25

Ekipa ochotników dźwignęła pacjenta w górę i przeniosła przez wyrwaną ścianę szpitala do samochodu czekającego w Powietrzu. Adda patrzył, jak auto ostrożnie oddala się od gmachu i dołącza do strumienia uchodźców, którzy kierowali się w stronę nadpływu.

Z chwilą rozpoczęcia ewakuacji Miasta, ten oddział szpitala „Wspólnego Dobra", tuż za Skórą Parz, został natychmiast przekształcony w halę przeładunkową. Teraz roiło się w nim od personelu medycznego, wolontariuszy, pacjentów i ich bliskich. Pacjenci wyli albo jęczeli, a rozgorączkowani członkowie personelu desperacko pokrzykiwali, podając sobie łubki, bandaże, lekarstwa. Ci, którym udzielono pomocy, byli ładowani do samochodów i wywożeni, lecz w tym samym czasie do szpitala napływała kolejna, jeszcze większa grupa rannych z pozostałych części zniszczonego Miasta.

Adda czuł się przytłoczony, zniechęcony; ogarniał go strach i potworne zmęczenie.

Może jednak byłem świadkiem zbyt wielu zmian. Widziałem zbyt wiele katastrof, zbyt wiele zmiażdżonych ciał…

Wychylił się poza Skórę. Otworzył usta, usiłując wydalić z naczyń włosowatych płuc zatęchłe, cuchnące szpitalem Powietrze. Jednakże nawet to wdychane na zewnątrz drewnianego kadłuba było nieświeże. Adda czuł swąd jądrowego ognia drewna, smród wiatroodrzutów świń powietrznych, odór ludzkiego strachu. Wydawało się, że dręczone agonią Miasto spowija niewidzialny obłok zatęchłych fotonów. Parz przypominało wielkie, umierające stworzenie, z którego naczyń włosowatych wyciekają resztki Powietrza. Dygotało, wstrząsane skrzypieniem drewna i rozdzierającym rykiem miażdżonego metalu z materii rdzeniowej.

Szpital mieścił się w dolnej części Parz, toteż Adda wyglądał na tle Skóry jak owad przegryzający ścianę. Wstęgi kotwiczne nadal działały; reakcją na silne prądy, które przepływały przez ich nadprzewodnikowe wnętrza, było świecenie gazu elektronowego wokół metalu. Miasto nadal walczyło o utrzymanie stabilnej pozycji.

Na Skórze miała miejsce intensywna krzątanina. Kadłub metropolii został rozerwany. Ludzie robili w nim dziury, wydostawali się na zewnątrz i wsiadali do samochodów, unosząc ze sobą najcenniejszy dobytek. Oddalające się od Miasta auta oraz falujący ludzie tworzyli coraz szerszą, zamgloną chmurę. W Powietrzu było słychać okrzyki ludzi i hałaśliwe charkoty głośników.

Nad tym żałosnym strumieniem rysowały się zniszczone na skutek Zaburzenia linie wirowe; wyglądały tak, jakby ktoś niedbale je nabazgrał, chcąc zaznaczyć obszary niestabilności. Magpole wyraźnie drżało, nękane stale wzbierającym Morzem Kwantowym.

A w oddali niebieskofioletowy ogień statków Xeelee pustoszył przestrzeń Płaszcza. Adda nigdy nie sądził, że będzie mu dane zobaczyć coś takiego na własne oczy.

— Adda!

Niechętnie odwrócił spojrzenie i ponownie skupił uwagę na oddziale szpitalnym.

Na ewakuację czekała kolejna pacjentka, która wyła z bólu.

Była owinięta poplamionymi bandażami tak dokładnie, że starzec widział tylko jej rozdziawione usta. Deni Maxx nie odstępowała tej groteskowej postaci ani na krok. Głaskała poszkodowaną po włosach i szeptała bezużyteczne słowa pociechy. Rzuciła Addzie błagalne spojrzenie. Na próżno usiłował nie okazywać odrazy, którą wywoływała u niego myśl o dotknięciu zabandażowanej postaci. Zbliżył się do rannej i patrząc jej w twarz, burkliwie wypowiadał uspokajające słowa. Miał wrażenie, że pociesza zranioną świnię powietrzną. Jednak oczodoły ofiary były prawie czarne na skutek odniesionych obrażeń, toteż wątpił, żeby go słyszała.

Szybko załadowali kobietę do samochodu powietrznego. Auto oddaliło się od budynku i nie musieli już słuchać krzyków pacjentki.

Deni została przy prowizorycznych drzwiach i łapczywie wdychała stęchłe Powietrze. Przyglądała się dalekim mgłom, liliowym wypustkom niszczycielskich promieni Xeelee, które z taką łatwością pokonywały Gwiazdę.

— Miejmy nadzieję, że te przeklęte istoty będą się trzymały z dala od Parz — powiedział Adda. Odgarnęła pukiel brudnych włosów.

