19

Dura zadbała o to, żeby Hork zabrał ją, a nie jej brata, na wyprawę do Podpłaszcza.

Adda usiłował wyjaśnić Farrowi sposób rozumowania jego siostry, doprowadzić do porozumienia między rodzeństwem, ale chłopiec był zdruzgotany i snuł się po mieszkaniu w Górze Miasta, które Hork wypożyczył Istotom Ludzkim, jak uwięziona świnia powietrzna. Stary myśliwy obserwował szarpaninę młodzieńca i rozpamiętywał czasy, gdy Logue był młodym człowiekiem. Wyprawa do Podpłaszcza była pociągająca z wielu powodów: umożliwiłaby Farrowi ochronę Dury, gdyż zająłby jej miejsce, a ponadto dawała szansę przeżycia czegoś ekscytującego. Farr wciąż jeszcze łączył w sobie cechy chłopca i dorosłego mężczyzny.

Ale skoro któraś z trzech Istot Ludzkich musiała wziąć udział w tej niedorzecznej eskapadzie, Dura była najodpowiedniejszym kandydatem. Farr wydawał się zbyt niedojrzały, żeby sprostać ewentualnym wyzwaniom, natomiast Addzie brakowało siły koniecznej w tego rodzaju wyprawie.

Adda po cichu przeklinał samego siebie. Nawet w myślach zaczynał używać wyszukanego języka ludzi z Miasta i ulegał wpływowi ich neutralnego sposobu myślenia. Do Rdzenia z tym.

Prawda była taka, że człowieka, który opuściłby się w jakimś rozklekotanym statku do Podpłaszcza, czekała niemal pewna śmierć. Przewaga Dury polegała na posiadaniu umiejętności i sił, które nieco zmniejszały tę pewność.

Dlatego, uznając słuszność podjętej przez nią decyzji, Adda nawet nie próbował dyskutować z Farrem i jej usprawiedliwiać.

Zamiast tego subtelnie utwierdzał młodzieńca w przekonaniu, że wybór nie mógł być inny. Starcowi chodziło głównie o to, żeby zmniejszyć wściekły niepokój Farra o siostrę, który narastał w miarę, jak zbliżał się dzień startu. Z zadowoleniem przyjął fakt, że podczas krótkiego pobytu w Mieście Farr zdążył się zaprzyjaźnić z Crisem i Poławiaczem Bzyą. Robił wszystko, żeby chłopak podtrzymywał te przyjaźnie.

Kiedy Cris zaofiarował się, że znowu zabierze Farra na sur-fing, ten najpierw odmówił, pochłonięty losem Dury, lecz Adda naciskał na współplemieńca, by skorzystał z zaproszenia. Skończyło się na tym, że na dwa dni przed startem Dury, czteroosobowa grupa — Cris, Farr, Adda i Bzya — ruszyła przez korytarze ku otwartemu Powietrzu.

Adda polubił zwalistego, sponiewieranego Poławiacza; domyślał się, że był on dla Farra olbrzymią podporą — być może dzieciak nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mu pomógł — podczas krótkiego pobytu chłopca w Porcie. Kontrakt brata Dury został unieważniony dzięki kaprysowi Horka V. Młodzieniec nie przejawiał specjalnego współczucia dla olbrzyma, któremu nie udało się wyzwolić ze swojego kontraktu i był skazany na wielkie cuchnące hale i maszyny Portu oraz czeluście Podpłaszcza. Zamiast tego skarżył się, że widuje Bzyę zbyt rzadko. Adda doszedł do wniosku, że Farr kolejny raz przejawia niedojrzałość.

Starzec nie miał wyrzutów sumienia, korzystając z pomocy Bzyi podczas pokonywania zatłoczonych korytarzy. Gest Poławiacza, który prowadził i obejmował Addę potężnym ramieniem, wydawał się mniej protekcjonalny, mniej obraźliwy niż wsparcie każdego innego człowieka z Miasta.

