Tobą niechętnie zaoferował Durze i Farrowi gościnę w swoim domu w Mieście, podczas gdy Adda przebywał w szpitalu. Z początku dziewczyna nie chciała się na to zgodzić, ale Tobą spojrzał na nią rozpaczliwie.
— Nic innego nie możecie zrobić — rzekł. — Uwierzcie mi. Gdybyście mieli wybór, powiedziałbym wam o tym. Ja muszę z kolei wrócić do swoich obowiązków. Posłuchajcie, nie macie dokąd pójść, nie macie pieniędzy, nie macie nawet ubrań.
— Nie potrzebujemy niczyjej łaski.
— Szlachetny dzikus — odparł ironicznie Tobą. — Wiesz, po jakim czasie zostalibyście uznani za włóczęgów? Widzieliście strażników w szpitalu. Ci ze szpitala są specjalnie dobierani na podstawie tego, czy potrafią być życzliwi dla pacjentów. Włóczędzy nie cieszą się sympatią. Jak to się mówi: „Nie płacisz Komitetowi dziesięciny, nie zaznasz spokoju na ulicach Mieściny". Ani byście się obejrzeli, już bylibyście na zarządzanej przez Komitet farmie sufitowej, gdzie zmuszano by was do pracy albo czegoś jeszcze gorszego. Kto wtedy zapłaciłby rachunki biednego starego Addy?
Dura zrozumiała, że naprawdę nie ma wyboru. Pomyślała, że powinna być wdzięczna temu drażliwemu człowieczkowi. Gdyby nie zaproponował im noclegu, mogliby się znaleźć w prawdziwych kłopotach. Dlatego kiwnęła głową i usiłowała, zmieszana, wyrazić jakieś podziękowanie.
— Och, po prostu wsiadajcie do auta — rzekł Tobą. Zabrał ich spod szpitala i wiózł przez wciąż zatłoczone arterie Parz. Dura miała wrażenie, że ulice — wykładane drewnem korytarze rozmaitej szerokości — tworzą oszałamiający labirynt. Po kilku zakrętach zupełnie straciła orientację. Wszędzie widziała samochody i ludzi. Zaprząg świń powietrznych Toby niejeden raz zderzał się z innymi uczestnikami ruchu, przez co kierowca musiał ściągać lejce. Dookoła rozbrzmiewały głosy wzmocnione megafonami. Tu, w Mieście, Mixxax jechał z otwartymi drzwiami. Powietrze na ulicach było pełne zgiełku, gęste, gorące, przesiąknięte odorem ludzi i świń powietrznych. Przez tumany kurzu i zielone obłoczki wiatroodrzutów przeświecały jasne smugi.
Po pewnym czasie zostawili za sobą najbardziej zatłoczone ulice i wlecieli w nieco spokojniejszy rejon — mniej było tu rozpędzonych samochodów i skowyczących świń. Szerokość l uhc-korytarzy uległa zwiększeniu, a po obu stronach znajdowały | się szeregi równych okien i drzwi prowadzących do małych mieszkań. Mieszkania z pewnością budowano identyczne, ale różniły się między sobą dzięki wysiłkom ich właścicieli, którzy stawiali w oknach kuliste kosze z małymi roślinami, rzeźbili drzwi i wprowadzali inne drobne innowacje. Liczne rzeźbione sceny przedstawiały Płaszcz na zewnątrz Miasta. Dura rozpoznawała linie wirowe, drzewa Skorupy, ludzi wesoło falujących przez czyste Powietrze. Dziwiła się, że ludzie, wciąż tęskniący za dużymi przestrzeniami, zamykali się w takim dusznym pudełku z drewna.
Tobą ściągnął lejce i poprowadził auto płynnie przez szeroki, otwarty portal do miejsca, które nazywał „parkingiem". Zwolnił.
— Koniec trasy. — Dura i Farr spoglądali na niego w osłupieniu. — No, jazda. Wychodźcie. Niestety, odtąd będziecie musieli falować.
Parking był dużym, obskurnym pomieszczeniem o ubrudzonych świńskimi odchodami i poobijanych na skutek wielokrotnych kolizji ścianach. Znajdowało się w nim kilka pustych samochodów, wiszących w Powietrzu, a kilkadziesiąt świń tłoczyło się w sporej zagrodzie, otoczonej niezbyt mocno napiętą siatką. Dura zauważyła, że zwierzęta wydają się dość zadowolone. Powoli wdrapywały się jedno na drugie i przeżuwały błogo kawałki karmy, unoszącej się w Powietrzu.
Tobą zdjął swoim świniom uprząż i poprowadził je do zagrody. Przepychał zwierzęta po kolei pod uniesioną siatką, za każdym razem szczelnie zamykając ją za sobą.
Kiedy skończył, wytarł ręce o krótkie kalesony.
— Gotowe. Niedługo ktoś tu przyjdzie, żeby je nakarmić i oczyścić. — Pociągnął nosem, zerkając na niechlujne ściany parkingu. — Okropnie tu, co? Nie uwierzylibyście, ile wynoszą kwartalne opłaty. Ale co można zrobić? Odkąd weszły w życie przepisy ograniczające parkowanie na ulicach, znalezienie wolnego miejsca graniczy z niemożliwością. Oczywiście, wiele osób wcale się tym nie przejmuje…
Dura usiłowała nadążać za wątkiem. Jednak przeważająca część tego, co mówił Tobą, była dla niej niezrozumiała, poza tym — takie odnosiła wrażenie — nie zawierała zbyt dużo istotnych informacji.
Po chwili, nie doczekawszy się reakcji milczących, tępo wpatrzonych w niego Istot Ludzkich, Mixxax dał za wygraną. Wyprowadził swoich towarzyszy z parkingu na ulicę.
Rodzeństwo podążało za gospodarzem krętymi ulicami. Falowanie sprawiało tutaj osobliwą trudność. Być może Magpole nie było aż tak silne jak na zewnątrz. Dura uświadamiała sobie obecność ludzi dookoła — obcych osób za dziwacznie jednolitymi przejściami i oknami. Od czasu do czasu widziała wychudzone twarze, zerkające na nią i Farra. Miała wrażenie, że spojrzenia mieszkańców Parz wwiercają się w jej plecy. Musiała walczyć z chęcią odwrócenia się i zmierzenia z niewidzialnymi pogróżkami.
