na przykład, zabić świnie powietrzne. Albo zwyczajnie w świecie odciąć rzemienie zaprzęgu.
Naprężył lejce. Może rozsądniej byłoby wrócić tu z pomocnikami — skrzyknąć grupę kulisów i potem…
Pięćdziesiąt procent kontyngentu.
Rzucił lejce, nagle zły na samego siebie. Do licha. Może ten skrawek Skorupy był kiepski, ale należał do niego. Jeśli pozwoliłby zgrai bezbronnych dzikusów wypędzić się, to zasłużyłby na łamanie Kołem.
Pełen determinacji Tobą przysunął do ust mikrofon głośnika i zapytał:
— Kim jesteście? Co tutaj robicie?
Zauważył z satysfakcją, że nadpływowcy drgnęli jak spłoszone świnie powietrzne. Falując, lekko oddalili się od jego samochodu i unieśli swoje krótkie włócznie. Nawet starzec spojrzał na niego, a przynajmniej usiłował to zrobić. Tobą zauważył, że ranny mężczyzna jest ślepy: oczodoły starego przesłaniała mgiełka zaropiałego, stęchłego Powietrza.
Tobą poczuł się nagle pewny siebie. Uświadomił sobie, że to on panuje nad sytuacją. Nie miał się czego bać. To on wzbudzał lęk w tych zacofanych dzikusach. Zapewne nigdy w życiu nawet nie słyszeli o mieście Parz. W miarę jak malała jego obawa, wzrastał gniew spowodowany obecnością intruzów.
Mocno zbudowana kobieta zbliżyła do samochodu — ostrożnie, wymierzając włócznię w jego kierunku, lecz najwyraźniej nie sparaliżowana strachem, który zapewne odczuwałby on sam, gdyby role się odwróciły.
Dzikuska krzyczała do niego, podkreślając każde słowo ruchem dzidy. Zewnętrzne ucho systemu nagłośnieniowego przekazywało jej głos.
— A za kogo ty siebie uważasz — za babkę wszystkich Xeelee?
Tobą słuchał uważnie. Głos nadpływowca był oczywiście zniekształcony, ale takie działanie systemu nagłośnieniowego mu nie przeszkadzało. Dobrze znał jego ograniczenia. Pracował na farmie położonej tak daleko od Bieguna — w odległej części nadpływu, na niegościnnej szerokości geograficznej — że systemy samochodu utrzymywały go przy życiu. Najsilniejsi kulisi potrafili przetrwać w takich warunkach bardzo długo, a niektórzy być może zdołaliby pokonać powrotną drogę do Bieguna, do Parz. Ale nie Tobą Mixxax, urodzony mieszczuch. Wątpił, czy przeżyłby tysiąc uderzeń serca.
Dlatego wytrwale dbał o poszczególne układy auta, od których zależało jego życie… Na przykład, o system nagłośnieniowy. Powierza, którym oddychał Tobą, dostarczały zbiorniki wmontowane v masywne, drewniane ściany samochodu. System nagłośnieniowy składał się z misternych rurek, przechodzących przez te zbiorniki. rurki łączyły membrany umieszczone w wewnętrznych i zewnętrznych ściankach. Były wypełnione doskonale nadciekłym Powierzeni, podgrzewanym przez otaczające rurki zbiorniki. Powietrze mogło przekazywać bez uszczerbku nawet drobne wahania temperatury, które ludzkie ucho rejestrowało jako dźwięk.
Ponieważ rurki były stosunkowo wąskie, filtrowały część niższych częstotliwości. Głos dzikuski z nadpływu wydawał się cienki, pozbawiony głębi, a rezonans wytwarzał u niej dziwny, zwielokrotniony tembr. Pomimo to mówiła płynnie — oczywiście w swoim języku — i prawie bez akcentu.