W miarę jak oddalali się od centrum, uliczne korytarze stawały się coraz bardziej odsłonięte, pozbawione drzwi i budynków, a Powietrze zawierało więcej kurzu. Wreszcie dotarli do Skóry. Panował tam niepokojący mrok i pustka. W górze i w dole rozpościerał się kadłub Miasta. Adda oceniał krytycznym okiem jakość jego wykonania. Do grubego szkieletu były przybite wygięte, niezdarnie powycinane płyty z drewna. Starzec odnosił wrażenie, że znajduje się we wnętrzu potężnej maski. Z zewnątrz Miasto wyglądało imponująco, nawet w oczach takiego doświadczonego nadpływowca jak on, ale gdy przebywało się w środku, łatwo było dostrzec, jak prymitywnie zostało zaprojektowane i wykonane. Ten miejski ludek nie był aż tak bardzo zaawansowany technologicznie, pomimo obycia z materią rdzeniową. Ur-ludzie z pewnością śmieliby się z tego drewnianego pudła.

Powoli falowali wzdłuż Skóry, nic nie mówiąc, aż w końcu Cris doprowadził ich do wbudowanych w nią małych drzwi wyposażonych w zamek uruchamiany za pomocą kolistego pokrętła. Syn Toby przy pomocy Bzyi przekręcił opornie działające pokrętło, które zazgrzytało, i w tumanie kurzu popchnął drzwi.

Adda przecisnął się przez wyjście i znalazł w otwartej przestrzeni. Pokonał jeszcze odległość kilku ludzi i zaczął krążyć, z ulgą wdychając świeże Powietrze. Grupa opuściła Parz mniej więcej w połowie prostokątnego cielska Miasta — w Środku, jak przypomniał sobie stary myśliwy — i w tym miejscu Skóra, niczym twarz giganta, przysłaniała połowę nieba. W odległości kilkudziesięciu ludzi nad nierówną powierzchnią kadłuba rozciągała się imponująca krzywizna Długości Geograficznej. Na brzegach wstęgi kotwicznej z materii rdzeniowej syczał gaz elektronowy, nie pozwalający zapomnieć o potężnych prądach, które przepływały przez jej nadprzewodnikową strukturę.

Adda odniósł wrażenie, że jego płuca powiększają się. Dookoła linie wirowe przecinały lśniące niebo i zanurzały się w szkarłatnofioletowej kałuży — Biegunie poniżej Miasta. Powietrze było tutaj gęste i lepkie — ostatecznie znajdowali się tuż nad Biegunem — ale wewnątrz Parz starzec zawsze miał wrażenie, iż oddycha cudzymi wiatrami.

Dwaj chłopcy przekoziołkowali w Powietrzu, ciągnąc deskę surfingową. Adda z zadowoleniem obserwował Farra. Dzięki kontaktowi ze świeżym Powietrzem młodzieniec odzyskał swój naturalny wigor i rześko falował. Bzya dołączył do wiekowego nadpływowca. Obaj unosili się w Magpolu jak liście.

— Te drzwi ciężko się otwierały — zauważył sucho starzec. Wielkolud kiwnął głową.

— Niewielu mieszkańców Miasta używa wyjść dla pieszych. Pieszy. Jeszcze jedno starożytne, nic nie znaczące słowo.

— Większość z nich w ogóle nie opuszcza murów Parz. A ci, którzy to robią — bo muszą, tak jak twój przyjaciel z farmy sufitowej — zabierają auta — dokończył Poławiacz.

— Jak myślisz, czy to jest dobre?

Bzya wzruszył ramionami. Miał na sobie obdarty, niedopasowany kombinezon; pod szorstkim materiałem mięśnie jego ramion prężyły się niby zwierzęta.

— Ani jedno, ani drugie nie jest dobre. Po prostu tak jest. I zawsze tak było.

— Nie zawsze — mruknął Adda. Spojrzał na niebo zdrowym okiem i zaczął węszyć, usiłując ocenić spinową pogodę. — I nie zawsze tak musi być. Miasto nie jest całkowicie odporne na zmiany, które wywołują te nienaturalne Zaburzenia. Przyznaje to nawet Hork, twój wielki przywódca.

Poławiacz wskazał brodą w kierunku chłopców.

— To miłe, że Farr jest trochę bardziej zadowolony.

— Tak. — Adda uśmiechnął się. — Ciało charakteryzuje się własną mądrością. Kiedy człowiek wywija beczki w Powietrzu, zapomina o gryzących go problemach.

Bzya poklepał się po wydatnym brzuchu.

— Żałuję, że nie udawało mi się nigdy zrobić prawidłowej beczki. Ale rozumiem, co masz na myśli.

