Stary, poraniony nadpływowiec bojaźliwie wkroczył na teren Ogrodu Pałacowego w towarzystwie zdenerwowanej pielęgniarki ze szpitala „Wspólnego Dobra". Kiedy Muub ich zauważył. dał pielęgniarce znak — ponad głowami zaciekawionych dworzan — aby przyprowadziła Addę do fontanny, gdzie sam się znajdował. Następnie odwrócił się, by oglądać powolny balet nadciekłego Powietrza.
Ogród stanowił imponujące zwieńczenie Parz, zbytkowne otoczenie Pałacu Komitetu Miasta. Został założony przed wieloma pokoleniami przez jednego z poprzedników Horka IV, lecz swoją świetność zawdzięczał geniuszowi obecnego Przewodniczącego i jego fascynacji światem natury. Teraz był to wspaniały park z egzotycznymi roślinami oraz zwierzętami sprowadzonymi z całego Płaszcza i prezentowanymi ze smakiem w przemyślany sposób Niskie, ale pełne przepychu zabudowania składające się na Pałac były porozrzucane wokół parku i lśniły niczym klejnoty z materii rdzeniowej na atłasie. Dworzanie poruszali się po Ogrodzie małymi grupami, tłocząc się niby stada zwierzątek o jaskrawej skórze.
Muub bynajmniej nie przepadał za wielkimi imprezami na otwartej przestrzeni, ale czuł się dobrze w Ogrodzie. Wygiął zesztywniały kark i popatrzył w złocistoźółte Powietrze. Świadomość, że znajduje się pod łukowo ułożonymi, lśniącymi liniami wirowymi Bieguna i obcuje z dziełami stworzonymi przez człowieka, dawała mu zadowolenie i odprężenie. To, że park był sztucznym wytworem, muzeum ujarzmionej natury — a w dodatku zajmował ni mniej ni więcej tylko jeden centymetr kwadratowy powierzchni — bardzo podnosiło Muuba na duchu. Już sam Ogród pozwalał wierzyć, że człowiek jest zdolny osiągnąć wszystko.
Dyskretnie, fachowym okiem lekarza, zerknął na zbliżającego się nadpływowca. Adda odzyskiwał siły, ale wciąż prawie nie mógł się poruszać samodzielnie. Obie nogi miał unieruchomione, a jego klatkę piersiową spowijały bandaże. Prawe ramię spoczywało na temblaku z rzeźbionego drewna. Głowa również była owinięta opatrunkiem, a w kąciku zdrowego oka starca cierpliwie posilała się pijawka.
— Cieszę się, że mogłeś do mnie dołączyć. — Medyk powitał Addę profesjonalnym uśmiechem. — Chciałem z tobą porozmawiać.
Obandażowany nadpływowiec spojrzał przez swoją pijawkę na wygoloną głowę i ozdobny strój nieznajomego mężczyzny.
— Dlaczego? Kim jesteś albo czym się zajmujesz? Muub pozwolił sobie na chwilę chłodnego milczenia.
— Nazywam się Muub. Jestem lekarzem Komitetu… i administratorem szpitala „Wspólnego Dobra", gdzie leczono twoje obrażenia. — Postanowił przejść do ofensywy. — Poznaliśmy się już, drogi panie, kiedy zostałeś przywieziony do szpitala przez jednego z naszych obywateli. Tamtego dnia — aczkolwiek nie podejrzewam, żebyś o nim pamiętał — powiedziałeś mi, żebym się „odczepił". No cóż, nie zaakceptowałem tej propozycji; zdecydowałem, że będziesz u mnie leczony. Zaprosiłem cię dzisiaj jako swojego gościa, żebyś obejrzał Ogród. To miał być przyjazny gest wobec kogoś, kto jest nowy w Parz i czuje się samotnie. Ale, szczerze mówiąc, jeśli nie masz ochoty być uprzejmy, możesz odejść.
— Och, będę grzeczny — burknął Adda. — Chociaż nie mam zamiaru zgadzać się z twierdzeniem, że wyświadczyłeś mi jakąkolwiek przysługę, lecząc moje obrażenia. Wiem doskonale, że ściągasz całkiem pokaźny dochód z pracy Dury i Farra.
Muub zmarszczył czoło.
— Ach, to twoi towarzysze z nadpływu. Tak, z tego, co wiem, zawarli umowy.
— Na niewolniczą pracę — syknął Adda.