Nie spuszczała wzroku z brata, który nie wydawał się przestraszony tak bardzo jak ona. Rozglądał się, wytrzeszczając oczy, jakby wszystko wokół niego było wyjątkowe i nieskończenie fascynujące. Jego nagie kończyny i pełne wdzięku, intensywne falowanie nie pasowały do tej ciasnej, nieco zaniedbanej ulicy.
Po kilku minutach Tobą zatrzymał się przy drzwiach, które nie różniły się prawie niczym od setki innych.
— Mój dom — wyjaśnił, jak gdyby usprawiedliwiając się. — Nie jest położony tak wysoko w Górze, jakbym sobie życzył, ale mimo wszystko to mój dom. — Pogrzebał w kieszeni swoich kalesonów i wyciągnął mały, wymyślnie rzeźbiony przedmiot z drewna. Włożył tę rzecz do dziury w drzwiach, przekręcił, a potem popchnął drzwi, które się otworzyły. Z wnętrza domu napłynął zapach gorącego jedzenia i zielonkawe światło drewnianych lamp.
— Ito! — zawołał Mixxax.
Do drzwi natychmiast zbliżyła się jakaś kobieta. Była pulchna i dość niska, z włosami upiętymi z tyłu. Miała na sobie luźny kostium z jaskrawego materiału. Dura odniosła wrażenie, że jest ona jej rówieśniczką, aczkolwiek, co dziwiło córkę Logue'a, kobieta nie miała pożółkłych włosów.
Pulchna dama uśmiechnęła się do Toby, ale na widok nadpływowców natychmiast zrzedła jej mina.
Mężczyzna splótł ręce.
— Ito, muszę ci coś wytłumaczyć… Bystre oczy Ito omiatały ciała Istot Ludzkich, ich nagość, zmierzwione włosy i ręczną broń.
— Faktycznie, musisz — odparła.
Dom Toby był drewnianym pudłem szerokim na mniej więcej dziesięciu ludzi, podzielonym lekkimi przegrodami i kolorowymi kocami na pięć małych izb. W każdym pokoju świeciły małe lampy z rozżarzonego reakcjami jądrowymi drewna.
Tobą pokazał Istotom Ludzkim miejsce do mycia — w pomieszczeniu znajdowały się zsypy na odpadki i kuliste miski z pachnącym suknem. Pozostawieni w tym dziwnym pokoju, Dura i Farr usiłowali skorzystać ze zsypów. Dziewczyna pociągnęła dźwigienki zgodnie z instrukcją Mixxaxa i odchody rodzeństwa zniknęły w bulgoczących rurach, skąd miały się przedostać do tajemniczych wnętrzności Miasta. Brat i siostra zaglądali do zsypów z rozdziawionymi ustami, pragnąc zobaczyć ich dno.
Kiedy było już po wszystkim. Tobą zaprowadził ich do pokoju w centralnej części domku. Główną ozdobą była tu unosząca się w środku izby drewniana kula. Na jej powierzchni znajdowały się uchwyty, a ponadto wydrążono w niej wgłębienia, w które dałoby się wsunąć pięść. Ito — przebrana w lżejszą, powłóczystą szatę — nakładała do nich chochlą jakąś gorącą, trudną do zidentyfikowania strawę. Uśmiechnęła się do rodzeństwa, ale mocno zaciskała wargi.
W pokoju był też trzeci członek rodziny — syn Toby, przedstawiony przez niego jako Cris. Wydawał się trochę starszy od Farra. Obaj chłopcy patrzyli na siebie z nie skrywaną, życzliwą ciekawością. Dura odniosła wrażenie, że Cris jest lepiej umięśniony niż większość mieszkańców Miasta. Jego włosy były długie; szybowały, upstrzone żółtymi plamkami, jakby przedwcześnie postarzałe. Ponieważ jednak jaskrawy kolor zachowywał nasycenie nawet w słabym świetle lampy, dziewczyna doszła do wniosku, że syn Mixxaxów po prostu je pomalował.
Ito zaprosiła nadpływowców do kulistego stołu. Dura — wciąż naga, z nożem za pasem — czuła się wielka, niezdarna i brzydka w tym przytulnym, niedużym pomieszczeniu. Cały czas była świadoma siły swoich mięśni, większej w pobliżu Bieguna; musiała się hamować, bała się dotknąć czegokolwiek albo poruszyć zbyt szybko, gdyż mogłaby coś rozbić.
Naśladując Tobę, wpychała jedzenie do ust za pomocą małych przyrządów z drewna. Potrawa była gorąca i mocno przyprawiona; Dura jeszcze nigdy nie kosztowała czegoś takiego. Już na początku uczty przekonała się, że jest strasznie głodna — właściwie poza kilkoma kawałkami chleba, którymi Mixxax częstował Addę podczas długiej podróży do Miasta, nie jadła od nieszczęsnego polowania. Pomyślała, że od tamtego wydarzenia upłynęło mnóstwo czasu!
Jedli w milczeniu.
Po posiłku Tobą zaprowadził rodzeństwo do jednego z narożnych pokoików. Jedyna lampa w pomieszczeniu rzucała długie cienie, a w poprzek izdebki były zawieszone dwa szczelne kokony.
— Wiem, że jest tu ciasno, ale powinno starczyć miejsca dla dwóch osób — powiedział. — Mam nadzieję, że będzie wam się dobrze spało.
Dwie Istoty Ludzkie wgramoliły się do kokonów. Dura z przyjemnością otuliła się miękkim, ciepłym materiałem.
Tobą Mixxax wyciągnął rękę do lampy, ale zawahał się.
— Chcecie, żebym zgasił lampę?
Jego pytanie zdziwiło dziewczynę. Rozejrzała się dookoła. Oczywiście w tak głęboko położonej części Parz nie istniały przewody świetlne ani dostęp do wolnej przestrzeni rozświetlonego Powietrza.
— Ale wtedy będzie ciemno — rzekła powoli.
— Tak… My sypiamy po ciemku.