Cris zawiesił deskę w Powietrzu, a Farr poprawił jej ułożenie tak, by podlegała łagodnemu, równo rozłożonemu oporowi Mag-pola. Syn Toby postawił na niej stopy i próbnie zgiął nogi. Adda zauważył, że chłopiec napina mięśnie nóg, wywierając nacisk na Magpole. Młody Mixxax rozpostarł ręce i wydawało się, że łaskocze Powietrze palcami, jakby chciał ocenić siłę i kierunek Magpola. Farr popchnął kolegę, cofając się wskutek reakcji o jednego człowieka. Cris spokojnie kołysał się na desce. Sunął przez Powietrze z wdziękiem i z zapierającą dech w piersiach szybkością; wydawało się, że tworzy wraz deską nierozłączną całość.

Wykonał kilka powolnych, eleganckich zwrotów, a potem — napierając na deskę i śmigając stopami tak szybko, że kaprawe oko Addy ledwo za nim nadążało — wzbił się i jednym zdecydowanym ruchem zrobił pętlę w Powietrzu. Przeleciał obok ślepej ściany Parz; wokół jego lśniącej deski unosił się gaz elektronowy.

Zatrzymał się niedaleko starszych mężczyzn i zeskoczył z wdziękiem z deski. Syn Logue'a jeszcze falował w górze, chcąc dogonić przyjaciela. Wciąż oszołomiony sprawnością Crisa, Ad-da widział różnicę między dwoma chłopcami. Farr dysponował wrodzoną, spotęgowaną przez Biegun siłą, ale w porównaniu z atletyczną gracją latorośli Mixxaxów wydawał się niezdarny, ociężały i pozbawiony dobrej koordynacji ruchów.

Ale z drugiej strony, młodzieniec z nadpływu nie mógł sobie pozwolić na luksus ciągłego igrania w Powietrzu.

— Dobrze sobie radzisz z tym czymś.

— Dzięki. — Cris spuścił głowę, porośniętą dziwacznie pomalowanymi włosami. Nie sprawiał wrażenia zakłopotanego.

— Słyszałem, że bierzesz udział w Igrzyskach — wtrącił Bzya. Adda zmarszczył brwi.

— W jakich Igrzyskach?

— Odbywają się raz do roku — wyjaśnił Farr z zapałem. — Cris opowiadał mi o nich. O sportach powietrznych — o surfmgu, tobogganach, aerobatach, faloboksie. Połowa mieszkańców Miasta udaje się na stadion, żeby je oglądać.

— To brzmi zabawnie.

Bzya szturchnął Addę w żebra ostrym kciukiem.

— To jest zabawa, stary pierniku. Jeśli tu zostaniesz, powinieneś ją obejrzeć.

— To coś więcej niż zabawa — rzekł syn Toby z powagą, grubszym niż zazwyczaj głosem.

Adda przyglądał mu się z zaciekawieniem. Już od dawna uważał, że Cris to dobry chłopiec — nieco ograniczony w zain-teresowaiach, ale oddany Farrowi. Jednak teraz dostrzegł u tego młodego człowieka coś nowego: skupienie, spotęgowane wyrazem jego ciemnych oczodołów.

Bzya powiedział do Addy:

— Igrzyska mogą bardzo zmienić życie takiego młodego, utalentowanego człowieka jak Cris. Chwila sławy… pieniądze, zaproszenia do Pałacu…

— Już trzy lata ubiegam się o udział w zawodach surfingowych — rzekł młody Mixxax. — Przez cały ten czas byłem jednym z pięciu najlepszych w swojej grupie wiekowej. Jednak dopiero w tym roku dopuszczono mnie do startu. — Wyglądał na rozgoryczonego. — Ale i tak nie zostałem rozstawiony, a losowanie nie było dla mnie korzystne.

Adda pamiętał o Farrze, który niepewnie krążył w pobliżu, wymachując obolałymi, stwardniałymi od pracy rękami. Kontrast sprawiał przykrość starcowi.

— No cóż — powiedział, starając się nie okazywać wrogości wobec paplaniny młodzieńca z Miasta. — W takim razie powinieneś poćwiczyć.