Medyk starał się odprężyć. Każdy, kto potrafił przetrwać na dworze Horka IV, mógł znieść odrobinę prowokacji ze strony jakiegoś bezokiego, starego głupca z nadpływu.
— Nie pozwolę ci drażnić mnie, Adda. Zaprosiłem cię tutaj, abyś podziwiał Ogród — cały spektakl — i skrzętnie dopilnuję, żebyśmy spędzili dzień właśnie w taki sposób.
Adda wytrzymywał jego spojrzenie przez kilka chwil, ale nie podjął dyskusji i odwrócił głowę, żeby obejrzeć fontannę.
Nadciekła fontanna stanowiła najważniejszy eksponat Ogrodu. Jej główną część stanowił cylinder z przezroczystego drewna, szeroki na dwadzieścia mikronów i przymocowany do wysokiego, cienkiego podestu. Wewnątrz walcowatego pojemnika krążyła wzburzona kula gazu. zabarwiona na fioletowy błękit i wolno dygocząca. Cylinder — oczywiście kosztowny sam w sobie — był opasany pięcioma obręczami z polerowanej materii rdzeniowej i najeżony żerdziami sterczącymi na jego powierzchni. Do końców żerdzi, wewnątrz przezroczystej beczki, były przytwierdzone baryłki — drewniane puszki ozdobione stylizowanymi rzeźbami głów Horka IV i jego poprzedników.
Piękni młodzi aerobaci — mężczyźni i kobiety, wszyscy nadzy — wspaniale falowali w Powietrzu wokół cylindra, obsługując jego skomplikowane mechanizmy. Elektryczny błękit linii wirowych rzucał migoczące jasne plamy na przezroczyste drewno; nieskazitelna skóra aerobatów lśniła złocistym światłem Powietrza.
Nadpływowiec prychnął, dając wyraz obrzydzeniu.
— Sprowadziłeś mnie, żebym obejrzał coś takiego? Muub uśmiechnął się.
— Nie spodziewałbym się, że zrozumiesz, co oglądasz. Adda rzucił mu gniewne, wyraźnie wrogie spojrzenie.
— To wytłumacz mi, co widzę.
— Nadciekłość — oznajmił Muub. — W cylindrze znajduje się strefa niskiego ciśnienia. To znaczy, prawie nie ma tam Powietrza… z wyjątkiem kuli w środkowej części. To Powietrze, ale zabarwione na niebiesko, tak że można je zobaczyć. Obręcze wokół pojemnika wytwarzają lokalne pole magnetyczne. Rozumiesz to? Takie jak Magpole, ale sztuczne, kontrolowane. To pole chroni cylinder przed miażdżącym naporem ciśnienia Powietrza z zewnątrz. Ponadto ma utrzymywać tę kulistą odrobinę Powietrza dokładnie w środku, wewnątrz przyrządu.
— I co z tego?
— Dzięki temu możemy oglądać Powietrze — w którym jesteśmy zazwyczaj pogrążeni — jakby z zewnątrz. Powietrze jest neutronową nadcieczą, Adda — substancją o dość niezwykłych właściwościach; gdyby mieli ją odkryć mieszkańcy jakiegoś innego świata, wydałaby im się cudowna. Skwantowana cyrkulacja — zjawisko, dzięki któremu całkowity moment pędu Powietrza ulega przekształceniu w linie wirowe — to tylko jeden aspekt. Przyjrzyj się, co się dzieje, gdy pływające tam pojemniki są zanurzane i wyciągane z kuli Powietrza.
Ładna młoda aerobatka — dziewczyna o pomalowanych na niebiesko włosach — chwyciła jedną z żerdzi wystających z cylindra i przepchnęła przez ścianę z przezroczystego drewna. Dno rzeźbionej baryłki zanurzyło się w błękitnej kuli. Mały pojemnik nie pogrążył się po brzegi; dziewczyna trzymała puszkę nieruchomo, tak że jej krawędź wystawała nad powierzchnię Powietrza na wysokość co najmniej dwóch, trzech mikronów.
Zabarwione na niebiesko Powietrze wyraźnie pełzało po ścianach baryłki i przelewało się do środka. Muub, jak zawsze urzeczony i zachwycony tym spektaklem, pomyślał, że przypomina to obserwowanie żywego stworzenia.
Kiedy pojemnik wypełnił się do poziomu pozostałej części kuli, aerobatka powoli go wyciągnęła i umieściła w taki sposób, że jego dno unosiło się jakieś pięć mikronów nad powierzchnią sfery. Teraz błękitne Powietrze sunęło po ścianach naczynia w górę, i przelewając się, prześlizgiwało po bokach i cienkim strumykiem, ściekającym z dna gorliwie powracało do kuli.
