Z Bieguna napływały strumienie stygnących kawałków Morza Kwantowego, potężne i zagrażające Miastu.
Na stadionie wybuchła panika.
Adda wychylił się ze swojego kokonu i patrzył w dół. Stadion przemienił się w skłębioną masę ludzkich torsów i walczących kończyn. Sieć służących za poręcze delikatnych lin, które przecinały to gigantyczne pomieszczenie, zerwała się, wywołując jeszcze większy chaos, gdy tysiąc ludzi próbowało uciekać. Tłum wył jak stado uwięzionych zwierząt. Zagubiony w ogólnym bałaganie nadpływowiec zauważył fioletowe mundury stewardów i sprzedawców żywności, którzy przedzierali się do wyjścia podobnie jak reszta widzów.
Było oczywiste, że wszyscy chcą opuścić stadion, ale dokąd mieli nadzieję się udać? Gdzie znajdowała się bezpieczna strefa? W przytulnej Skórze Miasta? Ależ była ona tylko osłoną z drewnianych płyt o żebrach z materii rdzeniowej; pękłaby jak skórzany bukłak, gdyby…
Został mocno kopnięty w plecy. Jęknął, gwałtownie wydychając Powietrze, i runął do przodu. Po chwili pękła lina, kotwicząca jeden z końców jego kokonu, i uwięziony Adda okręcił się.
Wygramolił się z uszkodzonego leżyska, pomimo oporu zesztywniałych stawów. Był gotowy zmierzyć się z osobą, która go uderzyła. Jednakże nie potrafił odszukać napastnika. W loży Komitetu roiło się od panikujących dworzan. Ich pokryte makijażem oblicza wykrzywiał strach. Starali się wydostać z kokonów i krępującej ruchy garderoby. Adda otworzył usta i śmiał się z tych ludzi. Więc cały ten przepych i wielkopańskie tytuły nie zapewniały żadnej ochrony przed śmiertelnym przerażeniem. Gdzież teraz była ich władza?
Muub również próbował opuścić swój kokon, bardzo mu się śpieszyło.
— Dokąd chcesz się udać? — zapytał stary przybysz z nadpływu.
— Naturalnie do szpitala. — Lekarz podkasał swoją szatę i rozejrzał się po loży, szukając najszybszej drogi na zewnątrz. — Dzisiejszy dzień zapowiada się pracowicie… — Nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu, chwycił Addę za ramię. — Nadpływowcze, chodź ze mną. Pomóż mi.
Adda znowu miał ochotę się roześmiać, ale dostrzegł szczerość w oczach Muuba.
— Dlaczego ja?
Medyk wskazał gramolących się niezdarnie dworzan.
— Adda, spójrz na tych ludzi — odparł znużonym głosem. — Niewielu z nich umie sobie radzić w kryzysowych sytuacjach. — Popatrzył uważnie na nadpływowca. — Myślisz, że brakuje mi wrażliwości — że jestem oziębły i trzymam ludzi na dystans. Może to prawda. Ale pełnię funkcję lekarza wystarczająco długo, by nie mieć kłopotu z ustaleniem, na kim można polegać. A ty, Adda, należysz do takich osób. Proszę.
Starzec był poruszony jego zaskakującym wyznaniem, ale wyswobodził ramię z uścisku Muuba.
— Obiecuję, że przyjdę, jeśli będę w stanie. Jednak przede wszystkim muszę odnaleźć Farra — swojego krewniaka.
Lekarz szybko skinął głową. Bez słowa zaczął się przepychać przez tłum dworzan, którzy wciąż blokowali wyjście z loży. Łokcie i kolana bardzo mu w tym pomagały.
Adda jeszcze raz rzucił okiem na zatłoczony stadion. Ścisk już wywoływał zabójcze skutki: starzec dostrzegał zapadnięte klatki piersiowe, bezwładne kończyny, pozbawione dostępu Powietrza twarze, które na tle skłębionych ciał przypominały blade kwiaty.
Odwrócił się i popędził ku wyjściu.