Chłopcy oddalili się ponownie. Cris stanął na desce i zaczął śmigać przez Powietrze niczym owad; towarzyszył mu skwierczący gaz elektronowy. Farr falował tuż za nim, wznosząc pełne podniecenia okrzyki.

— Nie bądź surowy dla Crisa — mruknął Bzya. — To typowy chłopak z Miasta. Nie możesz oczekiwać od niego poczucia szerszej perspektywy.

— Te Igrzyska nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Bzya obrócił ku Addzie poranioną twarz.

— Ale dla Crisa znaczą bardzo wiele. Dzięki nim ma szansę — być może niepowtarzalną — na życie inne od tego, które mu wyznaczono. Musiałbyś mieć serce z materii rdzeniowej, żeby nie rozumieć chłopca, który usiłuje odmienić swój los.

— I co potem. Poławiaczu? Po kilku chwilach sławy — kiedy ten wspaniały lud przestanie go wykorzystywać jako swoją najnowszą zabawkę? Co wtedy się z nim stanie?

— Jeżeli okaże się inteligentny i wystarczająco dobry, to nie musi się skończyć. Wykorzystując swoje uzdolnienia, może znajdzie sobie odpowiednie miejsce na Górze, zanim będzie zbyt stary na gwiazdę surfingu. A jeśli nawet tak się nie stanie — do diabła, nadpływowcze — to przecież wakacje dla niego. Moment wytchnienia od harówki, która czeka go przez większość życia.

Usłyszeli krzyk nad głowami. Cris wzbił się na desce bardzo wysoko i właśnie mknął przez błyszczące Powietrze blisko wstęgi Długości Geograficznej. Gaz elektronowy wirował wokół jego ciała i deski, trzeszcząc i emitując błękitne iskry. Inni młodzi ludzie — najwyraźniej przyjaciele Crisa — wyłaniali się ze szczelin w Skórze jakby znikąd — takie przynajmniej wrażenie odnosił Adda — i ścigali wokół Długości Geograficznej jak młode płaszczki.

— Nie powinni tego robić — mruknął Bzya. — Ściśle mówiąc, to jest wbrew prawu. Jeżeli Cris zanadto zbliży się do Długości Geograficznej, gradienty pływowe mogą go rozedrzeć na kawałki.

— Dlaczego więc to robi?

— Żeby nauczyć się panowania nad pływem — wyjaśnił Poławiacz. — Żeby umieć ujarzmiać jeszcze gwałtowniejsze gradienty, które napotka, gdy będzie surfował nad Biegunem podczas Igrzysk.

Adda prychnął.

— Teraz wiem, jak wybieracie swoich władców — to zależy od tego, czy umieją balansować na kawałku drewna. Nic dziwnego, że w tym Mieście panuje cholerny bałagan.

Śmiech Bzyi odbił się echem po pustych, prymitywnie wykończonych ścianach Miasta.

— Nie przepadasz za nami, co, Adda?

— Niespecjalnie. — Stary myśliwy spojrzał na wielkoluda z wahaniem. — I nie rozumiem, jak ci się udaje zachowywać poczucie humoru, mój przyjacielu.

— Godzę się z tym, co mnie otacza. Mogę kwestionować sposób życia tutaj, ale nie jestem w stanie tego zmienić. W każdym razie Parz nie jest jakimś gigantycznym więzieniem, jak sobie wyobrażasz. To dom dla wielu ludzi — przypomina maszynę, zaprojektowaną po to, by stopniowo ułatwiała życie młodych ludzi takich jak Cris.

— W takim razie ta cholerna maszyna nie działa.

— Czy zamieniłbyś życie i dotychczasowe doświadczenia Farra na życie i doświadczenia Crisa? — zapytał Bzya łagodnie.

— Ale Cris jest tak ograniczony. Igrzyska, jego rodzice… Jak gdyby to Miasto było całym światem, bezpiecznym i trwałym na wieki. Zamiast… — Adda szukał odpowiednich słów. — Zamiast jakiegoś pudła wyciętego ze starego drewna i unoszącego się w bezmiarze…

Bzya dotknął jego ramienia.