— I od twojego ludu, gdziekolwiek jest… Tak czy owak, jeśli te promienie rzeczywiście w nas uderzą, będziemy mieli strasznego pecha. Najwyraźniej celem Xeelee jest rozerwanie Rdzenia; na pewno nie chcieliby marnować energii, żeby zniszczyć taką malutką, słabą konstrukcję jak Miasto — odparła lekarka.

— Tak. To tyle, jeśli chodzi o wyprawę Horka do Podpłaszcza.

— Być może. Ale ta brawurowa, zwariowana ekspedycja była dla nas wszystkich jedyną nadzieją. Uczepiłam się jej z wręcz irracjonalną siłą. — Uśmiechnęła się blado. — Właściwie to nadal wierzę w jej sens. Czemu by nie? Ta wiara podtrzymuje mnie na duchu.

Adda obserwował wąskie szeregi samochodów powietrznych i ludzi znikające we wzburzonym Powietrzu. Większe auta przypominały z oddali owady, uciekające przed palącym światłem Xeelee.

Deni potarła brodę.

— Adda, może tego nie zrozumiesz, ale większość mieszkańców Miasta nigdy dotąd nie opuszczała jego granic. I zawsze uważali Parz za najbezpieczniejsze miejsce na świecie. Teraz, kiedy ono rozpada się na ich oczach, czują się… zdradzeni. Jak dziecko porzucone przez rodziców. — Zawahała się. — Mówimy o nadziei, lecz w gruncie rzeczy dla wielu osób to, co najgorsze, już się wydarzyło.

— Myślisz, że robimy tutaj coś pożytecznego? Na twarzy Deni pojawiło się napięcie.

— No cóż, wypychamy pacjentów z tego prowizorycznego portu równie szybko, jak się tu pojawiają — zgnieceni na stadionie, poparzeni albo porozcinani przez ten berg z materii rdzeniowej, który wtargnął do Środka… Ale nie chcę osądzać, czy są poza Miastem choć trochę bezpieczniejsi niż w tych ruinach. — Uśmiechnęła się smutno. — Pomaganie innym przynajmniej poprawia nam samopoczucie. Nie sądzisz?

Zobaczyli kolejnego pacjenta. W grupie, która go niosła, znajdował się Farr. Gdy tylko załadowano nieprzytomne dziecko do samochodu, chciał wrócić na oddział, lecz Adda położył mu rękę na ramieniu. Oczy chłopca były mocno podkrążone; zgarbił się i poruszał wargami, jakby mamrotał coś do siebie.

Adda potrząsnął nim lekko.

— Farr? Nic ci nie jest, chłopcze?

Młodzieniec skierował wzrok na starego człowieka.

— Czuję się świetnie — odparł nienaturalnie piskliwym głosem. — Jestem tylko trochę zmęczony i…

— Posłuchaj, nie musisz ciągle tego robić. Farr wydawał się urażony.

— Adda, nie jestem dzieckiem.

— Do diaska, wcale nie twierdzę, że nim jesteś… Deni łagodnie wkroczyła do akcji. W jej zachowaniu było coś z dawnego polotu i fachowości.

— Farr, spisujesz się wspaniale i chcę, żebyś nadal nam pomagał. Dlatego zgadzam się z Adda; myślę, że powinieneś zrobić sobie przerwę — znaleźć coś do jedzenia, miejsce do odpoczynku.

Brat Dury miał ochotę protestować, ale Deni lekko szturchnęła jego klatkę piersiową.

— No, jazda. To jest rozkaz.

Chłopiec ustąpił, uśmiechając się blado. Lekarka zwróciła się do Addy z figlarną miną.

— Od razu widać, że nigdy nie byłeś rodzicem.

Starzec burknął coś w odpowiedzi.

Do poszarpanej krawędzi zniszczonej ściany zbliżył się nowy samochód powietrzny; piątka zdenerwowanych świń tłoczyła się w kupie i obijała o Skórę niczym nadmuchane zabawki. Drzwiczki auta otworzyły się; kierowca wychylił się na zewnątrz.

— Adda! — zawołał Tobą Mixxax. Jego szeroka, znużona twarz rozjaśniła się w uśmiechu. — Cieszę się, że cię znalazłem. Ito mówiła, że próbujesz się tu dostać razem z Farrem.

— Tak, chłopak jest tutaj. Czuje się dobrze. Ciężko pracuje. — Okrągłe, spłaszczone oblicze Toby zawsze wydawało się Addzie nijakie, pozbawione wyrazu, lecz teraz, spoglądając na jego oczodoły, na małe zmarszczki w kącikach ust, starzec dostrzegał autentyczny ból. — Crisa tu nie ma. Przykro mi.

Wyraz twarzy Mixxaxa prawie się nie zmienił. Przybysz z nadpływu zauważył jednak, że nie jest już ani trochę pogodna.

— Nie. I tak nie oczekiwałem, że tu będzie.

— Nie.