Farr mógł przebywać w wielu miejscach — z Jeźdźcami Skóry poza Miastem albo gdzieś w górze, tam gdzie rozgrywano wyścig surferów, albo niżej, w Porcie, wraz z dawnymi kolegami z pracy. W każdym razie, na pewno starałby się kierować do domu Toby, żeby odszukać Addę. Środkowa część Góry, którą zamieszkiwali Mixxaxowie, znajdowała się na drugim końcu Parz, dlatego mimo ogólnego zamieszania stary myśliwy musiał się przedrzeć przez Miasto.
Odniósł wrażenie, że jakiś złośliwy olbrzym, śmiejący się niczym burza spinowa, chwycił drewnianą metropolię i z całej siły nią potrząsnął. Ludzie, młodzi i starzy, dobrze ubrani bogacze i niechlujni pracownicy fizyczni uciekali ulicami. Ich okrzyki niosły się echem po alejach i szybach powietrznych. Być może każda z tych czmychających osób miała jakiś ukryty cel podczas tego Zaburzenia, tak jak Adda, ale razem przypominały bezładny rój.
Dla wiekowego nadpływowca była to podróż przez piekło. Nigdy dotąd nie czuł się tak skrępowany, ograniczony ścianami ciasnego pudła, które zbudowali wariaci dla wariatów. Tęsknił za otwartym Powietrzem, gdzie mógłby widzieć to, co wyczynia Gwiazda. Dotarł do Pali Mali. W ogromnej, pionowej, zalanej światłem alei panował zgiełk; ludzie i samochody wpadali na siebie, a głośniki donośnie charczały. Wystawy sklepowe były porozbijane.
Mężczyźni i kobiety biegali w tłumie z naręczami towarów — ubrań, biżuterii. Nad jego głową, w wyżej położonej części Mali, na samej Górze, złociste światło Pałacowego Ogrodu sączyło się przez miniaturowe krzewy i stawy, majestatyczne i piękne jak zawsze. Jednakże teraz szeregi strażników broniły wstępu na tereny Pałacu każdemu obywatelowi, który uznałby, że tędy można uciec.
Znalazłszy się blisko centrum arterii, Adda miał ochotę śmiać się do rozpuku. Strażnicy. Szabrownicy… Cóż ci ludzie mieli nadzieję osiągnąć? Czy rozumieli, co się dzieje dookoła? Doprawdy, byłoby świetnie, gdyby ich ukochane Miasto przetrwało katastrofę chociażby w takim stopniu, aby szabrownicy mieli okazję pochwalić się nieuczciwie nabytymi dobrami.
Jakby reagując na jego myśl, Parz zachwiało się.
Mali — potężny, pionowy szyb wypełniony ludźmi i światłem — przechylił się na prawo. Adda kończynami młócił Powietrze, usiłując odzyskać równowagę. Szokująco gwałtownie ulica przemieściła się. Po chwili rozległ się donośny jęk. Przybysz z nadpływu usłyszał trzask pękającego drewna, a także przeraźliwy pisk, który musiał towarzyszyć zniszczeniu żebra z materii rdzeniowej.
Ludzie spadali w Powietrzu niczym deszcz.
W swojej bezradności byli mało ludzcy — przypominali przedmioty nieożywione, drewniane rzeźby. Ich ciała uderzały o wystawy sklepowe i kolumny nośne. Mali rozbrzmiewała okrzykami ofiar i cichymi, przyprawiającymi o mdłości trzaskami.
Jakaś kobieta wyrżnęła w żebra Addy i jeszcze raz zaparło mu dech w piersiach. Przywarła do niego z desperacką siłą, jakby sądziła, że mógłby ją ochronić przed tym wszystkim. Musiała mieć tyle samo lat, co on. Miała na sobie bogato zdobioną, ciężką szatę, która rozdarła się, odsłaniając nagi, otłuszczony tors o obwisłych piersiach. Jej włosy tworzyły kłąb splątanych, pomalowanych na niebiesko pasemek, żółtych u nasady.
— Co się dzieje? Och, co się dzieje? Adda odsunął kobietę od siebie. Starał się zrobić to bardzo delikatnie.