Trupa aerobatów przedstawiała swój spektakl przez cały dzień, za zupełnie godziwą zapłatę. Adda obserwował cykl przez parę chwil, lecz jego zdrowe oko nie zdradzało żadnych emocji.
Muub zerkał na niego ukradkiem, a potem pokręcił głową.
— Naprawdę w ogóle cię to nie interesuje? Człowieku, nawet twoja pijawka wykazuje więcej życia! — Lekarz doznawał absurdalnego wrażenia, że stara się usprawiedliwić pokaz. — Fontanna demonstruje nadciekłość. Kiedy naczynie jest opuszczane do sfery, jego powierzchnia adsorbuje cienką warstwę cieczy. Powietrze wykorzystuje tę warstwę — szeroką zaledwie na kilka neutronów — żeby uzyskać dostęp do wnętrza naczynia. Kiedy puszka unosi się. Powietrze powraca tym samym kanałem do głównej masy, czyli kuli. Niezwykle imponujące… Obręcze utrzymują nieznaczny gradient pola magnetycznego z kierunku geometrycznego środka cylindra. Ów gradient ogranicza obszar przebywania Powietrza do tej kuli w centrum… i właśnie wynikająca zeń różnica potencjalnej energii elektromagnetycznej uruchamia cykl fontanny. I…
— Fascynujące — rzekł ironicznie Adda.
Muub z trudem powstrzymał się od kąśliwej uwagi.
— No cóż, wiem, że twój lud ma inne priorytety w życiu. Obejrzyjmy pozostałą część Ogrodu… Może niektóre eksponaty przypomną ci świat, który niejako opuściłeś. Szczerze mówiąc, ciekawi mnie, jak wy tam żyliście.
— My, nadpływowcy? — zagadnął starzec sarkastycznym tonem.
— Wy, Istoty Ludzkie — zręcznie wywinął się medyk. — Weźmy na przykład nadciekłość… Czy zachowaliście dużo wiedzy o tego rodzaju sprawach?
— Wiedza, którą przekazujemy naszym dzieciom, dotyczy przeważnie praktycznych problemów codziennego życia… jak zreperować sieć; jak utrzymać swoje ciało w czystości; jak przerobić poobijane ciało świni powietrznej na żywność, odzież, broń, kawałek sznura.
Lekarz uświadomił sobie, że lekko dygocze.
— Ale wiedza to nasze wspólne dziedzictwo, człowieku z Miasta — mruknął Adda. — Chyba nie pozwolilibyśmy, żebyście jej nas pozbawili, tak jak pozbawiliście nas naszego miejsca tutaj przed dziesięcioma pokoleniami.
Muub odwrócił się i wraz z nadpływowcem powoli oddalił od fontanny. Przyszło mu do głowy, że w porównaniu z młodzieńczym wdziękiem aerobatów, sztywne ruchy Addy mogą budzić śmiech, a jednak było w nich coś wzruszającego. Minęli jedną z eksperymentalnych farm sufitowych Horka. W miejscu, które miało symulować korzeniowe sklepienie lasu skorupowego, wyrastała nowa odmiana pszenicy o wysokich, grubych kłosach.
— Powiedz mi, Adda, jakie masz teraz plany?
— Dlaczego miałoby cię to interesować?
— Pytam z ciekawości.
Starzec milczał przez chwilę, a potem niechętnie odparł:
— Zamierzam wrócić. Do nadpływu. A cóż innego miałbym zrobić?
— A w jaki sposób zamierzasz tego dokonać?
— Choćby poprzez falowanie, jeśli będę musiał — burknął Adda. — Jeśli nie uda mi się skłonić żadnego z twoich obywateli, żeby mnie tam zabrał jednym z tych zaprzężonych w świnie samochodów.
Muub odczuwał pokusę powiedzenia czegoś szyderczego. Usiłował zdobyć się na sympatię, postawić w położeniu Addy. Wszak ten dzielny starzec przebywał daleko od swojego domu, w miejscu, które musiało mu się wydawać zatrważająco dziwne.
— Mój przyjacielu — powiedział lekarz spokojnie — z całym szacunkiem dla umiejętności mojego personelu w szpitalu „Wspólnego Dobra" i dla nadzwyczajnych postępów, jakie czynisz… muszę przyznać, że upłynie dużo czasu, zanim staniesz się zdolny do takiej podróży. Tego rodzaju wyprawa zabiłaby cię, nawet gdybyś skorzystał z auta.