Drażniło go własne zaskoczenie. Dlaczego się dziwił, że ta kobieta potrafi mówić? Wprawdzie należała do nadpływowców, de to byli przecież ludzie, a nie zwierzęta. Kilka wypowiedzianych przez nią słów wystarczyło, by zaczął w niej dostrzegać inteligentną, niezależną istotę, której nie dawało się tak łatwo zastraszyć przewagą technologiczną.
To zapowiadało komplikacje.
— Co jest? — ryknęła kobieta i zaczęła wymachiwać włócznią. — Tak się boisz, że nie możesz wydusić z siebie ani słowa?
— Nazywam się Tobą Mixxax, jestem obywatelem Parz. Ten teren jest moją własnością. Chcę, żebyście się stąd wynieśli.
Ranny starzec obrócił ku niemu nie widzące oczy i krzyknął — słabo, ale wystarczająco głośno, żeby Tobą usłyszał:
— Dranie z Parz! Myślicie, że macie na własność cały przejęty Płaszcz, co? — Stary głupiec przerwał i zakaszlał. Mocno zbudowana kobieta pochyliła się nad nim i najwyraźniej zaczęła go wypytywać, o czym też on mówi. Mężczyzna zignorował jej pytania, a kiedy przestał kaszleć, znowu zawołał: — Odczep się, człowieku z Bieguna!
Tobą zacisnął usta. Wiedzieli o Parz. A zatem nie byli tacy ograniczeni, jak myślał. Może to on był ograniczony. Nachylił się nad membraną głośnika. Starał się, żeby jego głos brzmiał groźnie.
— Drugi raz nie będę was ostrzegał. Chcę, żebyście się wynieśli z mojej posiadłości. A jeśli tego nie zrobicie…
— Och, zamknij się! — Mocno zbudowana dzikuska przysunęła twarz do okienka samochodu. Tobą szarpnął się w tył.
— Co, według ciebie, znaczy dla nas „twoja posiadłość"? A poza tym… — Wskazała rannego starca. — I tak nie możemy nigdzie iść, skoro Adda jest w takim stanie.
Stary człowiek zawołał coś do niej — być może rozkazał, żeby go zostawiła — lecz ona zignorowała jego słowa.
— Nie zamierzamy się stąd ruszyć. Rób, co masz robić. A my… — ponownie uniosła włócznię — będziemy starali się ciebie powstrzymać.
Toby zerknął w przezroczyste oczy kobiety.
Miał pod ręką zestaw małych, misternie rzeźbionych w drewnie dźwigni, może nadeszła pora, aby pociągnąć jedną z nich, skorzystać z kusz i rur oszczepniczych, stanowiących wyposażenie samochodu…
Może.
Nachylił się do przodu. Nie był pewny, jakimi motywami się kieruje.
— Co mu się stało?
Dzikuska zawahała się, ale chłopak udzielił odpowiedzi, a głośnik wiernie przekazał jego cienki, wyraźny głos.
— Addę pobódł knur.
Starzec wybuchnął ochrypłym śmiechem.
— Och, bzdury. Zostałem skaleczony przez ciężarną lochę. Taki ze mnie stary głupiec. — Usiłował odepchnąć się od pnia drzewa, żeby sięgnąć po broń. — Ale nie tak głupi i nie tak stary, żeby nie zamienić ostatnich minut twojego życia w piekło, człowieku z Bieguna.
Tobą spojrzał w oczy silnej kobiety. Uniosła włócznię, wykrzywiła twarz i… nieoczekiwanie wybuchnęła śmiechem.
Tobą był wstrząśnięty, ale również się roześmiał. Dzikuska wymierzyła w niego włócznię, ale z tym gestem niezwiązało się zagrożenie.
— Ty. Tobą Paxxax.
— Mixxax. Tobą Mixxax.
— Jestem Dura, córka Logue'a. — Kiwnął głową.