— To Zaburzenie. Rozumiesz? Magpole przemieszcza się — zniekształca je naładowana materia, wybuchając z Morza Kwantowego. Miasto usiłuje znaleźć nową, stabilną…
Urwał. Nie spuszczała oczu z jego twarzy, ale w ogóle nie słuchała tego, co mówił.
Zsunął rozdarte poły jej sukni. Potem niemal siłą zaciągnął ją na drugą stronę Mali i zostawił uczepioną kolumny przed fasadą sklepu. Może odzyska zmysły i zdoła odnaleźć drogę do domu. Jeśli nie, Adda nie mógł już wiele dla niej zrobić.
Udało mu się wyjść na boczną ulicę. Falował po niej szybko w dół, wymachując nogami. Usiłował nie zauważać zniszczeń, które go otaczały.
Podróż przez tunel trwała zaledwie kilka uderzeń serca, ale Durze wydawała się wiecznością. Przywarła do swojego miejsca; czuła się równie bezradna i przestraszona jak kwiczące świnie.
Pomimo że Hork miotał się przy konsoli, „Latająca Świnia" nie dawała się kontrolować i stukała o prawie niewidoczne ściany korytarza. Wokół niezgrabnego statku co rusz wybuchały imponujące błyski.
Koniec przyszedł nagle.
W nieskończoności, pod opadającym statkiem, zalśniło błękitne światło elektryczne. Sunęło korytarzem jak pięść, której ciosu nie można było uniknąć. Dura wpatrywała się w nie, mimo że od jego intensywności piekły ją oczy.
Światło eksplodowało, zalewając pokład statku i przeobrażając lampy w kabinie w zielone widma. Świnie ryknęły.
Po chwili światło zanikło, a raczej, jak uświadomiła sobie dziewczyna, zakrzepło wokół pojazdu w postaci kolejnej czworościennej konstrukcji. Ta cieniutko zarysowana klatka światła wirowała z majestatycznym wdziękiem; wypluta z tunelu „Świnia” prawie zupełnie się zatrzymała, powoli opadając.
Za klatką światła znajdowała się jedynie ciemność.
Dura rozejrzała się po wnętrzu statku. Nie dostrzegła żadnych uszkodzeń kadłuba. Turbina również była na swoim miejscu, nie uszkodzona. Kwiczenie świń powoli ustało, podobnie jak smród wiatroodrzutów, które miały zwierzętom pomóc w ucieczce.
Hork pozostał w fotelu pilota. Wyglądał przez okna. Jego duże usta były rozwarte niczym trzeci oczodół pośrodku brody.
Dziewczyna powoli zbliżyła się do niego.
— Nic ci nie jest?
Z początku wydawało się, że nie usłyszał jej pytania. Wreszcie powoli odwrócił głowę, spoglądając na Durę.
— Nie jestem ranny. — Wykrzywił twarz w uśmiechu. — Nie wiem, ile mi zostało zdrowia po tej małej podróży, ale przynajmniej nie jestem ranny. A ty? Świnie?
— Czuję się dobrze. Zwierzęta też.
— A turbina?
Podziwiała Przewodniczącego za to, że tak szybko zapomniał o niesamowitościach wyprawy i skupił się na sprawach praktycznych. Wzruszyła ramionami.
Skinął głową.
— Dobrze. To oznacza, że możemy się poruszać.
— Tak — odparła powoli. — Chyba tak. Ale tylko pod warunkiem, że Magpole rozciąga się tak daleko.
Obserwował jej twarz, a potem niepewnie spojrzał przez okno.
— Myślisz, że się nie rozciąga? Że przekroczyliśmy granicę Magpola?
— Przebyliśmy długą drogę, Hork.
Dura odwróciła się i zaczęła oglądać swoje dłonie. Cienie na skórze były łagodne, srebrzyste; miała wrażenie, że rozproszone światło wygładza piętna czasu na jej ciele: zmarszczki i maleńkie blizny.
Zaraz, zaraz. Srebrzyste?!
