Zanim potężna karawana transportująca drewno dotarła na farmę sufitową Qosa Frenka, było ją widać przez wiele dni.
Schodząc z pola pszenicy po zakończonej zmianie, Dura obserwowała w roztargnieniu zbliżający się korowód. Był jak ciemny ślad na zaginającym się widnokręgu. Przez linie wirowe sunęły pnie drzew z dzikich lasów nadpływowego obrzeża zagłębia Parz, a stacją końcową było dla nich Miasto w najdalej wysuniętym podpływie. Karawana nie wzbudzała u Dury szczególnego zainteresowania. Na niebie zawsze panował ruch, nawet w tak dużej odległości od Parz. Wiedziała, że transport zniknie jej z oczu za kilka dni i będzie po wszystkim.
Ale karawana wcale nie pokonywała drogi szybko. W miarę upływu czasu wydawała się Durze coraz większa. Powoli zaczęła dostrzegać rzeczywiste wymiary transportu i zrozumiała, jak bardzo zmyliła ją odległość i perspektywa. Szereg porąbanych pni drzew ciągnął się wzdłuż linii wirowych chyba na ponad centymetr. Dopiero gdy maksymalnie zbliżył się do farmy, Dura dostrzegła ludzi, którzy towarzyszyli konwojowi. Mężczyźni i kobiety falowali wzdłuż pni albo pilnowali stad świń powietrznych, które rozproszyły się wśród bali i w porównaniu z karawaną sprawiały wrażenie bardzo maleńkich.
Dobiegła końca kolejna zmiana. Dura roztarta ręce, odrętwiałe wskutek całodziennej pracy przy zbożu, zarzuciła na ramię zbiornik powietrzny i powoli pofalowała w stronę refektarza.
Zbliżyła się do niej Rauc. Dziewczyna przyglądała jej się z zaciekawieniem. Rauc była dla niej kimś w rodzaju przyjaciółki, lecz tego dnia szczupła, drobna kuliska wydawała się nieswoja, jakby czymś zaaferowana. Ona również dopiero co skończyła zmianę, a jednak zdążyła się już przebrać w czystą koszulę i wyczesała z włosów brud i plewy pszenicy. Na jej wychudzonej, wiecznie zmęczonej twarzy pojawił się nerwowy uśmiech.
— Rauc? Coś się stało?
— Nie, nic, absolutnie nic. — Rauc splotła małe stopy w Powietrzu. — Dura, masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór? Dura wybuchnęła śmiechem.
— Jeść. Spać. A dlaczego pytasz?
— Leć ze mną do karawany.
— Co?
— Do tego transportu drewna. — Rauc pokazała jej miejsce w dole; konwój sunął majestatycznie po niebie. — Falowanie nie zabrałoby nam dużo czasu.
Dura usiłowała ukryć swoją niechęć: Nie, dzięki, widziałam już Miasto, i zagłębie, i tylu nowych ludzi, że wystarczy mi to na całe życie. Pomyślała nieco tęsknie o małym gniazdku, które sobie uwiła na skraju farmy — ot, zwykły kokon z małym schowkiem na rzeczy osobiste, zawieszony w otwartym Powietrzu, z dala od przepełnionych sal sypialnych, które wybierali pozostali kulisi.
— Może innym razem, Rauc. Dzięki, ale… Rauc wydawała się niedorzecznie rozczarowana.
— Ale karawana przejeżdża tylko raz do roku. A Brow nie zawsze jest w stanie załatwić sobie pracę w odpowiednim konwoju. Jeśli będziemy mieli pecha, minie tę szerokość oddalony o kilka centymetrów od farmy i…
— Brow? — Rauc wymieniła już kiedyś to imię. — To twój mąż? Twój mąż zabrał się z tym konwojem?
— Będzie czekał na mnie. — Rauc wzięła Durę za ręce. — Leć ze mną. Brow jeszcze nigdy nie poznał nadpływowca. Dziewczyna z nadpływu uścisnęła dłonie kuliski.