— Ale właśnie dlatego tu jesteśmy, staruszku. Żeby trzymać Farra i Crisa z dala od tego świata — żeby dać im miejsce, które wydaje się bezpieczne i trwałe, tak jak robili to dla ciebie twoi rodzice, kiedy byłeś dzieckiem — dopóki nie staną się wystarczająco dojrzali, by spojrzeć prawdzie w oczy. — Zwrócił poranioną twarz w dal i patrzył z lekkim niepokojem na rozbiegające się na Północy linie wirowe. — Ciekawe, jak długo jeszcze będziemy w stanie to osiągać.

Cris Mixxax robił pętlę za pętlą wokół potężnej wstęgi z materii rdzeniowej.


* * *

Nadszedł dzień startu. Otwarty od spodu, szeroki wylot Portu, tu, w najgłębszej warstwie Dołu, obejmował swymi ścianami trochę czystego, żółtego Powietrza. Kilka osób falowało pod wejściem i spoglądało w górę, w ciemność. Oczekując na zjawienie się Horka i rozpoczęcie procedury startowej, inżynierowie rozmawiali o wszystkim i o niczym. Wszędzie unosił się zapach starego, rozłupywanego drewna.

Dziewczyna z nadpływu uczepiła się relingu w pobliżu krawędzi włazu. Stroniła od ludzi; zresztą już pożegnała się ze wszystkimi. Tobą przyrządził im wspaniały posiłek w swoim domku, ale przyjęcie upłynęło w przygnębiającej atmosferze. Dura musiała sporo się napracować, żeby przełamać gniewną rezerwę Farra. Dyskretnie poprosiła Addę, żeby trzymał chłopca z dala od miejsca startu. Nie chciała się narażać na kolejną emocjonalnie wyczerpującą rundę pożegnań; już i tak mocno się denerwowała.

Kuląc się w sobie, pomyślała, że to mogły być przecież ostatnie pożegnania.

Popatrzyła na statek, na zarysy, które tak dobrze poznała podczas wielu tygodni projektowania, budowy i testów. Hork V postanowił nazwać ten niezwykły środek lokomocji „Latającą Świnią". Dura pomyślała, że ta nieporadna, odrażająca nazwa dobrze oddaje nie-zgrabność i brzydotę pojazdu. Skonstruowano dwa nieudane prototypy, a ostateczna wersja była pękatym cylindrem o średnicy dwóch i wysokości trzech ludzi. W kadłubie z wypolerowanego drewna znajdowały się duże, rzucające się w oczy okna z przezroczystego drewna. Płyty z takiego drewna umieszczono również w górnych i niższych przekrojach cylindra. Cały statek spajało pięć obręczy z wytrzymałej materii rdzeniowej. Przez okna było widać zaprzężone, pełne energii świnie powietrzne, których wiatroodrzuty miały zasilać turbinę „Latającej Świni". Wehikuł zwisał na grubych linach kołowrotów, które w normalnych warunkach służyły do opuszczania Dzwonów w kierunku Morza Kwantowego.

A zatem tak wyglądał pojazd, który miał zawieźć dwoje ludzi w głąb śmiercionośnych otchłani Podpłaszcza. Dura uznała, że w nieświeżym, gęstym Powietrzu Portu statek wydaje się całkiem mocny, ale wątpiła, czy będzie się czuła równie bezpiecznie, gdy opadną niżej.

Usłyszała jakiś hałas nad głową — trzask zasuwanych włazów. Hork V, Przewodniczący Miasta Parz, ubrany w olśniewający kombinezon, wyłonił się z ciemności w górze. Promieniał radością; jego zarośnięta twarz była uśmiechnięta szeroko. Dura zobaczyła podążających za nim: lekarza Muuba oraz inżyniera, Seciva Tropa.

— Dzień dobry, dzień dobry — zawołał Hork do Dury i mocno klepnął ją w łopatki. — Gotowa do startu?

Dziewczyna odwróciła się bez słowa, tłumiąc w sobie swoje żale i lęki.

Seciv Trop opadł i zatrzymał się obok niej. Delikatnie dotknął ramienia kobiety. Liczne kieszenie jego kombinezonu były, jak zwykle, wypchane trudnymi do zidentyfikowania i zapewne nieprzydatnymi przedmiotami.

— Bezpiecznej podróży — powiedział. Dura odwróciła się do niego. Z początku była nieco poirytowana, ale dostrzegła na jego mizernej twarzy autentyczną życzliwość.

— Dzięki — wycedziła. Skinął głową.