Światło na zewnątrz statku zmieniło się.
Odsunęła się od Horka i wyjrzała przez okno wehikułu. Czworościan z błękitnego światła zniknął. Wokół znajdował się teraz pokój, czworościenne pudło zbudowane z jakiejś jednolitej szarej materii. Wydawało się, że ta gładka jak skóra substancja opatuliła szkielet konstrukcji, przeobrażając Złącze z otwartej klatki w pudło o czterech ścianach, okalające „Świnię".
Ściany nie były całkowicie jednolite. Na jednej z nich widniało coś w rodzaju dekoracji — okrągłe, wielobarwne plamy — a w drugiej znajdował się wycięty prostokąt o zaokrąglonych brzegach, który mógł pełnić jedynie funkcję drzwi.
Ale dokąd prowadziły te drzwi?
Hork podrapał się po głowie.
— Hm. No i co teraz? Zauważyłaś, skąd wzięły się te ściany? Dura przycisnęła twarz do okna z przezroczystego drewna.
— Hork, wydaje mi się, że już nie jesteśmy w Podpłaszczu.
— Tylko zgadujesz. — Wykrzywił twarz, sfrustrowany. Pokazała mu pomieszczenie za oknem.
— Myślę, że tam jest Powietrze. I chyba bylibyśmy w stanie tam przeżyć.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Oczywiście nie mogę tego wiedzieć. — Durę ogarnęła spokojna pewność. Uświadomiła sobie, że zaczyna czuć się bezpiecznie, ufać mocom, w których ręce się oddała. — Ale dlaczego mielibyśmy zostać sprowadzeni do miejsca, które byłoby dla nas zabójcze? Jaki cel miałoby takie działanie?
Zmarszczył brwi.
— Sądzisz, że to wszystko jest — zaplanowane? Że nasza podróż miała się odbyć w taki sposób i doprowadzić nas tutaj?
— Tak. Od momentu, gdy wlecieliśmy do tunelu, nasz los zależy od starożytnych maszyn Ur-ludzi. Z pewnością skonstruowali swoje urządzenia tak, aby nas chroniły. Myślę, że możemy im zaufać.
Hork wziął głęboki oddech. Cienki materiał napiął się na jego klatce piersiowej.
— Twierdzisz, że powinniśmy wyjść na zewnątrz? Wyłączyć turbinę i powłokę magnetyczną — zostawić „Świnię" i wyjść stąd?
— A w jakim innym celu zjawiliśmy się tutaj? — Uśmiechnęła się. — Tak czy owak, chcę obejrzeć te znaki na ścianach.
— W porządku. Jeśli nie zostaniemy zmiażdżeni w pierwszej chwili, będziemy wiedzieli, że miałaś rację. — Kiedy podjął decyzję, od razu ożywił się i znowu zaczął nim kierować pragmatyzm. — A poza tym i tak trzeba dać świniom odpocząć.
— Tak — odparła Dura. — Myślę, że przyda im się trochę wytchnienia.
Hork odwrócił się do tablicy rozdzielczej i zaczął manipulować pokrętłami. Dura karmiła świnie garstkami zdrowych liści. Podczas gdy zwierzęta jadły, ich wiatroodrzuty zamieniały się w małe strużki, a turbina pracowała coraz wolniej, turkocząc leniwie.
W kabinie zrobiło się zupełnie cicho, po raz pierwszy od rozpoczęcia wyprawy.
— Już go nie ma — szepnął Hork. — Naszego pola magnetycznego. Jest całkowicie wyłączone.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Serce Dury waliło jak młot. Uświadomiła sobie, że boi się zaczerpnąć oddechu.
Nic nie uległo zmianie. Wehikuł w dalszym ciągu opadał powoli w komorze zbudowanej z szarych ścian.
Hork wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— No, cóż, jeszcze żyjemy. Wygląda na to, że miałaś rację. A teraz… — pokazał właz w górnej części statku. — Idziesz pierwsza — oznajmił.
Właz otworzył się z cichym trzaskiem.