— Posłuchaj, sam widzisz, że jesteśmy w kłopocie. Dlaczego lnie chcesz wyjść z tego swojego chlewika, żeby nam pomóc?; Zmarszczył brwi. l — O jaką pomoc ci chodzi?
Popatrzyła na starego człowieka. Wyraźnie traciła panowanie nad sobą.
— O pomoc dla niego, oczywiście. — Przyglądała się samochodowi. Sprawiała wrażenie, jakby zaczęła doceniać jego wyrafinowanie. — Może pomógłbyś nam uleczyć jego rany.
— Raczej nie. Nie jestem lekarzem.
Dura zmarszczyła brwi, jakby nie znała tego słowa.
— To przynajmniej pomóż nam wyprowadzić go z lasu. To pudło byłoby tutaj bezpieczne aż do twojego powrotu.
— To jest samochód — wyjaśnił z roztargnieniem. — Dokąd;go przeniesiemy? Do twojego domu? Kiwnęła głową i pokazała włócznią szereg pni drzew, skierowanych ku wnętrzu Gwiazdy. — To o kilka tysięcy ludzi stąd.
Ludzie? Powtórzył to słowo w myślach. Doszedł do wniosku, i że to praktyczna jednostka miary, ale czy mikrony były gorsze? Jeśli dobrze zrozumiał, jeden człowiek odpowiadałby mniej więcej dziesięciu mikronom — jednej stutysięcznej metra. — Jakie macie tam udogodnienia?
— Udogodnienia?
Jej wahanie starczyło za odpowiedź. Nawet gdyby Tobą chciał ryzykować własnym zdrowiem i wozić tego starego gościa po lesie, na miejscu zobaczyłby jedynie kolejnych nagich dzikusów, mieszkających w jakiejś niewyobrażalnej nędzy.
— Zastanów się — powiedział, siląc się na życzliwość. — Jaki to ma sens? Nawet gdybyśmy dotarli tam na czas…
— Nie bylibyśmy w stanie nic dla niego zrobić — dokończyła Dura. Z jej wąskich jak szparki oczu wyzierała udręka. — Wiem. Ale nie mogę tak po prostu się poddać. — Zerknęła na Tobę przez okienko samochodu. W jej spojrzeniu wyczuwało się słabą nadzieję.
— Mówiłeś o swojej posiadłości. Czy to daleko stąd? Czy masz jakieś… hm, udogodnienia?
— Prawie żadnych. — Oczywiście dysponował podstawowym sprzętem medycznym dla kulisów, ale z jego pomocą mógł ich tylko załatać i odesłać z powrotem do pracy. Szczerze mówiąc, gdyby któryś z kulisów miał takie obrażenia jak stary Adda, Tobą spodziewałby się jego śmierci.
W gruncie rzeczy, spisałby go na straty.
Tylko na terenie Parz można było otrzymać pomoc medyczną, która uratowałaby życie staremu.
Tobą chwycił lejce, usiłując ponownie skupić uwagę na własnych sprawach. Miał wiele problemów i mnóstwo roboty do skończenia przed ponownym spotkaniem z Ito i Crisem. Może powinien okazać miłosierdzie, dać tym nadpływowcom szansę wyniesienia się stąd. Przecież chyba nie zamierzali zniszczyć jego farmy sufitowej…
— Przykro mi — rzekł. Próbował wyjść z tej zdumiewająco niezręcznej sytuacji z godnością. — Nie sądzę jednak…
Kobieta rzuciła mu groźne, przenikliwe spojrzenie. Wprost przeszywała go swymi oczami, tak że zadygotał.
— Ty wiesz, że można mu pomóc — oznajmiła. — Albo przynajmniej tak myślisz, prawda? Widzę to po twojej minie.
Tobą uświadomił sobie, że jego usta otwierają się i zamykają niczym wylot pierdzącej świni powietrznej.