— Rozumiem, co czujesz. Dziwi cię to? Stary, zgrzybiały Seciv, który nie zrobiłby niczego bez swoich rylców i stołów. Niemniej jednak, jestem człowiekiem. Boisz się podróży, która cię czeka…

— Właściwiej byłoby powiedzieć, że jestem nią przerażona. Skrzywił się.

— To przynajmniej jesteś zdrowa na umyśle. Już zaczynasz tęsknić za rodziną i przyjaciółmi. I zapewne uważasz, że nie uda ci się wrócić.

Poczuła odrobinę wdzięczności dla Seciva. Po raz pierwszy ktoś odważył się powiedzieć głośno to, czego bała się najbardziej.

— Szczerze mówiąc, tak.

— Ale mimo to wybierasz się w tę podróż. — Uśmiechnął się. — Przedkładasz bezpieczeństwo świata nad swoje własne.

— Nie — warknęła. — Liczy się dla mnie przede wszystkim bezpieczeństwo mojego brata.

— To więcej niż można by było sobie życzyć. Tak jak Dura podejrzewała, mieszkańcy Miasta nalegali, aby w wyprawie wzięła udział jedna z Istot Ludzkich. Adda nie wchodził w rachubę ze względu na podeszły wiek i odniesione obrażenia. Wykluczenie Farra — które sprawiło mu znaczny zawód — nie było już takie oczywiste. Wprawdzie pamiętano, że jest zbyt młody, ale brano też pod uwagę fakt, że pracował przez krótki czas jako Poławiacz. Jego siostra musiała nieźle się namęczyć, żeby rozstrzygnąć dyskusję na swoją korzyść.

Wybór drugiego członka załogi był niespodzianką. Został nim Hork, Przewodniczący Parz. Właśnie zaczął się kręcić po hali i podawać rękę inżynierom. Dura ponuro obserwowała jego zachowanie. Musiał odczuwać ten sam strach co ona i — przynajmniej przez kilka ostatnich miesięcy — ogromną presję otoczenia, a jednak wydawał się odprężony i całkowicie panował nad sytuacją. Władza była dla niego czymś naturalnym. W porównaniu z nim czuła się mała i słaba.

— Trzyma fason — zauważyła kwaśno. Seciv dotknął kącika warg.

— Może. Albo przeważa u niego strach przed rezygnacją z tej wyprawy, przed pozostaniem tutaj. Wiesz, Hork ogromnie ryzykuje, decydując się na tę podróż.

Dura zdawała sobie sprawę, jak karkołomny jest ten pomysł. Ito i Tobą wyjaśnili jej co nieco. Znała się więc na polityce Parz wystarczająco dobrze, by choć trochę rozumieć położenie Horka. Bez względu na to, jak nieracjonalne były oczekiwania mieszkańców Parz, uważali oni, że Przewodniczący powinien rozwiązać ich problemy — zlikwidować racjonowanie żywności, przywrócić dostawy drewna i doprowadzić do normalnego funkcjonowania Miasta. I pootwierać sklepy, do licha. Ponieważ nie udało mu się tego dokonać (ale niby jak miał to zrobić?), jego pozycja była zagrożona. Na Dworze i w łonie Komitetu istniały liczne frakcje, które atakowały władcę w mniej lub bardziej zawoalowany sposób.

Podejmując się niedorzecznej wyprawy do Podpłaszcza, Hork stawiał wszystko na jedną szalę. Wszystko albo nic. W razie sukcesu Przewodniczący powróciłby w glorii zbawcy Miasta i wszystkich ludzi w Płaszczu. Gdyby jednak nie udało mu się… Durze przyszła do głowy kłopotliwa myśl, że dla władcy lepsza byłaby szybka, chwalebna śmierć w głębinach Podpłaszcza, niż śmierć z rąk zabójcy tu, w jasno oświetlonych korytarzach Parz.

Członkowie załogi musieli przepychać się do kabiny pojazdu przez właz, zamykany pokrywą na zawiasach i umieszczony w górnej części cylindra. Hosch, były zarządca Portu, sprawdzał podstawowe systemy statku. Dura patrzyła, jak jego chude, zgarbione ramiona wyłaniają się z luku. Zgodnie z przewidywaniami Muuba, sprawnie kierował budową nowego wehikułu, pomimo iż był zgorzkniałym człowiekiem. Potrafił korzystać z błyskotliwych ekspertyz ludzi w rodzaju Seciva Tropa i łączył je z praktycznymi umiejętnościami inżynierów Portu.