Dura podskoczyła nerwowo, kiedy jej twarz owionął jakiś gaz. Czy to Powietrze? Uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech. Przemagając się, zrobiła wydech, opróżniając płuca i otworzyła usta, żeby głęboko odetchnąć.
— Nic ci nie jest? Westchnęła.
— Nie. Wszystko w porządku. To dzięki Powietrzu, Hork… Wygląda na to, że oczekiwali naszego przybycia. — Pociągnęła nosem. — Powietrze jest chłodne — chłodniejsze niż wewnątrz statku. I jest — nie wiem, jak to opisać — jest świeże. Czyste.
Czyste w porównaniu z zatęchłym Powietrzem Miasta, do którego przywykła. Kiedy zamknęła oczy i wdychała dziwne Powietrze, prawie odnosiła wrażenie, iż znowu znajduje się w nadpływie, wśród Istot Ludzkich. Prawie… coś się nie zgadzało. Po chwili wiedziała. Powietrze tutaj było monotonne, pozbawione życia, sztuczne. Powoli uświadomiła sobie, że zostało oczyszczone z wszelkich zapachów.
Hork przepchnął się do przodu, do dużego pomieszczenia. Rozglądał się dookoła, zaciskając pięści w geście agresywnego zaciekawienia. Jego jaskrawa szata kontrastowała ze stonowanym szarym blaskiem ścian. Zwalczywszy strach, Dura poleciała za nim, oddalając się od złudnie bezpiecznej przystani — drewnianego statku.
Zwisali w Powietrzu komory Złącza tunelowego. „Latająca Świnia" opadała powoli obok nich; wyszczerbiony, prymitywny cylinder z drewna nie pasował do tego precyzyjnie skonstruowanego pomieszczenia.
— Gdyby konstruktorzy Ur-ludzi mogli nas teraz zobaczyć, ciekawa jestem, co by powiedzieli. Hork chrząknął.
— Zapewne: „Gdzieście byli przez tyle czasu?" — odparł. Zaczął falować na próbę i pokonał odległość jednego człowieka. — Hej, tutaj występuje pole magnetyczne.
— Czy to jest Magpole?
— Nie wiem. Trudno powiedzieć. Jeżeli tak, to jeszcze nigdy nie wyczuwałem go tak słabo.
— Może jest sztuczne… umieszczone wyłącznie po to, żeby pomóc nam w poruszaniu się.
Hork uśmiechnął się. Jego pewność siebie wyraźnie wzrosła.
— Myślę, że masz rację, Dura. Ci ludzie rzeczywiście się nas spodziewali, prawda? — Zerknął przez ramię na „Świnię" i dokonał szybkiej inspekcji statku. Wyciągnął rękę, z której zwisał ozdobny rękaw. — Spójrz tylko — powiedział. — Sprowadziliśmy tu pasażera.
Dura odwróciła się. Do boku statku przywierał obiekt przypominający wielką metaliczną pijawkę i psujący regularną, cylindryczną sylwetę wehikułu.
— To materia rdzeniowa — stwierdziła dziewczyna. — Przywieźliśmy ze sobą berg mateńi rdzeniowej. Towarzyszył nam w ciągu całej drogi przez tunel. Widocznie przyczepił się do naszych wstęg polowych…
— Tak — zgodził się Hork. — Ale nie było to dziełem przypadku. — Szyderczo zasalutował w stronę bryły mateńi rdzeniowej. — Karen Macrae. Jakże się cieszę, że mogła nam pani towarzyszyć!
— Myślisz, że ona tam jest? W tym bergu?
— Dlaczego nie? — Uśmiechnął się do niej. Jego oczodoły pociemniały z podniecenia. — To jest możliwe. Wszystko jest możliwe.
— Ale dlaczego?
— Ponieważ ta podróż jest dla Karen Macrae równie ważna jak dla nas, moja droga.