Dura jeszcze nigdy w życiu nie przebywała w ciemności.
— Dlaczego?
Wydawało się, że zbiła Tobę z tropu.
— Nie wiem… Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. — Cofnął rękę i uśmiechnął się do swoich gości. — Śpijcie dobrze. — Szybko zafalował i opuścił pokój, starannie zamykając za sobą drzwi.
Wiercąc się w kokonie, Dura odwinęła sznur, którym była opasana, i luźno owinęła nim jeden z końców legowiska. Następnie przywiązała nóż, tak żeby móc go dosięgnąć w razie potrzeby. Wcisnęła się głębiej w kokon, wsuwając do niego ramiona. Jeszcze nigdy nie była tak dokładnie owinięta; czuła się dziwnie, ale bardzo wygodnie.
Zerknęła na Farra. Chłopak już spał z głową opuszczoną na piersi. Nagle ogarnęła ją opiekuńcza czułość. Uświadomiła sobie jednak, że jej brat jest spragniony tego uczucia w mniejszym stopniu niż ona sama. Przyjmował wszystkie cuda i tajemnice tego dziwnego miejsca z elastycznością i otwartością, na które ona nie potrafiła się zdobyć.
Westchnęła i usiłowała podtrzymywać w sobie zanikającą potrzebę chronienia innych. Opieka nad bratem, przynajmniej symboliczna, pozwalała jej zapomnieć, że sama czuła się osamotniona i zagrożona. Zasypiając, pomyślała, że może to ona bardziej potrzebuje Farra niż on jej. W pokoju panowała cisza, która kontrastowała z hałasami dochodzącymi zza ściany. Dura słyszała szept Toby i momentami piskliwy głos Crisa, a potem odnosiła wrażenie, że sfera jej świadomości rozszerza się i wykracza poza ten jeden dom. Słyszała ciche owadzie pomruki tysięcy istot, które ją otaczały, tworząc ogromny ul wypełniony ludźmi. Drewniane ściany lekko skrzypiały, na przemian rozszerzając się i kurcząc. Czuła, że wokół niej oddycha całe Miasto.
Nagle zrobiło się gorąco, w dodatku kokon krępował jej ruchy. Niecierpliwie wyciągnęła ramiona, żeby poczuć powiew nieco chłodniejszego Powietrza. Potrzebowała dużo czasu, żeby zasnąć.
Następnego dnia Ito wydawała się nieco życzliwsza. Nakarmiwszy gości, oznajmiła im:
— Mam dzisiaj wolny dzień.
— Gdzie pracujesz? — zapytała Dura.
— W warsztacie, zaraz za Pali Mali. — Ito uśmiechnęła się. Już sama myśl o pracy wywoływała zmęczenie na jej twarzy. — Buduję wnętrza samochodów. I cieszę się, że mam troszkę wolnego czasu. Zdarza się, że pod koniec zmiany nie mogę domyć palców, tak by nie śmierdziały drewnem…
Dura słuchała jej uważnie. Rozmowy ludzi w Mieście przypominały skomplikowaną zagadkę. Zastanawiała się, jak rozwikłać to, czego nie pojmuje.
— Co to jest ta jakaś Pali Mali? Cris wybuchnął śmiechem.
— To nie jest jakaś Pali Mali! To po prostu… Pali Mali.
Ito uciszyła go.
— To ulica, kochanie, główna ulica prowadząca od Pałacu na Rynek… To wszystko musi być dla ciebie bardzo dziwne. Może pójdziemy na zwiedzanie razem?
Dura niepewnie zerknęła na Tobę. Ten kiwnął głową.
— Idź. Ja muszę wrócić na swoją farmę, lecz ty masz sporo czasu. Adda będzie gotowy na przyjęcie gości dopiero za kilka dni, a Cris może się zaopiekować Farrem.
Ito spojrzała z powątpiewaniem na gołe ręce i nogi Dury.
— Ale chyba nie powinnaś iść w takim stroju. Nagość może być dobrym sposobem szokowania, ale chyba nie na Pali Mali.
Ito pożyczyła dziewczynie z nadpływu jednoczęściowy kombinezon z jakiegoś miękkiego, elastycznego materiału. Kiedy jednak Dura zapięła przednią część ubioru, poczuła skrępowanie, wręcz klaustrofobię, pomimo iż kombinezon był miękki i wygodny. Zafalowała w pokoju na próbę. Materiał szeleścił w zetknięciu ze skórą, a szwy utrudniały swobodne poruszanie.
Po chwili namysłu opasała się podniszczonym kawałkiem sznura, a drewniany nóż i skrobaczkę włożyła do kombinezonu. Dotykanie znajomych przedmiotów dawało jej poczucie bezpieczeństwa.
Cris patrzył na kobietę, uśmiechając się sceptycznie.
— Nóż nie będzie ci potrzebny. To przecież nie jest nadpływ.
Ito znowu go uciszyła. Dwoje dorosłych litościwie powstrzymywało się od komentarzy.
Kobiety zostawiły Farra z Crisem i opuściły dom wraz z Tobą. Podeszli do samochodu, który czekał na „parkingu". Dura pomogła mężczyźnie zaprząc wypoczęte świnie z chlewika.
Szybowali autem przez nowy labirynt nieznanych ulic. Wkrótce zostawili za sobą cichą dzielnicę mieszkaniową i dotarli do zatłoczonych rejonów w centrum. Dura usiłowała zapamiętać trasę, ale ponownie przekonała się, że to niemożliwe. Zazwyczaj orientowała się według charakterystycznych elementów Płaszcza: linii wirowych, Bieguna, Morza Kwantowego. Podejrzewała, że dzieci z Parz Imają wrodzoną umiejętność orientowania się w tym gąszczu drewnianych korytarzy, lecz ją samą czekało wiele miesięcy nauki.
Samochód dotarł do najszerszych alei. Ich ściany — szerokie na co najmniej stu ludzi — były wysadzane latarniami, emitującymi zielone światło, oraz wymyślnymi oknami i korytarzami. Tobą wydostał się z jednego z pasów ruchu i ściągnął lejce.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił. — Pali Mali. — Uścisnął żonę. — Ruszam na farmę. Wrócę za kilka dni. Bawcie się dobrze…
Ito wyprowadziła Durę z samochodu. Dziewczyna z nadpływu w chwilę później patrzyła niepewnie, jak auto włącza się do ruchu.