Hosch zerknął w górę i przekonał się, że Dura i Hork są gotowi.

— Już czas — oznajmił.

Dura poczuła, że robi jej się słabo. Jakby we śnie, obserwowała swoje ręce i nogi, sunąc w kierunku statku.

Z trudem wgramoliła się do środka. Musiała przecisnąć się między uwiązanymi, próbującymi zrzucić uprząż świniami powietrznymi i błyszczącą turbiną. Rozpoczęcie podróży przyjmowała z ulgą, której towarzyszył jednak ogromny, straszliwy lęk.

Pożegnawszy się z inżynierami, Muubem, Secivem i resztą, Hork uścisnął wychudzoną rękę Hoscha i wszedł do kabiny, przepychając swoją lśniącą postać przez otwór włazu. Nie zwracał uwagi na to, że pobrudził sobie kombinezon, ocierając się o świnie. Zamknął za sobą właz i sprawdził jego szczelność.

Przez chwilę Hork i Dura krążyli blisko włazu. Po raz pierwszy przebywali w tym wnętrzu sami. Spojrzeli sobie w oczy. Dziewczyna pomyślała, że teraz są ze sobą związani na dobre i złe. Zauważyła, że Przewodniczący również uświadamia sobie powoli ten fakt. Jednakże nie zdradzał lęku; z jego twarzy wyczytała pogodny nastrój, a nawet entuzjazm.

Na krew Xeelee, stwierdziła w myślach. Jemu to się podoba.

Bez słowa zeszli w głąb statku.

Skrępowane świnie znajdowały się w pobliżu górnej części cylindra. Dura wgramoliła się do luźnej uprzęży umieszczonej blisko zwierząt. Wnętrze pojazdu obłożone było zbiornikami Powietrza, zapasami żywności, szafkami ze sprzętem. W jednym z kątów umieszczono prymitywną latrynę. Wiatraki chłodziły kabinę, głośno szumiąc, a drewniane lampy, przytwierdzone do ścian, promieniowały przytłumionym zielonym światłem.

W niżej położonej części kabiny Hork usiadł na fotelu pilota przed jednym z szerszych okien. Nieskomplikowana tablica rozdzielcza, którą miał obsługiwać, była wyposażona w trzy dźwignie i szereg przełączników. Przewodniczący zakasał rękawy. Na jego twarzy malowała się rozkosz.

Ktoś uderzył w kadłub od zewnątrz.

Hork radośnie odpowiedział tym samym, śmiejąc się od ucha do ucha.

— A więc zaczyna się! — oznajmił, wstrzymując oddech.

Wehikuł gwałtownie ruszył. Dura usłyszała stłumiony okrzyk inżynierów w Porcie oraz skrzypienie kołowrotów, z których zaczęto opuszczać liny.

Po kilku sekundach statek wyłonił się z Portu. Jego wnętrze omiótł złocisty blask polarnego światła Powietrza, sprawiając, że dziewczynę ogarnęło nieprzyjemne, klaustrofobiczne uczucie. Oddalaniu się pojazdu od Miasta towarzyszyły sylwetki falujących ludzi, wśród których były także dzieci.

Hork śmiał się. Dura popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

— Och, daj spokój — powiedział mężczyzna żywo. — Ruszyliśmy! Czyż to nie jest fantastyczna przygoda? I jakaż to ulga robić coś, wybierać się dokądś. Co ty na to, Dura?

Dziewczyna pociągnęła nosem. Jej zgorzkniała mina nie miała nic wspólnego z entuzjazmem.

— Ano, zmierzam do piekła w brzuchu drewnianej świni. I jakoś nie znajduję powodów, żeby się cieszyć. Z całym szacunkiem, Hork. A poza tym czeka nas sporo roboty.

Zerknąwszy na jego stwardniałe rysy, przez chwilę czuła się niepewnie. Już kilkakrotnie zdarzało jej się być świadkiem napadów gniewu Horka. Jednak tym razem Przewodniczący znowu wybuchnął donośnym śmiechem. Jego hałaśliwa, wylewna osobowość przytłaczała Durę. Czuła, że w tej ciasnej kabinie zaczyna się kurczyć, uciekać w głąb siebie samej.