Dura zgięła nogi. Dzięki falowaniu z łatwością przemieszczała się w Powietrzu. Oddalała się od kadłuba „Świni" i sunęła ku ścianom pomieszczenia. Ostrożnie wyciągnęła rękę i położyła na szarej wykładzinie. Powierzchnia wydawała się córce Logue'a idealnie gładka, trochę zimna w dotyku — zimniejsza niż jej własne ciało, ale nie odczuwała żadnych przykrych sensacji.
— Dura! — zawołał Hork. Sprawiał wrażenie podekscytowanego. Właśnie oglądał wystawę na ścianie, którą dziewczyna zdążyła zauważyć jeszcze z wnętrza „Świni". — Zbliż się i popatrz.
Dura energicznym ruchem przysunęła się do Horka. Teraz oboje, ramię w ramię, przyglądali się wystawie.
Na ścianie były namalowane dwa kręgi różniące się rozmiarami. Większy był żółty i mógł mieć jeden mikron szerokości. Kolor wydawał się ciemniejszy w środku koła, lecz w miarę jak obserwator kierował wzrok bliżej krawędzi, stawał się coraz jaśniejszy, prawie niewidoczny. Powierzchnię dysku znaczyły liczne niebieskie nitki, docierające aż do jego wnętrza. Dura pomyślała, że po trosze przypominają one linie wirowe, tyle że wcale nie biegły równolegle do siebie, lecz nawet przecinały się w niektórych miejscach.
Każda niebieska żyłka zakończona była z obu stron malutkimi różowymi czworościanami. Największa koncentracja czworościanów występowała w centralnej części kręgu, toteż linie za-pętlały się wokół intensywnie żółtego środka. Jednakże pięć, sześć linii było odłączonych od centralnie położonego węzła. Jedna z nich kończyła się na skraju dysku, tuż pod jego powierzchnią. Pozostałe wychodziły z koła, tworząc chwiejne wężyki. Wkraczały w pustą przestrzeń dzielącą dwa elementy rysunku i prowadziły do drugiego, mniejszego kręgu, w którego obrębie rozpychało się, niczym owady, pół tuzina czworościanów.
Dura zmarszczyła brwi, zbita z tropu.
— Nie rozumiem. Być może te małe czworościany mają coś wspólnego z tunelami.
— Naturalnie, że tak! — wypalił Hork. Jego ton wykluczał wątpliwości. — Nie widzisz? To jest mapa — mapa całej Gwiazdy. — Wodził opuszkiem palca po diagramie. — Tu masz Skorupę, a w jej obrębie znajduje się Płaszcz — o, ta jaśniejsza, najbardziej wysunięta na zewnątrz obwódka — który zawiera nadające się do oddychania Powietrze. Cały znany nam świat. — Żłobił palcem rowek w kierunku środkowej części obrazu Gwiazdy. — Te ciemniejsze rejony symbolizują Podpłaszcz i Morze Kwantowe — natomiast tutaj widać Rdzeń.
— A czworościany, nitki, które je łączą…
— …Są mapami tuneli czasoprzestrzennych! — W szeroko otwartych oczach Horka odbijało się szare światło komory. — Czy to nie jest oczywiste, Dura? Popatrz. — Szturchnął „Rdzeń". — A tutaj znajdują się Złącza tunelowe, sprowadzone do Rdzenia przez Kolonistów po zakończeniu Wojen Rdzeniowych. W każdym razie, jest tu większość Złączy. A korytarze tuneli — oznakowane tymi nitkami — prowadzą z powrotem do Rdzenia.
Powoli uświadamiała sobie konsekwencje jego słów.
— A zatem istnieje mnóstwo tuneli — tuziny, setki — nie tylko ten jeden, przez który podróżowaliśmy?
— Tak. Tylko pomyśl, Dura. Kiedyś tunele musiały dziurawić całą Gwiazdę. — Potrząsnął głową. — No i Koloniści położyli temu kres. Teraz możemy jedynie pełzać dookoła Gwiazdy w swoich drewnianych pudłach, ciągniętych przez świnie powietrzne. — W jego głosie znowu wyczuwało się gniew i urazę.
— Myślisz, że nadal jesteśmy tutaj? — Pokazała Rdzeń na gwiezdnej mapie, splot tuneli, które tworzyły pętle wokół niego.