Córka Logue'a nigdy przedtem nie widziała tak ogromnej zamkniętej przestrzeni. Z pewnością miała przed sobą największą aleję w całym Mieście. Był to potężny, pionowy korytarz zatłoczony autami i ludźmi, pełen hałasu i światła. Obie kobiety trzymały się blisko ściany, której okna były pięknie ozdobione i pokryte napisami. Dura widziała za nimi sterty różnokolorowych ubrań, torby, skrobaczki, butelki i klosze, wymyślnie rzeźbione lampy i pięknie wykonane przedmioty, których nawet nie rozpoznawała. Na ścianę wdrapywały się, niczym stado wygłodniałych zwierząt, setki podekscytowanych ludzi, którzy rozmawiali ze sobą nawzajem, a jednocześnie przepychali się przez drzwi.
Ito uśmiechnęła się.
— Sklepy — powiedziała. — Nie przejmuj się tym ściskiem. Tu zawsze tak jest.
Wszystkie cztery ściany alei były wysadzane „sklepami". Przed oczami Dury, w odległości co najmniej stu ludzi, rozciągała się bogata panorama barw i nieustającej aktywności ludzkiej, trochę niewyraźna z powodu zapylonego Powietrza. Lśniły tam ustawione w szeregach latarnie, a z okrągłych kanałów wydostawały się smugi światła.
Pali Mali kipiała od ruchu. Z początku dziewczynie wydawało się, że liczne ryczące samochody przemieszczają się chaotycznie, ale powoli odkrywała ogólne zasady poruszania. Istniało kilka pasm ruchu, równoległych do ścian alei. Co pewien czas jakiś samochód dokonywał niebezpiecznego, zdaniem Dury, manewru — skręcał z jednego pasa na drugi albo zjeżdżał z Pali Mali w boczną uliczkę. Powietrze było gęste od zielonych wiatroodrzutów. Wszędzie słyszało się kwiki świń. Przez chwilę córce Logue' a udawało się śledzić samochód Toby, ale wkrótce straciła go z oczu. Czuła silny, słodki, niemal mdlący zapach. Przypominał zapach ręczników w łazience Ito.
Ta dotknęła jej ramienia i pociągnęła w stronę sklepów.
— Chodź, moja droga. Ludzie zaczynają się gapić…
Dura wybałuszyła oczy na widok osób tłoczących się przy sklepach. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni byli ubrani w ekstrawagancko pomalowane szaty i kombinezony, częściowo odsłaniające ich ciała. Wszędzie było widać kapelusze i klejnoty, a wśród fryzur dominowały włosy ułożone w potężne, wielobarwne słupki.
Ito zaprowadziła dziewczynę z nadpływu do kilku sklepów. Pokazywała jej biżuterię, ozdoby, wytworne kapelusze i ubiory. Dura dotykała towarów i podziwiała mistrzostwo wykonania, ale pomimo że żona Toby cierpliwie wyjaśniała, do czego się ich używa, nic z tego nie rozumiała.
Upór kobiety z Parz zaczynał się wyczerpywać, toteż wróciły na główną aleję.
— Pójdziemy na Rynek — oświadczyła Ito. — Spodoba ci się tam.
Dołączyły do tłumu ludzi, którzy kierowali się do końcowego odcinka Pali Mali, w głąb Miasta. Niemal natychmiast Durę uderzyło w plecy coś miękkiego i okrągłego, jakby czyjaś słaba pięść. Odwróciła się, daremnie usiłując znaleźć swój nóż.
Obok niej przemknął mężczyzna. Miał na sobie powłóczystą, błyszczącą szatę, a w miękkich białych dłoniach trzymał lejce, łączące go z dwoma tłustymi prosiętami. Dziewczyna odniosła wrażenie, że jest przez nie wleczony w sposób uchybiający godności. Jego nogi szybowały w obłokach wiatroodrzutów. To właśnie jedna ze świń uderzyła ją w plecy.
Mężczyzna ledwo na nią zerknął. j Żona Toby uśmiechnęła się do Dury. — Co mu się stało? Nie potrafi falować jak wszyscy inni?
— Oczywiście, że potrafi, ale może sobie pozwolić na bezczynność. — Ito pokręciła głową, widząc osłupienie Dury. — Och, daj spokój, wyjaśnienie tego wszystkiego zabrałoby zbyt dużo czasu.
Córka Logue'a pociągnęła nosem. Słodki zapach był teraz intensywniejszy.
— Co to takiego?
— Oczywiście świńskie wiatroodrzuty. Rzecz jasna, perfumowane…
Łagodnie opadły w dół alei, falując bez trudu. Dura odczuwała zakłopotanie — zbyt często milczała w obecności tej życzliwej kobiety, ale przecież łączyło je tak niewiele.
— Dlaczego mieszkasz w Mieście? — zagadnęła. — To znaczy, skoro farma Toby jest tak daleko stąd…
— No cóż, mam własną pracę — odparła Ito. — Farma jest duża, ale znajduje się na kiepskim terenie. Tuż na skraju zagłębia, tak daleko w nadpływie, że trudno jest skłonić kulisów do pracy w tamtym miejscu. Boją się… — urwała.
— Boją się nadpływowców. W porządku — dokończyła córka Logue'a.
— Farma nie przynosi wystarczająco dużo zysków. A wszystko jest takie drogie…
— Ale mogłabyś mieszkać na swojej farmie. — Durze spodobał się własny pomysł. Z przyjemnością myślała o przebywaniu na otwartym terenie, z dala od tego zatęchłego ula; na farmie człowieka otaczałyby pola uprawne, coś uporządkowanego; miło byłoby mieć świadomość, że kontroluje się przestrzeń wokół siebie w promieniu wielu setek ludzi.
— Może i tak — zgodziła się Ito. — Ale któż chciałby być farmerem-żywicielem? Poza tym musimy myśleć o edukacji Crisa.
— Mogłabyś uczyć go sama.