— Hm, a ja nigdy nie poznałam drwala. Rauc, czy to jedyny raz, kiedy możesz zobaczyć się z mężem? Jesteś pewna, że chcesz, abym ci towarzyszyła?
— Inaczej nie prosiłabym cię o to. Dzięki tobie będzie to szczególne wydarzenie.
Dura poczuła się zaszczycona i zaraz powiedziała o tym przyjaciółce. Oceniła odległość dzielącą je od konwoju.
— Zdążymy tam dotrzeć i wrócić podczas jednej zmiany? Może powinnyśmy pójść do Leeh i przełożyć początek następnej — wziąć dwie wolne.
Rauc wyszczerzyła zęby.
— Już to załatwiłam. Chodź. Znajdziesz sobie jakąś czystą odzież i ruszamy. Może weźmiesz swoje rzeczy z nadpływu? Swój nóż i sznury…
Razem pofalowały do kokonu Dury. Po drodze buzia Rauc się nie zamykała.
Dwie kobiety zostawiły za sobą farmę sufitową i lekko opadły do Płaszcza.
Dura wysunęła się do przodu. Wyciągnęła ramiona w kierunku konwoju i wymachiwała nogami. Falując, nadal zastanawiała się, czy ta wyprawa jest dobrym pomysłem — wciąż odczuwała ból w rękach i nogach po pracowitej zmianie — ale po jakimś czasie odniosła wrażenie, że miarowe, mało forsowne ruchy rozluźniają jej mięśnie i stawy. Pokonywanie Magpola było wręcz przyjemne w porównaniu z pracą na polu, gdzie musiała chować głowę w masce powietrznej, wysoko unosić ramiona i grzebać palcami w korzonkach jakiejś opornej rośliny-mutanta.
Przed jej oczami, na tle nieba, rozpościerała się karawana — łańcuch pni drzew ze Skorupy, ociosanych z korzeni, gałęzi i liści. Ułożono je w wiązki liczące po kilka sztuk i powiązano kawałkami lin, a całość zabezpieczono mocnym, plecionym sznurem. Dura musiała obrócić głowę, żeby zobaczyć końce tego drzewnego łańcucha, malejące w perspektywie zbiegających się linii wirowych. Pomyślała, że konwój wygląda jak drewniana imitacja linii wirowej.
Dwoje ludzi szybowało w Powietrzu w pewnej odległości od karawany. Wydawało się, że czekają na Rauc i Durę. Widząc zbliżające się kobiety, zawołali coś i ruszyli w ich kierunku.
Dura zobaczyła mężczyznę i kobietę. Byli mniej więcej w tym samym wieku, co ona i Rauc. Mieli na sobie identyczne, praktyczne, luźne kaftany wyposażone w dziesiątki kieszonek, z których wystawały kawałki lin i narzędzia.
Rauc rzuciła się do przodu i uścisnęła mężczyznę. Dura i kobieta-drwal czekały, nieco zakłopotane. Szczupła towarzyszka mężczyzny wydawała się silna, a jej skóra była ogorzała i mocna. Wyglądała — podobnie jak mężczyzna, który musiał być Browem, małżonkiem Rauc — raczej jak nadpływowiec, a nie jak jeden z mieszkańców zagłębia czy Miasta, których Dura zdążyła dotychczas poznać.
Małżonkowie oderwali się od siebie, ale nadal trzymali się za ręce. Rauc popchnęła Browa w stronę Dury.
— Brow, to jest przyjaciółka z farmy, Dura. Ona jest nadpływowcem…
Mężczyzna odwrócił się do Dury i spojrzał na nią z ciekawością, która mieszała się ze zdziwieniem. Był dość podobny do Rauc. Miał szczupłe, muskularne ciało, a jego wąska twarz wyrażała życzliwość.
— Nadpływowcem? Jak doszło do tego, że pracujesz na farmie sufitowej?
Dura zmusiła się do uśmiechu.
— To długa historia.
