Złącze tunelowe świeciło.
Krzyki wyrwały Borza z głębokiego, niczym nie zmąconego snu. Przeciągnął się i rozejrzał, próbując znaleźć przyczynę kłopotów. Sięgnął do pasa, wyciągnął swój kapelusz powietrzny i włożył na głowę. Oczywiście nie musiał tego robić, ale pomyślał, że w kapeluszu wyda się trochę groźniejszy złodziejskim, pasożytniczym nadpływowcom, którzy pojawiali się zbyt często…
Złącze świeciło. Krawędzie jego czterech trójkątnych płaszczyzn lśniły błękitnym blaskiem linii wirowych tak jasno, że musiał zmrużyć oczy. Wydawało mu się również, że powierzchnie płaszczyzn bryły pokrywała cienka warstwa złocistego światła, w której odbijał się żółty blask Płaszcza, linie wirowe oraz jego własne, mocno zbudowane ciało.
Mężczyznę ogarnął głęboki, zabobonny lęk.
Nie mógł dojrzeć świń, który zostały umieszczone w środku czworościanu. Rozmaite rzeczy osobiste — ubrania, narzędzia, broń — które przywiązano kawałkami sznura i siatki do prętów tworzących krawędzie bryły, teraz krążyły w Powietrzu. Borz chwycił jeden z szybujących fragmentów sznura i położył na swojej wielkiej dłoni; był osmalony.
Przerażeni ludzie, zarówno dorośli jak i dzieci, falując uciekali od Złącza, krzyczeli i lamentowali. Borz tkwił na posterunku, podobnie jak kilka innych osób.
Złącze nie działało od wielu pokoleń — od czasu Wojen Rdzeniowych. Wszyscy o tym wiedzieli. Jednakże teraz najwyraźniej zaczęło funkcjonować. Dlaczego? I co mogłoby przez nie przybyć? Borz oblizał rozpalone, pozbawione Powietrza wargi; czuł, jak rozszerzają się pory na jego twarzy.
Światło na płaszczyznach bryły powoli gasło. Fasady ponownie zrobiły się przezroczyste. Blask szkieletu czworościanu ustąpił miejsca monotonnej czerni.
Złącze znowu było martwe. Wydawało się zwyczajną konstrukcją z prętów, dryfującą w Powietrzu. Borza ogarnęło dziwne, rzadkie u niego uczucie żalu. Wiedział, że już nigdy nie zobaczy tych kolorów, tego światła.
Świnie zniknęły ze środka czworościanu. Zamiast nich znajdowało się tam coś innego — jakiś twór, niezgrabny cylinder z drewna, wysoki na trzech ludzi. W jego ścianach znajdowały się przezroczyste płyty, a szeroki kadłub opasywały wstęgi z jakiegoś półmatowego materiału.
Właz w górnej części cylindra otworzył się. W otworze pojawiła się twarz jakiegoś mężczyzny — ot, po prostu mężczyzny — okolona ekscentrycznym zarostem.
Nieznajomy uśmiechnął się do Borza.
— Co za ulga — oznajmił. — Potrzebowaliśmy odrobiny świeżego Powietrza. — Zajrzał do wnętrza cylindra. — Widzisz, Dura, byłem przekonany, że Karen Macrae dowiezie nas do domu.
— Hej! — Borz wierzgał grubymi nogami, aż jego twarz znalazła się na tym samym poziomie, co brodate oblicze przybysza. — Hej, ty! Gdzie są nasze świnie?
— Świnie? — Mężczyzna wydawał się zbity z tropu. Popatrzył na martwe Złącze. — Och, rozumiem. Trzymałeś swoje świnie wewnątrz tego przejścia, prawda?
— Gdzie one są?
Mężczyzna sprawiał wrażenie rozbawionego, ale odparł życzliwym tonem:
— Obawiam się, że daleko stąd. — Powąchał Powietrze i rozejrzał się dookoła. Z jego oczu emanowała pewność siebie i autentyczne zaciekawienie. — Powiedz mi, którędy na Południe.