Żona Toby cierpliwie potrząsnęła głową.
— Nie, kochanie, nie robiłabym tego tak dobrze jak zawodowi nauczyciele. A tych można znaleźć tylko tutaj, w Mieście. — Zwróciła ku Durze zatroskane, znużone oblicze. — Postanowiłam, że Cris otrzyma najlepsze wykształcenie, na jakie nas stać. I że będzie pracował w wyuczonym zawodzie, pomimo marzeń o surfingu.
Surfing?
Dura umilkła, próbując rozwikłać kolejną zagadkę.
Ito rozpogodziła się.
— Poza tym — z całym szacunkiem dla ciebie i twoich ziomków, kochanie — nie chciałabym żyć na jakiejś odległej farmie, skoro może mnie otaczać to wszystko. Sklepy, teatry, biblioteki na Uniwersytecie… — Popatrzyła na dziewczynę z nadpływu z zaciekawieniem. — Wiem, że to wszystko jest dla ciebie dziwne, ale czy nie czujesz uroku tutejszego życia? A gdybyśmy któregoś dnia mogli się przeprowadzić nieco wyżej, do Góry…
— Do Góry?
— Bliżej Pałacu. — Ito pokazała w górę, w kierunku, z którego przybyły. — Na szczyt Miasta. Cała strona Miasta powyżej Rynku nazywa się Górą.
— A poniżej Rynku?
Żona Toby zamrugała oczami.
— To jest, oczywiście. Dół. Znajduje się tam Port, hangary prądnicowe, hale przeładunkowe i urządzenia kanalizacyjne. — Pociągnęła nosem. — Nikt nie chciałby tam mieszkać z własnego wyboru.
Dura cierpliwie falowała obok Ito. Obce w dotyku szaty ocierały się ojej nogi i plecy.
W miarę jak kobiety opadały, ściany Pali Mali rozchodziły się niczym rozwierające się gardło, aż wreszcie aleja niepostrzeżenie przeszła w Rynek. Był on kulistą komorą, dwukrotnie szerszą niż Pali Mali. W tym miejscu kończyło się kilkanaście ulic — nie tylko Mali — i panował nieustanny ruch. Auta i ludzie przemieszczali się chaotycznie w kurzu i zgiełku. Dura widziała, jak kierowcy wychylają się z samochodów i obrzucają nawzajem dziwnymi wyzwiskami. Nie było tu dużych sklepów, jedynie szeregi pomalowanych jaskrawo straganików, których właściciele wyginali się na wszystkie strony, demonstrując swoje towary |i pokrzykując do przechodzących obok klientów.
Na środku Rynku znajdowało się drewniane koło o średnicy jednego człowieka. Jego wielka oś biegła w poprzek komory, rozdzielając chaotycznie porozstawiane stragany. Dura doszła do wniosku, że oś wyciosano z pnia drzewa skorupowego, i zastanawiała się, jak stolarze zdołali ją przywieźć aż tutaj, do centrum Miasta. Koło miało pięć szprych, z których zwisały sznury. Dura doznała wrażenia, że już kiedyś widziała coś podobnego. Po chwili namysłu przypomniała sobie dziwny mały talizman, który Tobą nosił na szyi. Talizman przedstawiał człowieka rozpostartego na kole. Czy i tamto koło nie miało pięciu szprych?
— Wspaniałe, prawda? — zagadnęła Ito. — Te straganiki nie wyglądają imponująco, ale oferują niezwykle korzystne ceny. I jakość towarów jest wysoka…
Dura cofnęła się w kierunku Mali, z której nadeszły. Tu, w samym środku potężnego Miasta, hałas, upał i nieustanny ruch całkowicie ją przytłaczały.
Ito podpłynęła do niej i wzięła za rękę.
— Chodź — powiedziała. — Znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce i zamówimy coś do jedzenia.
W pokoju Crisa panował bałagan. Pogniecione ubrania, wszystkie w jaskrawych odcieniach, unosiły się w Powietrzu niby zrzucona skóra. Z pustych rękawów i nogawek wystawały buteleczki z farbą do włosów, lśniące w świetle lampy. Syn Toby śmiało brnął w tym chaosie, odsuwając poszczególne części garderoby, ale dla Farra wejście do pokoju nie było łatwym zadaniem. Ograniczona przestrzeń i odzież ocierająca się o jego ciało przyprawiały go o silną klaustrofobię.
Cris błędnie zinterpretował zmieszanie chłopca.
— Przepraszam za ten bałagan. Moi rodzice mają o to do mnie straszne pretensje, ale jakoś nie potrafię dać sobie rady z całym tym kramem. — Przechylił się do tyłu i obiema nogami ubił skłębioną odzież w kulistą bryłę, którą następnie upchnął w kącie pokoju, dzięki czemu w Powietrzu zrobiło się nieco bardziej pusto. Po chwili Farr zauważył, że ubrania zaczęły powoli się rozwijać, a puste rękawy i nogawki nasuwały skojarzenie ze ślepcem bezradnie wyciągającym kończyny.
Chłopiec z nadpływu rozejrzał się dookoła. Zastanawiał się, co powinien powiedzieć.
— Niektóre z twoich rzeczy są… atrakcyjne — bąknął. Cris spojrzał na niego dziwnie.
— Atrakcyjne. Tak. Mogłyby być o wiele bardziej atrakcyjne, gdybyśmy mieli więcej pieniędzy. Ale czasy są ciężkie. Zawsze są ciężkie. — Jeszcze raz dał nura między zawiniątka z odzieżą i rozsunął je rękami. Najwyraźniej czegoś szukał. — Przypuszczam, że tam, gdzie dorastałeś, pieniądze nic nie znaczą.
— Nie — odparł Farr. W dalszym ciągu nie był pewien, czym są pieniądze. Z pewnym zdziwieniem odnotował zazdrość w glosie syna Toby.
Cris wydobył ze sterty ubrań jakiś przedmiot: deskę, cienką, drewnianą płytę długości jednego człowieka. Miała zaokrąglone krawędzie i chociaż na jej powierzchni wyżłobiono rowki do zaczepiania nóg, była tak znakomicie wykończona i wypolerowana, że Farr widział w niej swoje odbicie. Drewno było inkrustowane cienką pajęczyną z jakiegoś błyszczącego materiału. Cris pieszczotliwie pogładził deskę. Brat Dury pomyślał, że młodzieniec robi to tak czule, jakby pieścił skórę ukochanej osoby.