— Zaryzykuję — warknął Adda.
— Jeśli nawet udałoby ci się wrócić, to szczerze mówiąc, nigdy nie byłbyś tak sprawny jak przedtem. Twój system pneumatyczny uległ poważnemu osłabieniu.
— Nie mógłbym polować? — zapytał Adda nieco powątpiewającym tonem.
— Nie. — Medyk potrząsnął głową stanowczo. — Nawet gdybyś był w stanie falować wystarczająco szybko, żeby dogonić, powiedzmy, sędziwą i niedołężną świnię powietrzną… — słysząc określenia Muuba, nadpływowiec uśmiechnął się blado — …no i nie zdołałbyś przeżyć w niskich ciśnieniach, w rozrzedzonym Powietrzu górnej warstwy Płaszcza. Przykro mi, ale po powrocie stałbyś się ciężarem dla swojej społeczności.
Adda najwyraźniej zaczynał kierować gniew na siebie samego.
— Nie chcę być ciężarem. Po tym jak zostałem ranny, chciałem umrzeć. Nie pozwoliłeś mi umrzeć.
— Tak postanowili twoi towarzysze. To oni nie pozwolili ci umrzeć. Sprzedali swoją pracę, żeby zapłacić za twój powrót do zdrowia. Adda, powinieneś w pełni korzystać ze swojego nowego życia, jesteś im to winien.
Starzec sztywno pokręcił głową. Bandaże spowijające jego szyję zaszeleściły.
— Nie mogę wrócić do domu, ale tu nie mam nic.
— Może znalazłbyś pracę. Każda zarobiona przez ciebie suma zmniejszyłaby ciężar zobowiązań twoich przyjaciół. — Muub nie chciał dodawać, że dzięki pracy Adda mógłby opłacić koszt wyżywienia i zakwaterowania po zakończonej kuracji.
— A czym mógłbym się zająć? Polujecie tutaj? Jakoś nie widzę siebie w roli robotnika polującego na źdźbła zmutowanej trawy.
Zbliżyli się do modelu dzikiego lasu skorupowego. Z dachu Parz wyrastały karłowate drzewa — cienkie witki nie przekraczające przeciętnego wzrostu człowieka. Ławica młodych płaszczek, przywiązanych do sklepienia za pomocą krótkich lin, warknęła na gapiów.
Muub spojrzał na Addę. Interesowało go, jak stary zareaguje na ten miniaturowy las. Ale nadpływowiec zadarł jedynie twarz ku liniom wirowym czyhającym nad Miastem. Jego zdrowe oko było półprzymknięte, jakby zerkał na coś ukradkiem, ignorując zarazem pijawkę pełzającą po policzku.
Lekarz zawahał się.
— Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, byłeś owinięty prymitywnymi bandażami. I miałeś łubki… Pamiętasz? Te łubki były w istocie włóczniami o różnej długości i grubości. Wszystkie misternie rzeźbione.
— I co? Sugerujesz, że tutaj mógłbym dostać za nie przyzwoitą cenę? Myślałem, że twoi ludzie, twoi strażnic y, są odpowiednio wyposażeni, skoro mają łuki i pejcze.
— Rzeczywiście. Nie potrzebujemy waszej broni… jako broni. Jednak, te włócznie mają w sobie coś… nowego. — Muub usiłował znaleźć odpowiednie słowa. — Rodzaj prymitywnego artyzmu, przemawiającego do uczuć. Adda, podejrzewam, że mógłbyś dostać za swoje produkty dobrą cenę, zwłaszcza od kolekcjonerów prymitywnej twórczości. A gdybyś przypadkiem był w stanie wyprodukować więcej takich rzeczy…
Otaczające ich światło uległo dziwnej przemianie, medyk rozejrzał się dookoła. Był prawie przekonany, że znaleźli się w cieniu jakiegoś powietrznego auta, lecz niebo okazało się puste, z wyjątkiem linii wirowych. Muub nadal wyczuwał, że coś się zmieniło i był zaniepokojony. Owinął się szczelniej szatą. Adda wybuchnął śmiechem.
— Już wolę umrzeć zamiast się prostytuować. Nadworny lekarz otworzył usta, żeby mu powiedzieć: Starcze, być może tylko to będziesz miał do wyboru, lecz w tym momencie wśród dworzan rozległy się odgłosy zamieszania. Przestali knuć intrygi w małych grupach; zebrali się razem, jakby szukali otuchy, i wskazywali coś na niebie.