Rauc ścisnęła Browa za ramię.
— Opowie ci o tym później.
Brow potarł nos, nie spuszczając oczu z przyjaciółki żony.
— Czasami widujemy nadpływowców. Z daleka. Kiedy pracujemy w odległym nadpływie, tuż na skraju zagłębia. Widzisz, im głębiej zapuszczasz się w dzikie lasy nadpływu, tym lepsze znajdujesz drzewa. Ale… — Urwał zakłopotany.
— Ale wzrasta też niebezpieczeństwo — dokończyła Dura. Nie przestawała się uśmiechać, postanawiając sobie, że przynajmniej ten jeden raz okaże tolerancję. — No, nie martw się. Ja nie gryzę.
Roześmieli się, trochę nieszczerze.
Rauc przedstawiła towarzyszkę Browa. Nazywała się Kae i rzuciła się Rauc w ramiona. Dura obserwowała obie kobiety z zaciekawieniem, usiłując zrozumieć, co je łączy. Zachowywały się wobec siebie z pewnym dystansem, nawet ostrożnością, a jednak ich uścisk wydawał się spontaniczny — jak gdyby na jakimś poziomie, ukrytym pod maską konwenansu, istniało między nimi wzajemne zrozumienie.
Brow pociągnął Rauc.
— Chodź zobaczyć resztę. Stęsknili się za tobą. Niedługo będziemy jeść. — Zerknął na Durę. — Czy przyłączysz się do nas?
Kae szybko zbliżyła się do dziewczyny z nadpływu i obdarzyła ją przyjaznym uśmiechem.
— Dura, zostawmy tych dwoje na chwilę. Pokażę ci konwój… Nie wydaje mi się, żebyś spotkała kiedyś takich ludzi jak my…
Dura i Kae falowały obok siebie. Kobieta-drwal pokazywała charakterystyczne elementy karawany i rzeczowo, z werwą opisywała zasady funkcjonowania konwoju. Nieustannie przeplatała swój wykład aluzjami do pozornej ignorancji gościa. Córkę Lo-gue'ajuż od dawna nudziło traktowanie jej przez mieszkańców Parz jak pocieszne dziwadło. Teraz jednak obiecała sobie, że powstrzyma się od kąśliwych ripost, które tak łatwo jej przychodziły. Przecież ta kobieta, Kae, nie miała na myśli niczego złego; po prostu chciała być uprzejma dla obcej osoby.
Może uczę się dostrzegać w ludziach coś więcej niż tylko pozory, pomyślała. Nie będę reagować na drobiazgi. Uśmiechnęła się do siebie. Chyba wreszcie zaczynała dojrzewać.
Korowód pni sunął przez Powietrze mniej więcej o połowę wolniej niż wynosiła przeciętna prędkość falowania. Dura widziała zaprzęgi świń powietrznych, które były przywiązane nie do aut powietrznych, ale do sznurów opasujących pnie drzew. Świnie kwiczały i prychały, gdyż skórzane uprzęże krępowały ich ruchy. Ludzie, między innymi dzieci, doglądali zwierząt. Dawali im do jedzenia pogniecione liście w miskach i nieustannie poprawiali ułożenie zaprzęgów, tak aby ciągnęły wiązki w tym samym kierunku, zgodnie z ułożeniem pni.
Ludzie pokrzykiwali do Kae i z zaciekawieniem przyglądali się Durze, która doszła do wniosku, że musi ich tu być ze stu.
Kobiety zatrzymały się, żeby popatrzeć na stado świń. Zwierzęta wyprzęgano, ale i tak były spętane linkami wiążącymi ich przekłute płetwy. Odprowadzono je do innej części karawany, żeby wypoczęły, a na ich miejscu pojawił się nowy zaprzęg.
Dura zmarszczyła brwi.
— Nie byłoby łatwiej zatrzymać konwój, zamiast zmieniać świnie w trakcie podróży? Kae wybuchnęła śmiechem.