— To brzmi fascynująco — odezwał się chłopak z Miasta.
— Co?
— Życie w nadpływie — odparł Cris, niepewnie spoglądając na Farra.
Syn Logue'a znowu nie wiedział, co odpowiedzieć. Obejrzał sprzęty w pokoju nowego kolegi — mógłby się założyć, że Cris nie wykonał własnoręcznie żadnego z nich — a potem zatrzymał wzrok na krępym, dobrze odżywionym młodzieńcu.
— Chodzi mi o to, że jesteście tam tacy wolni. — Cris przejechał dłonią po krawędzi wygładzonej deski. — Posłuchaj, za rok kończę swoją edukację. I co potem? Moi rodzice nie mają pieniędzy na dalsze kształcenie — na to, żeby mnie posłać na Uniwersytet albo do Studium Medycznego. Zresztą i tak się nie nadaję do żadnej z tych uczelni. — Roześmiał się, jakby był z tego dumny. — Ktoś taki jak ja ma tutaj tylko trzy wyjścia. — Wyliczał je, odginając pozbawione odcisków palce. — Jeśli jesteś głupi, kończysz w Porcie, wybierając materię rdzeniową z Podpłaszcza. Możesz także zostać drwalem, wycinać i transportować drewno, lub skończyć, babrając się w ściekach. Coś w tym stylu. Natomiast jeśli masz odrobinę oleju w głowie, możesz się załapać do administracji. Albo — skoro nie znosisz żadnej z tych rzeczy i nie chcesz pracować dla Komitetu — zakładasz własny interes. Wykupujesz stragan na Rynku lub uprawiasz farmę sufitową, jak mój ojciec, albo budujesz auta, jak moja matka. I spędzasz całe życie, harując w pocie czoła i oddając większość pieniędzy na dziesięciny dla Komitetu. — Wzruszył ramionami, kurczowo trzymając deskę. Sprawiał wrażenie przygnębionego, zmęczonego życiem. — I to wszystko. Nie ma zbyt dużego wyboru, prawda?
Gdyby Faff miał zamknięte oczy, to zapewne wyobrażałby sobie, że słucha zgrzybiałego starca w rodzaju Addy, a nie chłopca, który dopiero zaczyna życie.
— Jednak Miasto zapewnia ci przynajmniej żywność, bezpieczeństwo i wygodę.
— Ale nie każdemu zależy na wygodzie. Życie nie polega przecież tylko na tym, prawda? — Znowu popatrzył na Farra z tą dziwną zazdrością. — Właśnie dlatego uwielbiam surfing… Twoje życie w nadpływie musi być takie — interesujące. Codziennie budzisz się w otwartym Powietrzu. Nie wiesz, co przyniesie ci kolejny dzień. Musisz opuszczać swoją siedzibę i zdobywać pożywienie gołymi rękami… — Mówiąc te słowa, Cris spojrzał na swoje wypielęgnowane dłonie.
Farr nie miał pojęcia, jak zareagować na to wszystko. Już dawno doszedł do wniosku, że mieszkańcy Miasta przewyższają mądrością jego lud, toteż był zaskoczony, słysząc, iż jeden z nich wygaduje takie bzdury.
Usiłując znaleźć jakiś temat do rozmowy, wskazał deskę, którą Cris nadal trzymał w objęciach.
— Co to takiego?
— Moja deska. Deska surfingowa. — Syn Toby zawahał się. — Nigdy nie widziałeś czegoś takiego?
Farr wyciągnął rękę i przejechał opuszkami palców po gładkiej powierzchni. Była tak starannie wypolerowana, że prawie nie wyczuwał chropowatości drewna; miał wrażenie, że dotyka skóry — skóry bardzo małego dziecka. Skomplikowana siateczka wgłębień była inkrustowana błyszczącymi, ledwo wyczuwalnymi nitkami.
— Jest piękna.
— Tak. — Cris promieniał dumą. — To nie jest najdroższy egzemplarz, jaki można dostać, ale włożyłem w nią piekielnie dużo roboty i wątpię, żeby ktoś miał lepszą po tej stronie Mali.
Farr zawahał się, zakłopotany swoją całkowitą ignorancją.
— Ale do czego ona służy?
— Do surfingu. — Syn Toby ustawił deskę poziomo i skoczył górę, podciągając nagie stopy tak, żeby spoczęły na prążkowanej powierzchni. Oczywiście deska odsunęła się, ale Farr widział, k sprawnie jego kolega manewruje stopami, zupełnie jakby były parą rąk. Cris wyciągnął ramiona i kołysał się w Powietrzu. — Suniesz wzdłuż Magpola właśnie w ten sposób. Nie ma wspanialszej rzeczy. To poczucie siły, prędkości…
— Ale jak? Czy ty falujesz? Cris wybuchnął śmiechem.
— Nie, oczywiście, że nie. — Po namyśle dorzucił jednak: — przynajmniej niezupełnie. — Zeskoczył z deski, wykonał salto do dołu w ciasnym pomieszczeniu i złapał swoją ulubioną zabawkę. — Widzisz druciki, którymi jest inkrustowana powierzchnia? To materia rdzeniowa. Nadprzewodnikowa. Właśnie dlatego deski są tak cholernie drogie. — Zakołysał deską w Powietrzu. — Poruszasz się i niej w taki sposób, na nogach. Widzisz? To przypomina falowanie, tyle że zamiast ciała używasz deski. Prądy w nadprzewodnikach spierają na Magpole i… — Przeciął ręką Powietrze. — Szszsz!
Chłopiec z nadpływu zastanawiał się nad czymś.
— I poruszasz się szybciej niż za pomocą falowania?
— Szybciej? — Cris znowu wybuchnął śmiechem. — Możesz prześcignąć każde auto, każdą pierdzącą świnię. Kiedy masz przed sobą wolną drogę, wysoko nad Biegunem, czujesz, że poruszasz się szybciej niż myśl — powiedział w rozmarzeniu.