— Ciekawe, co się stało. Sprawiają wrażenie wystraszonych.
— Spójrz w górę — odezwał się sucho Adda. — Może tam kryje się przyczyna ich lęku.
Muub popatrzył na zgorzkniałą, sponiewieraną twarz starego człowieka, a potem zerknął ku wolnej przestrzeni nad głową.
Linie pływowe poruszały się. Zataczały się, oddalając od Parz i unosząc w górę w kierunku Skorupy niczym potężne ostrza noży.
— Zaburzenie — oznajmił Adda z napięciem w głosie. — Jeszcze jedno. I to wyjątkowo paskudne. Muub, musisz zrobić wszystko, żeby ochronić swoich ludzi.
— Czy Miasto jest zagrożone?
— Nie wiem. Chyba nie. Ale tym, którzy przebywają na farmach sufitowych, z pewnością grozi niebezpieczeństwo…
Zanim Muub pobiegł, żeby wypełnić swoje obowiązki, w ostatniej chwili przypomniał sobie, że towarzysze (a także plemię) Addy również są narażeni na burzę, błąkając się gdzieś po niebie.
Odniósł wrażenie, że Powietrze nad jego głową migocze. Gdzieś obok rozległ się krzyk dworzanina.
Rauc pierwsza zauważyła zmiany na niebie.
Wraz z Durą pracowały w zakątku farmy sufitowej Qosa Frenka. Dura miała na sobie obowiązkowy zbiornik powietrzny, ale odgarnęła welon z twarzy. Ciężki drewniany pojemnik obijał się o jej plecy. Unosiła głowę i ramiona ku kłosom pszenicy; miała wrażenie, że otaczają pozbawiona dna klatka ze złocistożółtych roślin. Wyciągała nad głowę ręce, żeby grzebać palcami między korzeniami pszenicy. Kłosy drapały jej gołe ramiona.
Znowu znalazła młode drzewko; ciepłe i miękkie w dotyku, bez wątpienia żywe; wewnątrz łodygi wibrowała cienka nić materii złożonej z ciężkich jąder. Młode drzewa Skorupy stanowiły największe zagrożenie dla upraw Frenka — wyrastały bez umiaru, pomimo nieustannego plewienia. Ponieważ były cieńsze od palca, ich wypatrzenie nastręczało trudności i łatwiej było odnaleźć je za pomocą dotyku. Dziewczyna błądziła palcami po cieniutkiej łodydze, aż do części ukrytej w cieniu zboża. Obmacywała i cierpliwie wyrywała korzonki drzew, które wiły się w plątaninie roślin i korzeni, tworzącej dno lasu.
Było to nudne i otępiające zajęcie, ale dawało pewną satysfakcję. Dura lubiła dotyk roślin w dłoni. Zasmakowała w prostych pracach, zdobywając w nich coraz większą wprawę. Czasami przychodziło jej do głowy, że w jakimś innym życiu mogłaby być dobrym farmerem. Lubiła styl życia na farmie — nie dałoby się powiedzieć tego samego o towarzystwie innych ludzi — a praca była tak prosta, że pozwalała córce Logue'a błądzić myślami. Toteż mogła snuć rozważania o Farrze, o nadpływie i…
Rauc zaśmiała się.
— Dura, spójrz no tylko. No, spójrz… Jakie to dziwne. Trochę poirytowana, że przerwano jej sen na jawie, opadła w dół z pola nad głową. Wynurzyła się w czystym Powietrzu i otrzepała ręce z kurzu.
— O co chodzi?
Jej towarzyszka krążyła w Powietrzu, łagodnie falując. Pokazywała coś w dole.
— Popatrz na linie wirowe. Czy kiedykolwiek widziałaś, żeby się tak zachowywały?
Linie wirowe, które dziwnie się zachowują?
Dura gwałtownie spojrzała w dół.
Linie wirowe migotały — wprost roiło się w nich od niestabilności, praktycznie zasłaniających same linie. Wytężając wzrok, mogła dostrzec pojedyncze wzburzenia, które rozchodziły się wzdłuż linii niby małe, czmychające zwierzątka. Nagle linie eksplodowały w górę, opuszczając Płaszcz i zmierzając w kierunku Skorupy. W stronę farmy.
Na całym obszarze, który Dura mogła ogarnąć wzrokiem, w głąb i wszerz, wszystkie linie poruszały się; ich równoległe szeregi konsekwentnie podążały ku niej.