— Raczej nie. Kiedy montuje się karawanę na skraju nadpływu, zaprzęgi zazwyczaj potrzebują kilkunastu dni, żeby osiągnąć odpowiednią prędkość. A gdy ta masa drewna się rozpędzi, o wiele łatwiej jest utrzymywać ją w ruchu niż ciągle przystawać i ponownie rozpoczynać wyprawę. Rozumiesz?
Dura westchnęła cicho.
— Wiem, co to jest bezwładność. A więc nie zatrzymujecie się nawet w porze snu?
— Sypiamy na zmianę. Śpimy w sieciach i kokonach, które są przywiązane do pni. — Kae pokazała najbliższy zaprzęg. — Podczas lotu wymieniamy świnie. Sterowanie karawaną nie jest takie trudne: wystarczy podążać za liniami wirowymi podpływu, żeby dotrzeć do Bieguna Południowego… Dura, kiedy taki konwój wyrusza z dalekiego zagłębia, nie zatrzymuje się ani razu. Transport staje dopiero w pobliżu Parz. Tam zaprzęgi świń zawracają, a konwój dzieli się na części i zabiera do Miasta.
Córka Logue'a usiłowała sobie wyobrazić odległość od nadpływu do Parz.
— Ale przy tej szybkości dotarcie do Miasta musi pochłaniać wiele miesięcy.
— Na ogół cały rok.
— Rok? — Dura zmarszczyła czoło. — Ale jak Miasto może czekać tak długo na drewno?
— Nie może. Ale nie musi czekać. — Kae uśmiechała się, ale powolność rozumowania gościa z farmy nie wydawała się wywoływać u niej zniecierpliwienia. — Do Miasta nieustannie napływa strumień takich karawan z całego zagłębia. Zatem z punktu widzenia Parz, nie ma przerwy w dostawach drewna.
— Rauc wiedziała, którego dnia powinna wyruszyć na spotkanie konwoju. Ty i Brow czekaliście, żeby nas powitać.
— Tak. Zjawiliśmy się punktualnie. Zawsze przybywamy na czas. To samo dotyczy innych konwojów w całym zagłębiu. Wszystko jest starannie zaplanowane.
Dura pomyślała o setkach karawan nieustannie podążających do Parz ze swoim bezcennym ładunkiem… i to punktualnie. Zdumiewało ją, że istoty ludzkie są w stanie planować i działać systematycznie na taką skalę i z taką precyzją.
Sunęły wzdłuż konwoju. Gdzieniegdzie pnie były rozcięte, odsłaniając zielony żar jądrowego ognia. Ludzie krzątali się energicznie wokół rozżarzonych plamek. Do pni były przymocowane sieci i liny; Dura zauważyła, że do sieci powpychano kokony do spania, narzędzia, ubrania, bele żywności. W jednym miejscu przebywały niemowlęta i małe dzieci, odgrodzone siatką o drobnych oczkach.
— Ależ ten konwój jest jak małe Miasto — powiedziała. — Ruchome miasto. Widziałam tutaj całe rodziny.
— Zgadza się — odparła Kae z uśmiechem. — Jednak istnieje pewna różnica: za kilka miesięcy, gdy dotrzemy do Parz, to miasto się rozpadnie. I zostaniemy odesłani samochodami z powrotem do zagłębia, żeby rozpocząć pracę nad tworzeniem następnego miasta.
Minęły kolejną sieć wypełnioną śpiącymi dziećmi.
— Dlaczego Rauc nie podróżuje razem z karawaną? — zapytała Dura delikatnie. — Z Browem? Kae lekko zesztywniała.
— Ponieważ dostaje lepszą zapłatę tam, gdzie jest teraz, pracując jako kulis dla Qosa Frenka. Mają dziecko. Mówiła ci o tym? Umieścili dziewczynkę w szkole w samym Parz. Muszą tak harować, żeby opłacić czesne.
Dura pozwoliła sobie na mały przystanek w Powietrzu.