Farr obserwował go z zaciekawieniem i fascynacją.
— Do tego właśnie służy deska… w pewnym sensie. Ale jest la mnie także sposobem wydostania się stąd. Wydostania się własnej przyszłości. Może. — Cris wydawał się teraz zakłopotany, wręcz onieśmielony. — Jestem w tym dobry, Farr. Jestem jednym z najlepszych w swojej grupie wiekowej. Wygrałem mnóstwo zawodów, w których wolno mi było wziąć udział. A za kilka miesięcy zakwalifikuję się do tych najważniejszych. Do Igrzysk. Po RZ pierwszy będę miał szansę zmagania się z najlepszymi.
— Igrzyska?, — Największa impreza. Jeżeli dobrze tam wypadasz, zostajesz gwiazdą Igrzysk, a wtedy Parz rozchyla dla ciebie nogi. — Cris roześmiał się chrapliwie ubawiony swoimi słowami. Farr uśmiechnął się niepewnie. — Mówię poważnie — dorzucił syn Toby. — Przyjęcia w Pałacu. Sława. — Wzruszył ramionami. — Oczywiście to nie trwa wiecznie. Ale jeżeli jesteś naprawdę dobry, to nigdy nie tracisz aury bohatera. Uwierz mi… Będziesz tu jeszcze, kiedy zaczną się Igrzyska?
— Nie wiem. Adda…
— Twój przyjaciel w szpitalu. Tak. — Wydawało się, że Crisa znowu ogarnia zakłopotanie. — Przepraszam za to ciągłe gadanie o surfingu. Wiem, że jesteś w trudnym położeniu.
Farr uśmiechnął się, pragnąc, zęby ten dziwny chłopiec odzyskał pewność siebie.
— Lubię cię słuchać.
Cris przyjrzał się bratu Dury uważnie.
— Posłuchaj, czy kiedykolwiek próbowałeś surfować? Nie, naturalnie, że nie. A chciałbyś? Moglibyśmy spotkać się z paroma ludźmi, których znam.
— Nie wiem, czybym potrafił.
— To wydaje się proste — rzekł Cris. — Teoretycznie jest proste, ale dobre surfowanie wymaga umiejętności. Musisz utrzymywać równowagę i dbać, żeby deska znajdowała się między tobą a Magpolem, a także nieustannie napierać na linie pływowe, gdyż tylko w ten sposób nabierasz rozpędu. — Na chwilę zamknął oczy i rozbujał się w Powietrzu.
— Nie wiem — powtórzył Farr. Chłopak z Miasta spojrzał na niego.
— Chyba jesteś wystarczająco silny. A skoro przybyłeś z nadpływu, to zapewne masz dobrze rozwinięty zmysł równowagi i orientacji. Ale może masz rację. Twoja klatka piersiowa jest wypukła, a nogi trochę za krótkie. Mimo to, sądzę, że zdołałbyś utrzymać się na desce przez kilka sekund…
Ta chłodna ocena rozzłościła Farra. Złożył ramiona.
— Zróbmy to — powiedział. — Gdzie? Cris wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Chodź. Pokażę ci.
Ito zabrała Durę do Muzeum.
Mieściło się ono w dzielnicy uniwersyteckiej — w wyżej położonej warstwie Góry (tak dziewczyna z nadpływu nauczyła się nazywać tę część Miasta), trochę poniżej Pałacu. Uniwersytet składał się z szeregu dużych pomieszczeń połączonych wyłożonymi boazerią korytarzami. Ito wyjaśniła, że nie wolno im zakłócać spokoju w salach akademickich, ale za to mogłaby pokazać biblioteki i miejsca seminariów, wypełnione grupami gorliwych młodych ludzi, a także małe izdebki, w których uczeni pracowali samotnie, ślęcząc nad swymi niezrozumiałymi badaniami.
Uniwersytet znajdował się w pobliżu zewnętrznej ściany Miasta i był tak rozjaśniony naturalnym światłem, że wydawało się, iż Powietrze płonie. Panowała tu atmosfera spokoju i skupienia, która sprawiała, że Dura, bardziej niż zwykle, czuła się intruzem. Minęły grupkę starszych członków uczelni. Mieli na sobie powłóczyste szaty i wygolone łby. Pogardliwie przepłynęli obok dwóch kobiet, nawet nie racząc na nie spojrzeć.
Dziewczyna z nadpływu przysunęła się do Ito i szepnęła:
— Muub. Administrator szpitala. Też ogolił sobie głowę. Czy on także się tutaj znajduje? Żona Toby uśmiechnęła się.
— Nigdy nie spotkałam tego człowieka. Chyba jest zbyt ważną figurą dla takich jak my. Ale jeśli pracuje w szpitalu, to obecnie nie ma żadnych kontaktów z Uniwersytetem. Może jednak pracował tu kiedyś i jego łysina ma przypominać innym, że dawniej był naukowcem. — Dura pomyślała, że uśmiech Ito jest wymuszony, pełen znużenia. — Wiesz, ludzie robią takie rzeczy.
— Czy ty studiowałaś na Uniwersytecie? Albo Tobą?
— Ja? — Ito zaśmiała się łagodnie. — Czy wyglądam na.osobę, która kiedykolwiek mogłaby sobie na to pozwolić? Ale byłoby wspaniale, gdyby Crisowi udało się tam dostać. Gdybyśmy tylko potrafili zdobyć pieniądze na czesne. Wtedy znalazłby się w lepszej sytuacji, mógłby aspirować do czegoś wyższego. Może nie marnowałby tyle czasu na tę cholerną deskę surfingową. Muzeum było dużym sześcianem w centrum kompleksu uniwersyteckiego. Prowadziły doń liczne korytarze i szyby oświetleniowe, toteż światło sączyło się do porowatej budowli ze wszystkich stron. Pokonując labirynt przejść, kobiety odnosiły wrażenie, iż mnogość wlotów i drzwi umożliwia ukrycie wielu skarbów.