— Nie. Do licha… Może. Dobrze, może i wiem. Pod warunkiem, że uda nam się dostarczyć go do Parz. Ale nawet wówczas nie będzie żadnej gwarancji… — Roześmiał się. — A w ogóle, to jak zamierzasz zapłacić za kurację? Kim ty jesteś, zagubioną siostrzenicą Horka? Jeśli myślisz, że mam fundusze na pokrycie…
— Pomóż nam — odparła, patrząc mu prosto w oczy.
Uświadomił sobie, że teraz już go nie prosiła, ani nie zaklinała. Ona mu rozkazywała.
Zamknął oczy. Do licha. Dlaczego to wszystko musiało się przytrafić właśnie jemu? Czy nie miał wystarczająco dużo problemów? Niemal żałował, że po prostu nie wystrzelał tej zgrai za pomocą kusz, zanim zdążyli otworzyć usta i wprawić go w zakłopotanie.
Nie chciał dłużej zaprzątać sobie tym głowy. Wyciągnął spod siedzenia zbiornik powietrzny i otworzył drzwiczki samochodu.
W jednej z gładkich ścian drewnianego pudła Toby Mixxaxa — jego samochodu — powstało koliste pęknięcie. Ta niespodzianka skłoniła Durę do gwałtownego odskoczenia w tył. Zamierzyła się włócznią na drewniane wieko, które zaczęło się zapadać do wewnątrz.
Drzwiczki otworzyły się całkowicie, czemu towarzyszył cichy dźwięk wyrównującego się ciśnienia. Dziewczynę owionęło Powietrze samochodu. Było tak bogate, że omal nie zaniosła się kaszlem. Wzięła głęboki oddech i przez kilka uderzeń serca czuła znaczne orzeźwienie, przypływ energii. Po chwili Powietrze umknęło do stęchłej, lepkiej, rozrzedzonej atmosfery lasu i nie został po nim żaden ślad, jakby było snem. Najwyraźniej w aucie było więcej Powietrza niż na zewnątrz, ale to miało sens. Skoro mężczyzna jeździł w tym drewnianym więzieniu, uzależniony od świń powietrznych, to przynajmniej zapewniał sobie komfort odpowiednio dużą ilością Powietrza.
Tobą Mixxax wynurzył się z samochodu. Dura obserwowała go ostrożnie, wytrzeszczywszy oczy. Mężczyzna nie pozostał dłużny i przez długie sekundy tkwili w miejscu, przypatrując się sobie nawzajem.
Mixxax miał na sobie ubranie. Nie był to jedynie pas czy podróżna sakwa, lecz kombinezon ze skóry, osłaniający całe ciało. Dura nie widziała nigdy w życiu czegoś tak krępującego ruchy. I czegoś równie bezsensownego. Strój nie miał nawet dużej liczby kieszeni. Na głowie Tobą nosił kapelusz, z którego zwisała zasłona z przezroczystego, lekkiego materiału. Rurki łączyły zasłonę z torbą na plecach. Na szyi tego dziwnego człowieka zawisł łańcuch z medalionem w kształcie koła.
Mixxax był starszy od Dury o co najmniej pięć lat i może zaledwie o piętnaście lat młodszy od jej ojca w dniu jego śmierci. Zauważyła, że włosy mężczyzny w znacznej części pożółkły, a wokół płytkich oczodołów widniała siateczka zmarszczek. Pomimo że miał kapelusz z zasłoną, wydawało się, że ledwie dyszy w rozrzedzonym Powietrzu lasu. Był niski — o głowę niższy od Dury — i chyba dobrze odżywiony: miał pełne policzki, a pod ubraniem sterczał mu brzuch. Jednak mimo nadmiaru tkanki tłuszczowej Tobą nie był dobrze umięśniony. Szyja, ręce i nogi wydawały się cienkie, a warstwy skórzanej odzieży zupełnie uniemożliwiały ujrzenie mięśni. W dodatku osadzona na chuderlawej szyi głowa nieco się kiwała.