— A więc Rauc jest na farmie sufitowej w zagłębiu, jej dziecko przebywa w tym drewnianym pudle na Biegunie, a Brow błąka się gdzieś po nadpływie, transportując drewno. Przy odrobinie szczęścia spotykają się — ile? Raz w roku? — Przypomniała sobie Mixxaxów, którzy również musieli spędzać dużo czasu osobno, i to z bardzo podobnych przyczyn. — Kae, co to za życie?
Kobieta-drwal cofnęła się.
— W twoim głosie pobrzmiewa dezaprobata. — Pomachała ręką. — Dla tego wszystkiego, co nas otacza. Dla naszego stylu życia. No wiesz, nie możemy wszyscy żyć jak wesołe dzikusy w nadpływie. — Przygryzła wargę, ale kontynuowała. — Tak to jest. Rauc i Brow starają się jak mogą dla swojej córki. A jeśli chcesz wiedzieć, co czują, zmuszeni rozstawać się ze sobą na tak długo, powinnaś ich o to zapytać.
Dura milczała, a jej przewodniczka dokończyła:
— Nasze życie jest skomplikowane — być może bardziej, niż sobie wyobrażasz. Wszyscy musimy się godzić na kompromisy.
— Naprawdę? A na czym polega twój kompromis, Kae?
Kae zmrużyła powieki.
— Chodź — powiedziała. — Poszukajmy innych. Na pewno nadeszła pora posiłku.
Drogę powrotną obok usytuowanej liniowo społeczności przebyły w całkowitym, ciążącym jak kamień milczeniu.
Przy pniu jednego z dużych, rozłupanych drzew w środkowej części karawany zebrało się kilkanaście osób. Bal zdobiło wycięte Koło o pięciu szprychach, a w żarze płonącym w szczelinach wyrzeźbionego symbolu umieszczono miski z jadłem.
Ludzie chwytali się dryfującego pnia drzewa albo zwisających zeń sznurów i sieci, znajdując sobie miejsca wokół ciepłego ognia jądrowego. Od czasu do czasu ktoś sięgał do szczeliny i wyciągał miskę.
Dura dołączyła do grupy nieco zdenerwowana. Jednak drwale powitali ją raczej z obojętnością, a niektórzy nawet kiwali przyjaźnie głowami. Ci nomadzi, nieustannie przemierzający obrzeża, musieli być przyzwyczajeni do normalnego traktowania obcych w potężnym zagłębiu wokół Parz.
Dziewczyna z nadpływu znalazła kawałek sznura i owinęła nim ramię. Przywiązany do pnia sznur ciągnął ją, wywierając stały nacisk na rękę. Uświadomiła sobie, że stała się częścią konwoju i porusza się dzięki jego sile bezwładności. Zerknęła na pozostałych członków zgromadzenia. Ich twarze i odprężone, okryte kaftanami ciała tworzyły półkulistą tarczę nad odsłoniętym rdzeniem drzewa. Zielony żar opromieniał postacie i rzucał łagodne światło na ich oczodoły. Dura zaakceptowana przez drwali czuła się tu dobrze i przysunęła się bliżej ciepłego, jądrowego ognia.
Zauważyła, że Rauc i Brow tulą się do siebie po drugiej stronie małej grupy. Rauc pomachała do niej ręką, ale szybko przeniosła uwagę na swojego męża. Córka Logue'a rozejrzała się dyskretnie i zobaczyła, że większość zebranych podzieliła się na pary, które od czasu do czasu zagadywały do siebie. Osamotniona, odwróciła głowę i zaczęła patrzeć w spokojnie palący się ogień.
Ktoś poklepał ją po ramieniu. Zobaczyła Kae, która spoczęła obok niej, uśmiechając się.
— Zjesz coś?
Dura nie mogła się powstrzymać od ukradkowego spojrzenia. Kobieta-drwal nie miała przy sobie żadnego towarzysza. Nie było w niej też ani śladu po niedawnym wybuchu wrogości. Dura odnosiła wrażenie, że Kae jest bardzo nieszczęśliwa. Odwzajemniła uśmiech, starając się okazać dobrą wolę.