Kątem oka zauważyła coś jeszcze: jakiś ciemny kształt w oddali, przekreślający żółty widnokrąg cienką smugą błękitnobiałego światła.
— Rauc, musimy stąd wiać — powiedziała. Kuliska uniosła wzrok. Na jej chudym, zmęczonym obliczu osłoniętym welonem dostrzec można było oznaki apatii.
— Dlaczego? Co złego się stało?
Dura zdarła kapelusz i niecierpliwie zrzuciła paski podtrzymujące zbiornik z Powietrzem.
— Daj mi rękę.
— Ale dlaczego…?
— To jest Zaburzenie. I jeśli natychmiast się stąd nie ruszymy, zginiemy. Daj mi rękę. Natychmiast!
Rauc rozdziawiła usta. Dziewczyna z nadpływu zauważyła u niej zaskoczenie, ale jeszcze nie strach. Kwestia czasu, pomyślała. Chwyciła przyjaciółkę za rękę; dłoń robotnicy stwardniała na skutek ciężkiej pracy, ale jeszcze była chłodna, nie rozgrzewało jej przerażenie. Dura odepchnęła się od Magpola obiema nogami. Falowała w dół, żeby oddalić się od Skorupy i dotrzeć do nadciągających linii pływowych. Rauc przypominała z początku drewniany kloc, ale po kilku chwilach i ona zaczęła falować.
Kiedy Gwiazdę nękało Zaburzenie, Płaszcz nie był w stanie podtrzymywać spokojnego, łagodnie zwalniającego tempa rotacji. Nadciekłe Powietrze pozbywało się nadmiaru ruchu obrotowego, wypychając szeregi linii wirowych — linii skwantowanego wirowania — na zewnątrz, w kierunku Skorupy. Linie charakteryzowała wtedy duża niestabilność i mogły w każdej chwili ulec rozerwaniu…
Kobiety wpadły w rozpędzony gąszcz linii wirowych. Zazwyczaj odstęp między liniami wynosił około dziesięciu ludzi, dlatego — w normalnych warunkach — można było ich uniknąć bez trudu. Jednakże teraz, już w początkowej fazie burzy spinowej, linie wirowe wznosiły się szybciej, niż byłaby w stanie falować Istota Ludzka. Z sykiem wyprzedziły kobiety, rozniecając błękitne iskry elektrycznych wyładowań. Wzdłuż linii przebiegały niestabilności wielkości ludzkiej pięści, które zderzały się ze sobą, mieszały i rozpadały.
Rauc jęczała żałośnie. Dura, mimo woli, przypominała sobie sceny z ostatniego Zaburzenia, a zwłaszcza implozję Eska podczas przelotu wokół zdradzieckiej linii wirowej. Starała się skupić na podmuchach Powietrza, które atakowało jej gołą skórę, na jego rozrzedzonym, nienaturalnym smaku, na śmiercionośnym iskrzeniu linii wirowych. Liczyła się tylko teraźniejszość — teraźniejszość i przetrwanie choćby następnej chwili.
Warstwa linii wirowych gęstniała, w miarę jak zbliżały się one coraz liczniej do Skorupy, daremnie usiłując uciec z Gwiazdy. Unikanie ich było teraz o wiele trudniejsze — przemykały obok Dury niby nieskończenie długie, zakrzywione ostrza. Musiała wyginać się to do tyłu, to do przodu i kluczyć między nimi. Niestabilności również stawały się coraz bardziej widoczne. Wzburzenia, prawie wielkości człowieka, maszerowały wzdłuż podążających w górę linii, pogłębiając się i zwiększając prędkość. Było coś przerażająco pięknego w widoku skomplikowanych falistych form, wysysających energię z linii wirowych i podążających do przodu. Powietrze wypełniał ogłuszający, przytłaczający ryk fali cieplnej.
Dura zaczęła odczuwać ból w rękach i nogach, które już i tak zesztywniały po długiej zmianie. Odnosiła wrażenie, że Powietrze z trudem przepycha się przez jej płuca i naczynia włosowate. Zauważyła jednak, że w miarę jak przenika wraz z Rauc rozpędzoną gęstwinę wirową i zagłębia się w Płaszcz, linie zaczynają się przerzedzać. Z ulgą spojrzała w dół i zobaczyła, że zbliżają się do miejsca, w którym linie wprawdzie przecinają Powietrze z oszałamiającą prędkością, ale odstępy między nimi wydają się normalne. Nieco dalej Powietrze było prawie wolne od nich, chwilowo oczyszczone z zawirowań.