Powoli Dura uświadomiła sobie, że w uczciwym pojedynku Mixxax nie stanowiłby dla niej żadnego zagrożenia. Mało tego, z trudem obroniłby się przed Farrem. Czyżby wszyscy mieszkańcy tej dziwnej posiadłości — Parz — nabawiali się takiej atrofii, jeżdżąc zaprzężonymi w świnie autami?
Dura odzyskała poczucie pewności siebie. Tobą Mixxax był dziwny, ale bez wątpienia niegroźny.
Uświadomiła sobie, że znowu gapi się na wiszący na jego szyi medalion. Był duży jak ludzka dłoń i misternie wykonany; składał się z koła, do którego przytwierdzono rzeźbę człowieka z rękami i nogami rozpiętymi napięciu szprychach. Twarz wyrzeźbionego człowieczka wyrażała ból, a zarazem cierpliwą godność.
Jednak nie kształt wisiora, a materiał, z którego został wykonany, przykuwał spojrzenie Dury. Nigdy dotąd nie widziała tego rodzaju substancji. Z pewnością nie było to drewno, medalion wydawał się zbyt gładki i ciężki. Zatem co? Rzeźbiona kość? Albo…
Mixxax chyba spostrzegł, z jaką uwagą przyglądała się jego medalionowi. Nagle, nie wiedzieć czemu, zakrył go dłonią i schował pod kurtkę gestem winowajcy.
Dura uznała, że przemyśli to wszystko później. Jeszcze jedna z wielu tajemnic…
— Dura — odezwał się Tobą. Jego głos brzmiał znacznie lepiej niż zniekształcone krakanie, które słyszała przez ściany samochodu.
— Dziękuję, że nam pomagasz.
Zmarszczył czoło. Jego grube policzki obwisły.
— Nie dziękuj, dopóki nie nabierzemy pewności, że można cokolwiek zdziałać. Nawet jeśli on przeżyje drogę do Parz, nie mogę zagwarantować, że znajdę lekarza, który zechce się zająć takim nadpływowcem.
Nadpływowcem? — powtórzyła w myślach nieznane określenie.
— A jeśli nawet uda mi się go znaleźć, nie wiem, w jaki sposób zapłacicie…
Machnęła ręką lekceważąco.
— Tobą Mixxax, wolę rozważyć te tajemnicze problemy, gdy nadejdą. Na razie powinniśmy się skoncentrować na wsadzeniu Addy do twojego pudła… twojego samochodu.
Kiwnął głową i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Rzeczywiście. A to nie będzie takie łatwe. Kilkoma energicznymi ruchami Dura zbliżyła się do grupki Istot Ludzkich. Za jej plecami niezdarnie sunął Mixxax. Farr spoglądał to na twarz siostry, to na kapelusz Toby. Rozdziawił usta tak szeroko, że wyglądały jak trzeci, wielki oczodół. Dziewczyna z nadpływu starała się powstrzymywać uśmiech.
— W porządku, Farr. Nie gap się tak. Philas tuliła okaleczoną głowę Addy. Starzec zwrócił ku przybyłym oblicze ślepca.
— Wynoś się, człowieku z Parz — rzekł ochryple. Mixxax nie zwracał uwagi na słowa starego. Pochylił się nad mm. Dura odnosiła wrażenie, że ogląda rany myśliwego oczami nieznajomego; patrzyła na wywichnięte prawe ramię, zmiażdżone stopy, zapadniętą klatkę piersiową i czuła, że jej serce krwawi.
Tobą wyprostował się. Wyraz jego zasłoniętej twarzy pozostawał zagadką.
— Miałem rację. Nawet doniesienie go do auta nie będzie łatwe — rzekł cicho.
— W takim razie nie zadawaj sobie trudu — syknął Adda. — Dura, ty przeklęta kretynko…
— Zamknij się — odparła dziewczyna. Usiłowała wymyślić jakieś rozwiązanie. — Może — powiedziała powoli — jeśli zdołamy go unieruchomić, mocno przywiązać do łubek, które zrobimy z naszych włóczni, to nie będzie tak źle.