— Dzięki. Chętnie coś zjem.
Kae wyciągnęła rękę w stronę rozżarzonej szczeliny, wyrytej w drzewie. Wyjęła jedną z misek, uważając, żeby nie poparzyć sobie palców o rozgrzane drewno. W okrągłym, drewnianym naczyniu znajdowała się jakaś ciemnobrązowa masa. Kobieta-drwal podała miskę gościowi z farmy.
Dura ostrożnie pogrzebała w naczyniu. Potrawa była gorąca. Wyciągnęła bryłkę, która miała włochatą powierzchnię, ale była przypieczona na chrupko i zatrzeszczała, gdy dziewczyna ścisnęła ją w palcach.
Spojrzała na Kae z powątpiewaniem.
— Co to takiego?
— Najpierw spróbuj. — Zapytana spojrzała chytrze na zielony ogień.
Dura uszczknęła odrobinę włochatej bryłki.
— Mam zjeść całe?
— Tylko ugryź.
Córka Logue'a wzruszyła ramionami, szybko podniosła bryłkę do ust i zagłębiła w niej zęby. Powierzchnia bryłki była elastyczna, trudna do nadgryzienia; meszek łaskotał podniebienie. Wreszcie skórka pękła i kawałki gorącego, kleistego mięsa trysnęły jej na język i brodę. Splunęła, ale otarła twarz i przełknęła bryłkę. Miąższ był soczysty, ciepły i sycący. Dura odgryzła kawałek skórki i powoli go przeżuła. Okazał się twardy i prawie pozbawiony smaku. Następnie wyssała resztkę mięsa w skorupce, nie tykając twardego rdzenia w środku.
— Dobre — stwierdziła. — Co to takiego? Kae pozwoliła, żeby pusta miska zawisła w Powietrzu; szturchnęła ją palcem wskazującym i obserwowała, jak wiruje.
— Jajo pająka spinowego — odparła. — Wiedziałam, że nie rozpoznasz go. Tylko w taki sposób da sieje zjeść. W niektórych częściach zagłębia uchodzi za przysmak. Na obrzeżach dzikiego lasu żyje nawet społeczność, która hoduje pająki, żeby pozyskiwać jaja. Bardzo niebezpieczne, ale zyskowne zajęcie. Trzeba tylko wiedzieć, jak przyrządzać jaja, żeby były smaczne… i jadalne.
— Chyba nigdy nie zdołałabym rozpoznać w tym czymś jaja pająka.
— Trzeba je zabierać zaraz po złożeniu — kiedy mały pająk, jeszcze nie jest uformowany i w jaju znajduje się coś w rodzaju papki. Środkowa, twarda część stanowi podstawę egzoszkieletu stworzenia; młody pająk wrasta w swój szkielet, pochłaniając substancję odżywczą.
— Dzięki za wyjaśnienia — powiedziała Dura sucho. Kae roześmiała się i otworzyła torbę, którą nosiła przy pasie. Wyjęła kawałek ciasta piwnego.
— Masz, poczęstuj się. W Parz takie egzotyczne produkty z zagłębia cieszą się ogromnym wzięciem. Czerpiemy z nich spore dodatkowe zyski. A co byś powiedziała na kawałek mięsa świni powietrznej?
— Może być. Poproszę. A potem możesz mi opowiedzieć, jak to się stało, że dołączyłaś do tej karawany z drewnem.
— Tylko pod warunkiem, że ty opowiesz, w jaki sposób znalazłaś się tutaj, skoro pochodzisz aż z nadpływu…
Czując ciepło w żołądku, nieco rozweselona i oszołomiona ciastem piwnym, Dura opowiedziała Kae swoją zagmatwaną historię, a nieco później, przy świetle ognistego Koła, powtórzyła ją pozostałym drwalom, którzy słuchali z wypiekami na twarzach.