Dura puściła dłoń Rauc i zaryzykowała spojrzenie za siebie.
Linie wirowe unosiły się ku Skorupie, wycinały sobie drogę w materii jądrowej i wciskały się między złożone jądra materii Skorupy. Docierając do leśnego sufitu, uderzały w niego niesta-bilnościami i wyrzucały fragmenty materii daleko w Powietrze.
Niszczyły farmę sufitową Qosa Frenka. Uprawy, które doglądała jeszcze tak niedawno, teraz były wyrywane z korzeniami, a napęczniałe kłosy pszenicy rozsypywały się w Powietrzu. Jak na ironię, Dura zobaczyła, że młode drzewka Skorupy, mocno zakorzenione w leśnym sklepieniu, wytrzymywały agresję burzy spinowej, której nie oparła się zmutowana trawa.
Nieopodal, na środku farmy, burza odrywała budynki przycumowane do sufitu Skorupy; jeden z nich wybuchł i zamienił się w grad drewnianych odłamków. Z pól i zabudowań całego gospodarstwa wynurzali się kulisi i nadzorcy. Przypominali kłębowisko nieruchawych insektów; spadali z pól w kierunku rozpędzonych linii spinowych. Nawet pomimo burzy Dura słyszała ich krzyki i nawoływania. Zastanawiała się, czy wtóruje im głos Qosa Frenka. Niektórzy spośród nich wdzierali się desperacko w zabójczy deszcz zawirowań, tak jak zrobiły Dura i Rauc, lecz większość uczyniła to za późno. Nie będąc w stanie przebić się przez zaporę powyginanych linii, musieli wracać i piąć się ku Skorupie.
Nie znajdowali tam jednak bezpiecznej przystani.
Dura zobaczyła jakąś kobietę, która wciąż miała na twarzy maskę powietrzną i wciskała się w pszenicę, jakby chciała wyryć norę w Skorupie. Kiedy uderzyły ją linie wirowe, rozpostarła ręce i nogi, a jej ciało złożyło się do tylu. Wyraźny, piskliwy krzyk ofiary gwałtownie się urwał.
Dziewczyna-nadpływowiec koncentrowała uwagę na świetlnym zapachu wzburzonego Powietrza, który drażnił jej nozdrza, podniebienie i wargi. Nadal utrzymywały się z Rauc w sferze zagrożenia. Obserwowała niestabilność wytwarzającą się na linii blisko niej. Niestabilność rosła jak guz i przeszywała Powietrze; jej ruch wzdłuż linii, nakładający się na ruch samej linii ku Skorupie, dawał w wyniku ruch ukośny w stosunku do położenia Dury. Kiedy niestabilność zrobiła się głęboka na jednego człowieka, skomplikowane piękno falistej formy uległo zniekształceniu. Utworzyła u podstawy coś w rodzaju szyjki, a na jej obwodzie zaczęły powstawać, jakby idąc w sukurs, nowe niestabilności.
Szyjka zaczęła się zamykać. Dura obserwowała ją jak urzeczona.
Lśniąca linia wirowa przecięła samą siebie. Gardło zamknęło się.
Pierścień wirowy o średnicy dwóch ludzi splótł gładko swoją linię w miejscu przecięcia i uwolnił się od matczynej linii wirowej, ta zaś, pozbawiona uciążliwej niestabilności, bez trudu odskoczyła od niego i poszybowała w górę, w kierunku Skorupy. Rozdygotany pierścień obrócił się w Powietrzu i poleciał po przekątnej przez korowód linii wirowych.
Pierścień wirowy.
Uważano, że pierścienie tworzą się raz na pokolenie, podczas najgroźniejszych chwil największych burz spinowych. Dura jeszcze nigdy nie obserwowała tego zjawiska i odnosiła wrażenie, że jej ojciec również go nie oglądał podczas swojego długiego życia w nadpływie.
Ogarnął ją wielki niepokój. Pierścień wirowy. Z Gwiazdą dzieje się coś niezwykłego, pomyślała.
Przypomniała sobie dziwny ruch w oddali, który zauważyła na początku burzy — igły błękitnego światła na wklęsłym horyzoncie. Może właśnie to niebieskie światło było sprawcą całego nieszczęścia. Upewniwszy się, że nie zagraża jej bezpośrednie niebezpieczeństwo, rozejrzała się po niebie w poszukiwaniu tego dziwnego zjawiska…
Usłyszała wycie. To musiała być Rauc.