— Nie — odparł żwawo. — Dlaczego mielibyśmy dostać Złącze, które zawiozłoby nas do Rdzenia? Pamiętaj, Koloniści również mają swój cel — oni także muszą znaleźć sposób powstrzymywania Zaburzeń. Z pewnością sami nie mogą korzystać z tuneli — ostatecznie wszyscy wiemy, że tunele czasoprzestrzenne zostały zbudowane dla ludzi. To znaczy, dla prawdziwych ludzi. Takich jak my. Dlatego muszą polegać na nas.
Dura poczuła, że drży.
— Skoro nie znajdujemy się w Rdzeniu, musimy być tutaj. — Wodziła palcem wzdłuż ścieżek tuneli, które odchodziły od głównego kręgu i przecinały szarą przestrzeń w kierunku drugiego, mniejszego dysku. — Poza Gwiazdą. — Zerknęła na swojego towarzysza. — Hork, co znajdziemy za drzwiami tej komory?
Popatrzył jej w oczy. Już nie miał zawadiackiej miny. Nie był w stanie udzielić odpowiedzi.
Farr czekał na Addę w domu Toby Mixxaxa. Ito była na miejscu, ale ani jej mąż, ani Cris jeszcze nie wrócili. Ponieważ Miasto przechyliło się, spowodowało to okropny bałagan w mieszkaniu: naczynia i inne przedmioty porozbijały się o ściany, a ich fragmenty dryfowały w Powietrzu.
Ito objęła Farra, usiłując go uspokoić i pocieszyć. Kiedy stary myśliwy otworzył drzwi jej domu, chłopiec zareagował na jego przybycie uśmiechem ulgi, podczas gdy żona Toby wydawała się nieco rozczarowana, iż nie widzi przed sobą męża albo syna. Oboje nie odnieśli obrażeń, aczkolwiek Farr był jeszcze w lekkim szoku. Adda zbliżył się do nich i położył ręce na ich barkach. Wszyscy troje zaczęli unosić się w środku przytulnego pokoju Mixxaxów. Przez krótką chwilę wystarczało im ciepło własnych ciał.
Wreszcie oderwali się od siebie. Ito miała spięty wyraz twarzy, ale zachowywała spokój.
— Co zamierzacie zrobić? Czy chcecie zostać tutaj? Adda popatrzył na Farra. Chłopiec z pewnością bardzo martwił się o swoją siostrę. Jednakże dalszy pobyt w domu Mixxaxów pozwalałby mu się zadręczać i nie przyniósłby niczego dobrego. Poza tym, pomimo przytulnego wnętrza, to miejsce wcale nie było bezpieczniejsze niż jakakolwiek inna część Parz.
— Wybieramy się do szpitala — odparł stanowczo. — A przynajmniej spróbujemy się tam dostać. Znajdziemy sobie w nim jakieś zajęcie. A co się dzieje z twoją rodziną?
— Tobą był ze mną podczas Igrzysk. Na stadionie. — Westchnęła. Wydawało się, że zmęczenie jest u niej silniejsze od strachu. — Zostaliśmy rozdzieleni. Będę musiała zaczekać na niego tutaj. Potem zapewne zaczniemy szukać Crisa. Chyba uda nam się wydostać autem z Miasta. — Spojrzała na Addę uważnie. Było widać, że stara się skupić uwagę na jego potrzebach. — Czy chcecie tu odpocząć? A może jesteście głodni?
— Nie. — Starzec wyciągnął rękę w stronę brata Dury. Chłopiec ujął jego dłoń bojaźliwiejak dziecko. — Ruszamy, Farr. W tym cholernym szpitalu nie będzie im brakowało jedzenia, tylko siły, odwagi i pomysłowości. A ponadto…
W samym sercu drewnianej metropolii nastąpiła eksplozja — nie, nie eksplozja — Addzie wydawało się, że słyszy rozdzierający ryk, jakby hałaśliwe westchnienie.
Na moment zapanowała cisza. Potem przez Parz przeszedł wstrząs.