Wkrótce miski zjedzeniem, przechowywane w żarzących się szczelinach, zostały opróżnione. Stopniowo rozmowy zamierały i Dura wyczuła, że spotkanie zbliża się do końca.
Rauc wyjęła dłoń z ręki męża i samotnie ruszyła do środka małej grupy. Znalazłszy się w samym centrum, w milczeniu spojrzała na Koło wycięte w pniu drzewa.
Wszystkie rozmowy ucichły. Dura obserwowała, zaintrygowana. Atmosfera uległa zmianie — stawała się bardziej uroczysta, smutniejsza. Drwale odsuwali się od siebie i przybierali sztywne pozy. Dziewczyna z nadpływu zerknęła na twarz Kae. Oczodoły kobiety były szeroko rozwarte, oświetlone żarem ognia, wpatrzone w Rauc.
Powoli Rauc zaczęła mówić. Monolog składał się z imion — Dura nie znała żadnego z nich — recytowanych w monotonnym tempie. Głos Rauc był zmęczony i spokojny, ale wydawało się, że dociera do każdego z uczestników zgromadzenia. Córka Lo-gue'a słuchała usypiającej, rytmicznej wyliczanki imion, którą kuliska adresowała do wielkiego Koła wyrytego w drewnie.
Powoli Dura uświadomiła sobie, że są to imiona ofiar. Ofiar czego? Okrucieństwa, chorób, głodu, wypadków. Były to imiona zmarłych, które przypominano teraz podczas skromnej ceremonii.
Niektórzy z nich musieli żyć przed wieloma pokoleniami; ich śmierć nastąpiła tak dawno temu, że zapomniano o wszystkich okolicznościach, które jej towarzyszyły. Jednak imiona owych ludzi potomność zachowała w pamięci, dzięki temu subtelnemu, pełnemu wdzięku kultowi Koła.
A ludzie żyjący na niebie mogli pozostawić po sobie ślad tylko za pośrednictwem słów.
Wreszcie lista imion wyczerpała się. Rauc szybowała w Powietrzu przed coraz słabiej żarzącym się Kołem. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Po chwili drgnęła i spojrzała na oblicza obserwujących ją osób, jakby dopiero się budziła, a potem, falując, wróciła do męża.
Grupa rozpraszała się. Brow objął żonę i pofalowali gdzieś razem. Wszyscy uczestnicy zgromadzenia żegnali się i odlatywali.
Dura zerkała ukradkiem na Kae. Kobieta przyglądała się apatycznie Browowi i Rauc. Uświadomiła sobie, że jest obiektem zainteresowania gościa. Uśmiechnęła się, ale w jej głosie można było wyczuć napięcie.
— Odnoszę wrażenie, że znowu mnie osądzasz.
— Nie. Ale myślę, że teraz rozumiem twoje kompromisy. Kae wzruszyła ramionami.
— Brow i ja przez większość czasu jesteśmy razem. Rauc wie o tym i musi żyć z tą świadomością. Ale Brow kocha Rauc. Ten dzień z nią jest wart stu ze mną. I ja muszę żyć z tą świadomością. Wszyscy jesteśmy skazani na kompromisy, Dura. Nawet ty.
Córka Logue'a pomyślała o od dawna nieżyjącym Esku, i o podobnym, bolesnym trójkącie.
— Tak — rzekła. — Wszyscy jesteśmy skazani na kompromisy. Kae zaproponowała jej nocleg, gdzieś w plątaninie sieci i sznurów, opasujących to dziwne, linearne miasto. Dziewczyna z nadpływu odmówiła z uśmiechem.
Pożegnała się. Kobieta-drwal kiwnęła głową i obie popatrzyły na siebie z osobliwym, spokojnym zrozumieniem.
Dura odepchnęła się od pnia i, energicznie wierzgając nogami, ruszyła ku farmie sufitowej, do swojego własnego, bezpiecznego gniazdka.
Pod nią rozpościerała się karawana. W kilkunastu miejscach płonęły jeszcze ognie w kształcie Koła.