Okręciła się w Powietrzu, wymachując nogami i napierając na Magpole. Rauc. która była u jej boku, niepostrzeżenie zniknę-ła. Dura poczuła złość na samą siebie, na swoją nieostrożność i marzycielskie zafascynowanie pierścieniem wirowym.
Wycie dobiegało ze szlaku pierścienia wirowego, unoszącego się ku Skorupie. Rauc szybowała wysoko w rzedniejącym, rozpędzonym gąszczu linii wirowych. Musiała zobaczyć spustoszenia, jakim uległa farma, i przyszło jej do głowy, żeby wrócić. Żeby pomóc. W ten sposób znalazła się wprost na drodze sunącego w górę pierścienia wirowego. Oczy Rauc i jej okrągłe. rozdziawione usta przypominały trzy plamy ciemnej farby na twarzy. Wisiała w Powietrzu zahipnotyzowana drganiami pierścienia; nawet nie próbowała uciekać.
Dura naparła kończynami na Powietrze i poszybowała w kierunku tego odległego żywego obrazu.
— Usuń się z drogi! Rauc, usuń się z drogi! To coś zabije cię…
Ale nie była w stanie prześcignąć pierścienia. Miała wrażenie, że Rauc cierpliwie czeka, aż ten zbliży się do niej. Powietrze drapało usta i gardło Dury. Zawzięcie przedzierała się do przyjaciółki. Niepokój o wytrwałą, nieszkodliwą kobietę mieszał się z przykrymi wspomnieniami o rozpaczy, jaką odczuwała po utracie Eska i swojego ojca, i nieustannym, bezradnym bólem na myśl o Farrze, który był tak daleko stąd.
Pierścień umożliwiał linii wirowej pozbycie się niestabilności i nadmiaru energii w celu odzyskania utraconej równowagi. Jednak sam nie był stabilny. Drżał, unosząc się w Powietrzu, wydawał się niemal kruchy, i wyraźnie malał — jego średnica wynosiła teraz najwyżej jednego człowieka. Zostawiał za sobą zakrzywiony szlak, a jego obroty powodowały zawirowania gazu, przez który przeszedł. Przez chwilę Dura zastanawiała się, czy kurczenie się Pierścienia i odchylenie jego trajektorii razem mogłyby uratować Rauc. Być może, gdyby kuliska zdołała trochę się odsunąć…
Nie. Było już za późno. Rauc wciąż żyła, oddychała, zachowywała świadomość, ale właściwie należało ją uznać za martwą.
Pierścień uderzył Rauc w przeponę. Wydawało się, że implodowała wokół wstęgi zawirowań. Jej koszula została rozdarta i pociągnięta do przodu, odsłaniając plecy kobiety. Dura zobaczyła, że z okaleczonego ciała sterczą kości. Jedno ramię było wykręcone i oderwane; został po nim przerażający, wygięty kikut z kości i wiązadeł. Głowa zachowała się w całości, ale wyglądała na zmiażdżoną; twarz rozciągała się w groteskowym wyrazie, a kąciki ust były rozdarte.
Pierścień wirowy porzucił szczątki ofiary, gwałtownie malejąc.
Dura zatrzymała się w przestrzeni wypełnionej czystym Powietrzem. Poczuła, że jej mięśnie rozluźniają się. Powoli zwinęła się w kłębek, jakby chciała zasnąć. To nie powinno się zdarzyć, pomyślała. To niesprawiedliwe. Nie zasługujemy na taki los. To jest… nienaturalne. W litanii wygłaszanej w karawanach przybędzie kolejne imię.
Na horyzoncie coś się poruszało. Jakiś obiekt szybko przecinał Powietrze. Wyglądał jak płaszczka, z błyszczącymi, złotymi skrzydłami, które młóciły Powietrze. To było jednak znacznie większe od płaszczki, tak duże, że widziało się je pomimo przesłaniającej horyzont mgły. Z brzucha ogromnej podniebnej „płaszczki" wydobywało się błękitnobiałe światło, docierające na dół, do sinofioletowego Morza Kwantowego.
Durę osaczyły kolejne wspomnienia, legendy, ustne przekazy, płomienny wzrok żarliwych, szczupłych starców.
Wiem, co to jest. Czy to coś może wywoływać Zaburzenia za pomocą tych promieni?
Wiem, co to jest. To statek, który przybył aż zza Gwiazdy.
Dura zwiesiła głowę na kolana.
Xeelee.