W jednym z korytarzy znajdowały się rzędy świń, płaszczek i pająków skorupowych. Dura wzdrygnęła się na widok stworzeń majaczących w ciemności, ale wkrótce uświadomiła sobie, że nie stanowią zagrożenia ani dla niej, ani dla nikogo innego. Były martwe, zakonserwowane w jakiś sposób, przymocowane do ścian niby upiorna parodia ich żywych wcieleń. Spoglądając na wspaniałe, rozpostarte skrzydła płaszczki, przyszpilone do drewnianej ramy, dziewczyna poczuła osobliwy smutek. Nieco dalej wystawiano świnię powietrzną. Była martwa jak inne zwierzęta, ale miała rozcięty brzuch, w którym połyskiwały narządy — małe bryły tkanek, przytwierdzone wewnątrz ciała. Dura zadygotała. W swoim życiu zabiła kilkadziesiąt świń powietrznych, lecz teraz nie mogła się zmusić do dotknięcia tego zimnego, sterylnego eksponatu.
Dziwiła się, że nie czuje w tych korytarzach ani zapachu życia, ani zapachu śmierci.
Dotarły do sekcji prezentującej dzieła człowieka. Dura zorientowała się, że przeważnie pochodzą one z Miasta, tyle że są bardzo stare. Ito zaśmiewała się, pokazując ubrania i kapelusze wiszące na ścianach. Córka Logue'a uśmiechała się grzecznie, nie pojmując, co tak bawi jej towarzyszkę. Zobaczyła makietę Parz, wykonaną w drewnie i wysoką na jednego człowieka, z lampą w środku, która ją oświetlała. Dziewczyna z nadpływu długo przyglądała się modelowi z zachwytem, podczas gdy Ito wskazywała poszczególne elementy Miasta. Oto mały konwój z drewnem wlatywał do jednej z wielkich bram Dołu, dalej rozciągał się Grzbiet prowadzący do Podpłaszcza. Po Grzbiecie sunęły w dół malutkie auta, w których siedzieli miniaturowi Poławiacze, poszukujący złóż cennej materii rdzeniowej. Całość wieńczył Pałac, stojący na samej Górze Miasta — barwny, pełen życia i przepychu.
W dalszej części Muzeum znajdowały się małe gabloty, zawierające wytwory spoza Miasta. Ito dotknęła ramienia Dury.
— Może rozpoznasz niektóre z nich.
Córka Logue'a zobaczyła dzidy i noże wykonane z drewna, a ponadto siatki, poncha, kawałki sznurków.
Wytwory nadpływowców.
Wyglądało na to, że żaden z nich nie został sprowadzony bezpośrednio z obozowiska Istot Ludzkich. Ito oświadczyła, że e ma w tym nic dziwnego; grupy nadpływowców zamieszkiwały całe obrzeże zagłębia Parz wokół polarnej czapy Gwiazdy.
Dura oglądała przedmioty, pamiętając, że wciąż ma przy sobie nóż i jest owinięta sznurem w pasie. Uświadomiła sobie, że j rzeczy pasowałyby do tej kolekcji. Nieco rozgoryczona zastawiała się, czy tutejsi ludzie chcieliby przyczepić ją i jej brata do ścian, tak jak tamtą biedną, martwą płaszczkę.
Wreszcie Ito zaprowadziła swojego gościa do, jak się wyra-ta, najsłynniejszej wystawy w Muzeum. Znalazły się w kulistej li o średnicy mniej więcej kilkunastu ludzi. Świeciło w niej Iko kilka przyciemnionych drewnianych lamp. Dura potrzebowała trochę czasu, by jej oczy przywykły do mroku.
Z początku wydawało się, że sala jest pusta. Po chwili, jakby oparów mgły, zaczął się wyłaniać jakiś obiekt. Był to siatkowaty twór szerokości jednego człowieka, wykonany z jakiejś błyszczącej substancji. Ito zachęciła córkę Logue'a, żeby trochę się przysunęła i zbliżyła twarz do siatkowatej powierzchni. Obiekt przypominał splątaną sieć, złożoną z oczek szerokości ręki. Dura przekonała się, że w obrębie głównej siatki znajdują się mniejsze płatki, które z kolei składały się z malutkich, cienkich jak rurki losowe oczek. Pomyślała, że przy lepszym oświetleniu dostrzegłaby jeszcze w oczkach wielkości rurek włosowych następne, zupełnie malutkie, prawie niewidzialne oczka.
Ito pokazała tabliczkę na ścianie, opisującą eksponat.
— Ta konstrukcja jest fraktalna — tłumaczyła żona Toby, starannie artykułując słowa. — To znaczy przejawia tę samą strukturę w wielu skalach. Właściwość tę posiada częściowo materia rdzeniowa złożona z hiperonów; zespołów kwarków, w których legają rozkładowi zwyczajne nukleony — protony i neutrony — ludzkiego świata. W regionach, które mogą zamieszkiwać ludzie, materia rdzeniowa występuje w dużych metastabilnych skupiskach??bergach pozyskiwanych przez Poławiaczy i następnie wykorzystywanych do produkcji wstęg kotwicznych i innych rzeczy… jednakże w głębszych pokładach Rdzenia materia hiperonowa może tworzyć niezwykłe, skomplikowane struktury, takie jak ta.
Prezentowany tu model opiera się na domysłach — na fragmentach legend z okresu Wojen Rdzeniowych i na niezupełnie zgodnych relacjach Poławiaczy. Jednak naukowcy Uniwersytetu uważają, że…
— Ale co to jest? — przerwała jej Dura. Ito odwróciła się do kobiety-nadpływowca. Jej twarz była okrągła i gładka w przyćmionym świetle.
— Przecież to Kolonista — rzekła.
— Ale Koloniści byli ludźmi.
— Nie — odparła żona Toby. — Niezupełnie. Opuścili nas, kradnąc nasze maszyny, i zeszli w dół do Rdzenia. — Miała ponurą minę. — I właśnie tym się stali. Żyli w takich strukturach materii rdzeniowej.
Dura patrzyła na wielkie, złowieszcze głębiny modelu. Miała wrażenie, iż tu, w brzuchu Miasta, została przetransportowana do samego Rdzenia i musi samotnie stawić czoło tej dziwacznej, monstrualnej istocie.