Wydawało się, że zgina się nawet szkielet Miasta. Pokoik, w którym się znajdowali, zatrzeszczał, a grad kawałków porozbijanych naczyń z grzechotem zasypywał ściany.
Kiedy drżenie ustało, Farr zapytał:
— Co to było? Kolejna zmiana Magpola?
— Nie sądzę. To coś było ostrzejsze — bardziej gwałtowne… Chodź, chłopcze. Ruszajmy stąd.
Ito szybko pocałowała w policzek jednego i drugiego.
— Oby nic wam się nie stało — powiedziała. Szpital „Wspólnego Dobra" znajdował się na najwyższym poziomie Dołu i Adda uznał, że najmniej zatłoczona, a więc najszybsza, będzie trasa przez Pali Mali. Zaczęli więc falować jedną z głównych arterii w kierunku szerokiej osi Parz. Adda uświadomił sobie, że poruszanie się jest teraz łatwiejsze — większość mieszkańców na pewno zdołała już dotrzeć do swoich kryjówek albo, pomyślał ze smutkiem, leżała ranna w jakimś zakątku Miasta. Wzrosło jednak zagrożenie ze strony aut, które unosiły się za zaprzęgami przerażonych świń powietrznych. Kilkanaście razy Istoty Ludzkie musiały uciekać na bok, żeby nie wpaść pod rozpędzone samochody. Raz natknęły się na pojazd, którego przód wrył się w sklepową witrynę. Nigdzie nie było widać kierowcy, ale świnie powietrzne nadal znajdowały się w zaprzęgu. Usiłowały się stamtąd wydostać, a ich kwiczące okrągłe pyski rozwierały się szeroko.
Farr poluzował uprząż. Uwolnione świnie czmychnęły w cień korytarzy, odbijając się od ścian jak zabawki.
Syn Logue'a i Adda dotarli do skrzyżowania z Mali. Starzec przez chwilę odpoczywał na prostokątnej krawędzi ulicy, a potem przygotował się do wejścia do głównego szybu. Jednak Farr chwycił go za ramię i powstrzymał. Pokazał coś w dole. Adda spojrzał chłopcu w twarz, a potem opuścił głowę. Mrugał, zęby oczyścić zdrowe oko.
Niżej położony koniec Mali — potężny, kulisty Rynek — był wypełniony światłem. Blask spowijał poręcze, stragany, wielkie Koło do wykonywania egzekucji… Żółte światło Powietrza napływało do centrum Miasta z nowego, nieregularnego szybu, który przecinał samą Mali, tuż nad Rynkiem.
A więc tu kryła się przyczyna wstrząsu, którego doświadczyli wraz z Ito.
Brzegi szybu były równe — tak równe, że wiekowy myśliwy mógłby pomyśleć, iż ludzie wybudowali jeszcze jedną aleję. Dopiero przekrój poprzeczny wykazywał jego nieregularność — był bezkształtny i w niczym nie przypominał precyzyjnych prostokątów i kół, które charakteryzowały Parz. Poza tym przebiegał za bardzo z boku hali; wykrzywiony i zbyt szeroki.
Adda pokonał mały odcinek Mali i popatrzył na dziwny rów.
Wewnętrzna fasada Mali była zdarta; wszelkie budynki zostały zmiecione tak starannie, jakby ktoś użył ostrza. W samym rowie starzec dostrzegał przekroje rozciętych domów i sklepów, a także strzępy ciał. Słyszał głosy ludzkie, lecz nie były to krzyki — co najwyżej jęki i cichy nieustający płacz.
Farr dołączył do niego w Powietrzu.
— Co to jest? Co się stało?
— Morski odłamek — oznajmił Adda ponuro. — Miasto oberwało. Wygląda na to, że berg przeszedł przez sam środek… Mamy szczęście, że Parz nie zostało całkowicie rozwalone… Chodź, Farr. Zobaczymy, czy ten cholerny szpital jeszcze działa.
Opuścili się szerokim, niemal pustym szybem Mali, szukając drogi do szpitala „Wspólnego Dobra".