— Rzeczywiście. — Mixxax rozejrzał się dookoła. — Ale sznury i siatki, którymi dysponujecie, będą mu się wrzynać w ciało.
— Wiem. — Uważnie przyjrzała się strojowi Toby.
— No, to może…
Po chwili zrozumiał, o co go prosiła. Westchnął z rezygnacją i zaczął zdejmować spodnie i kurtkę.
— Dlaczego ja? — mruknął tak cicho, że Dura chyba go nie usłyszała.
Pod ubraniem miał jeszcze jedno ubranie. Na piersiach, rękach i nogach nie nosił nic, ale krocze i podbrzusze były zakryte grubymi szortami ze skóry. Nie zdjął kapelusza.
Bez wierzchniej odzieży wydawał się jeszcze bardziej cherlawy, a jego brzuch wisiał sflaczały. Właściwie wyglądał śmiesznie. Dura powstrzymała się od komentarzy.
Istoty Ludzkie czasami nosiły prostą odzież — poncha i peleryny, jeśli Powietrze było szczególnie zimne i porywiste. Ale żeby zakładać ubranie na ubranie?
Kiedy za pomocą związanych nogawek i rękawów przymocowano Addę do prowizorycznych noszy z włóczni, stary klął siarczyście. Był zbyt słaby, żeby stawiać opór, i po kilku minutach owinięto go miękkim, skórzanym kokonem. Wykręcał głowę na boki, jakby szukał drogi ucieczki.
Przerażona Philas podtrzymywała mu głowę, gdy Dura i Mixxax ostrożnie wsuwali kokon z rannym do świńskiego auta. Tobą wgramolił się tuż za starcem i zaczął kawałkami sznura mocować nosze w tylnej części kabiny. Stojąc na zewnątrz, córka Logue'a wciąż słyszała, jak Adda przeklina swego wybawcę.
Dura posłała Philas znużony uśmiech.
— Stary diabeł.
Ta nie odpowiedziała. Patrzyła na samochód szeroko otwartymi oczami. Powoli Dura uświadomiła sobie, że ten lęk jest najsilniejszym uczuciem, jakie Philas okazała od czasu śmierci Eska.
Chwyciła wdowę za rękę, która drżała jak małe zwierzątko.
— Philas — powiedziała ostrożnie. — Potrzebuję twojej pomocy.
Kobieta zwróciła ku niej swą pociągłą, pooraną zmarszczkami rozpaczy twarz.
— Muszę wrócić do Istot Ludzkich — ciągnęła Dura. — Zorganizować kolejne polowanie… Rozumiesz to, prawda? Ale ktoś musi udać się z Addą, samochodem, do tego całego Parz.
— Nie. — Philas niemal wypluła odmowę.
— Philas, musisz. Ja…
— Poślij Farra.
Dura obserwowała zastygłe, zobojętniałe oblicze kobiety. Zaskoczyła ją wściekłość i strach wdowy.
— Farr to przecież dziecko. Chyba nie mówisz poważnie.
— Nie ja. — Philas uparcie potrząsała głową. Była tak rozwścieczona, że mięśnie jej szyi zesztywniały. — Nie zamierzam wsiąść do tej rzeczy i dać się wywieźć. Już wolę umrzeć.
Dura uświadomiła sobie z rozpaczą, że wdowa mówi z całą powagą. Przez pewien czas usiłowała przemówić Philas do rozsądku, ale determinacja młodszej kobiety nie malała ani trochę.
— No dobrze, Philas. — W głowie kręciło jej się od nadmiaru problemów: plemię. Farr. Oczywiście jej brat musiałby wsiąść z nią do auta. Adda słusznie przewidywał, że Dura nigdy nie będzie się czuła spokojnie, jeśli chłopiec na dłuższy czas zniknie jej z oczu.