— Zgadza się, kapitanie! — oznajmił Hork. — I chyba już pora, żebyś zaczęła karmić świnie, prawda?

Miał rację. Odwróciła się i przystąpiła do pracy. Statek powinien zostać odcięty od liny Portu dopiero po jakimś czasie, ale musieli upewnić się, że wewnętrzna turbina i pola magnetyczne funkcjonują prawidłowo. Uprząż zwierząt została przewieszona w poprzek kadłuba w taki sposób, że świńskie zadki były zwrócone ku szerokim łopatkom turbiny. Koryto z chropowatego drewna zostało umieszczone w odległości około mikrona od nieregularnych, sześciookich pysków świń.

Dura wyjęła z szafki torbę z liśćmi i pokruszywszy je, napełniła nimi koryto. Po chwili kabinę przenikał rozkoszny aromat. Dura zdawała sobie sprawę, że Hork pochyla się nad konsolą, starając się odciąć od wszelkich zapachów. Jeśli chodziło o nią samą — no cóż, mogła tylko czuć smak protonów skapujących na jej język.

Świnie nie wytrzymywały. Nerwowo wytrzeszczały sześciokątne szeregi oczu i rozdziawiały pyski. Gniewnie pochrząkiwały, napierając na niewzruszoną uprząż, szarpały się w kierunku karmy, a jednocześnie puszczały wiatroodrzuty, które powoli wypełniały ciasne wnętrze wehikułu.

Pod wpływem stałego ciśnienia wywieranego przez strumień wiatroodrzutów szerokie łopatki turbiny zaczęły się obracać. Wkrótce słodkawa, piżmowa woń zwierząt przeniknęła Powietrze kabiny. Dura zamknęła oczy i przypominała sobie zapachy z dzieciństwa, zapachy Sieci z jej odgrodzonym stadem świń. Rozdzieliła kilka porcji liści, tak żeby mogły jej dosięgnąć rozdziawione pyski. Zwierzęta miały dostawać tylko minimalne ilości karmy, aby ciągle odczuwały lekki głód.

Anatomia zdrowej świni powietrznej umożliwiała jej wytwarzanie wiatroodrzutów przez wiele dni przy minimalnych racjach żywnościowych. Stworzenia te potrafiły pokonywać całe metry, rozkładając w miarę potrzeby część zbędnej masy swego ciała, by zasilić swój organiczny system napędowy. Piątka świń była wprawdzie przerażona i przygnębiona warunkami, w jakich musiała przebywać, ale mogła bez trudu napędzać turbinę tak długo, jak sobie życzyli ludzie. Poza tym istniał system wspomagający — piec opalany reakcjami jądrowymi drewna — którego można było użyć w ostateczności, ryzykując przegrzanie kabiny.

Hork mruknął coś do siebie i na próbę przekręcił przełączniki. Statek gwałtownie zadygotał. Mężczyzna wyjrzał przez okno, próbując ocenić efekt przepływu prądów przez obręcze nadprzewodnikowe.

Nagle w oknie naprzeciwko Dury pojawiła się twarz Farra, poważna i niewzruszona. Uświadomiła sobie, że chłopiec falował bardzo intensywnie — wszak pojazd opadał bardzo szybko. Wkrótce ani jej brat, ani inni falujący ludzie nie będą w stanie za nim nadążyć.

Najwyraźniej Farrowi udało się niepostrzeżenie wymknąć spod opieki Addy. Chciał się pożegnać. Dura zmusiła się do uśmiechu i pomachała do brata.

Coś uderzyło w kadłub „Latającej Świni". Stateczek zadrżał w Powietrzu, a potem znowu opadał bez wstrząsów.

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

— Co to było?

Hork spokojnie zerknął w górę.

— Odcięto linę Portu. Zgodnie z planem. — Wyjrzał przez okno. Patrzył na mroczne cienie obręczy nadprzewodnikowych.

— Teraz opadamy dzięki własnemu napędowi. Prądy w tych obręczach sprawiają, że falując, zanurzamy się coraz głębiej w Gwiazdę. I tylko dzięki obręczom będziemy mogli wrócić do domu… Jesteśmy sami — dorzucił. — Ale przynajmniej ruszyliśmy w drogę.

Загрузка...