— Oto, co musisz zrobić — zwróciła się do Philas i mocno ścisnęła jej rękę. — Wrócisz do Istot Ludzkich. Powiesz im, co się stało, że jesteśmy bezpieczni i że zamierzamy znaleźć pomoc dla Addy. I że wrócimy, jak tylko będziemy mogli.
Wdowa ostrożnie skinęła głową. Jej przerażenie powoli malało.
— Oni muszą znowu zapolować. Powiedz im to, Philas. Postaraj się, żeby to zrozumieli. Bez względu na to, co przytrafiło się nam. W przeciwnym razie będą głodowali. Rozumiesz? Musisz powiedzieć im to wszystko i skłonić ich, żeby ciebie wysłuchali.
— Zrobię to. Przepraszam, Dura.
W tym momencie Dura miała ochotę uścisnąć Philas, lecz ta trzymała ją na dystans. Dwie kobiety unosiły się w Powietrzu przez kilka uderzeń serca, niezręcznie milcząc.
Dura odwróciła się od Philas i spojrzała na drzwiczki auta. Panujący za nimi mrok kojarzył się z otwartymi ustami.
Bała się samochodu, bała się miasta Parz. Obawiała się nieznanego. Zastanawiała się, czy właśnie ten lęk, czyhający gdzieś w zakamarkach jej umysłu, nie był najważniejszym powodem, dla którego nakłaniała Philas do lotu z Mixxaxem. Ciekawiło ją, czy wdowa również tak to odebrała.
Ze znużeniem pomyślała, że do już i tak przesadnie skomplikowanego związku z byłą żoną Eska doszedł kolejny element. No cóż, może właśnie takie jest życie.
Dura odwróciła się i powoli wspięła do samochodu. Farr podążył za nią bez słowa, nieco bojaźliwie.
Człowiek z Bieguna — wyglądał znacznie mniej imponująco bez wierzchniej odzieży — patrzył, jak gramolili się do środka. We czworo było im tam ciasno, w dodatku sporo miejsca zajmował zaimprowizowany kokon Addy oraz szerokie siedzenie dla Toby przed pulpitem sterowniczym. Mixxax ściągnął kapelusz i zasłonę z wyraźną ulgą. Pociągnął dźwignię; ciężkie drzwi zasunęły się.
Zanim Dura została oddzielona od lasu, zdążyła krzyknąć:
— Philas! Pozdrów ich od nas…
Drzwi gwałtownie się zatrzasnęły. Mężczyzna uruchomił kolejną dźwignię i ze ścian wydobył się zadziwiająco głośny syk.
Kabinę wypełnił strumień Powietrza. Było słodkie, orzeźwiające. Znakomicie działało na Durę, ale pamiętała, że jest obce. Znalazła wolny kącik i usiadła, przyciągając kolana do piersi.
Mixxax rozejrzał się dookoła. Sprawiał wrażenie zaskoczonego.
— Nic ci nie jest? Wyglądasz… niezdrowo. Dura przezwyciężyła chęć, by rzucić się na niego i roztrzaskać o przezroczyste drewniane płytki w ścianach.
— Tobą Mixxax, jesteśmy Istotami Ludzkimi — wycedziła. — Nigdy dotychczas nie byliśmy skazani na przebywanie w ciasnym pudle. Spróbuj zrozumieć, co czujemy.
Tobą wydawał się zbity z tropu. Odwrócił się i z pewnym zażenowaniem szarpnął lejce, które przechodziły przez drewniane ściany.
Kiedy auto gwałtownie ruszyło, Durze zrobiło się niedobrze.
— Tobą, gdzie jest to twoje Miasto?
— Na Biegunie Południowym — odparł. — W podpływie. W jego najdalej położonej części.
Podpływ… Dura zamknęła oczy.
Dura niechętnie otrząsnęła się ze snu.