Jeden unikał wzroku drugiego. Przez chwilę byli zakłopotani.

— Jak się miewa Ito? Gdzie ona jest?

— Na farmie sufitowej. To znaczy, na tym, co z niej zostało. Ma mnóstwo roboty. Jest rzemieślniczką i wraz z kulisami, którzy postanowili nie odchodzić, próbuje doprowadzić to miejsce do porządku. — Pokręcił głową. — Ale wszystko jest zniszczone. Nie uwierzyłbyś. — W głosie Toby wyczuwało się rozgoryczenie. — Adda, to ostatnie Zaburzenie całkowicie nas załatwiło.

Usłyszawszy te słowa, starzec przypomniał sobie, co powiedziała Deni — że Xeelee zamierzają rozerwać Rdzeń i zniszczyć samą Gwiazdę. Adda nie należał do ludzi obdarzonych nadmierną wyobraźnią. Zazwyczaj koncentrował uwagę na sprawach bieżących, na tym, co dawało się osiągnąć. Jednakże teraz zastanawiał się, co by było, gdyby Deni Maxx miała rację — gdyby tym razem Xeelee rzeczywiście chcieli doprowadzić do zagłady Gwiazdy i wszystkich ludzi.

Spojrzał na trupioblade niebo. W głębi duszy spodziewał się, że Zaburzenie wreszcie się skończy — jak wszystkie inne, nawet te najgwałtowniejsze, których był świadkiem podczas swego długiego życia. Ale jeśli tym razem miało się stać inaczej? Przecież to Xeelee wywoływali te najnowsze Zaburzenia; zatem jego poprzednie doświadczenia nie mogły stanowić wiarygodnej wskazówki. A jeśli Xeelee będą uparcie nękać Rdzeń, aż w końcu cała jego materia wypłynie ze szczelin w Morzu Kwantowym?

Dotychczas stary myśliwy liczył się jedynie z własną śmiercią i śmiercią wielu innych osób, nawet tych, które były mu bliskie. Być może jednak ta nowa katastrofa miała osiągnąć znacznie większy zasięg — być może wiązała się z zagładą całego gatunku. Nagle starca przytłoczyła wizja Gwiazdy, którą ogołocono z Istot Ludzkich, ze wszystkich przyszłych pokoleń; raptem wszystko, na czym Addzie zależało, gasło i traciło jakiekolwiek znaczenie.

Tobą wciąż mówił do niego. Nadpływowiec od dłuższego czasu nie słyszał ani słowa.

Odsunął się i wziął głęboki oddech. Jeśli dzisiaj miał nastąpić koniec świata, to on sam niewiele mógłby zdziałać. Tymczasem jednak czekało go sporo bieżącej roboty.

Deni Maxx dołączyła do Addy w prowizorycznym przejściu.

— Dziękuję, że przybyłeś nam pomóc, obywatelu. Tobą wzruszył ramionami.

— Potrzebowałem jakiegoś zajęcia. — Na oddziale akurat przenoszono kolejnego pacjenta. Tobą Mixxax zerknął na ciało rannego i jego twarz zastygła w ponurym wyrazie.

— No cóż, znalazłeś zajęcie — powiedział Adda ze smutkiem. Lekarka dotknęła jego ramienia.

— Chodź, nadpływowcze. Wracajmy do pracy. W oddali gwiazdołamacze przekłuwały Płaszcz niby ogromne sztylety. Adda przyglądał im się jeszcze przez chwilę, a potem skinął Tobie głową na pożegnanie i odwrócił się.


* * *

Kiedyś Gwiazda wydawała się dziewczynie ogromna. Teraz Dura była zagubiona w bezmiarze Ur-nieba, gwiazd i planet; wspominała niemal z nostalgią przytulny świat Płaszcza — gładką fioletową taflę Morza Kwantowego w dole. Skorupę rozpostartą w górze, i sam Płaszcz, wielkie łono, które było jak bezpieczna przystań.

Z tego wszystkiego została ograbiona za sprawą swojej niesamowitej podróży i przyrządów obserwacyjnych Ur-ludzi.

Odchyliła głowę i z całej siły wytrzeszczyła oczy. Pragnęła ogarnąć wzrokiem wszystko, zapomnieć o strachu i zbudować w swojej głowie model tego nowego wszechświata.

Niebo wokół niej i Horka — przestrzeń między gwiazdami — nie było całkowicie czarne. Dostrzegała zarysy jakichś kształtów: chmury, spirale, skrawki szarości. Za tymi przezroczystymi ścianami musiało występować jakieś powietrze, zupełnie inne niż znane jej Powietrze: rozrzedzone, przezroczyste, niejednorodne, lecz wystarczająco gęste, by nadawać niebu nieuchwytny kształt. Było trochę jak ulotne cieniste szablony, które widziała w ciemności, kiedy mocno zaciskała powieki swoich oczu.

A za tym cienkim obłokiem gazu znajdowały się gwiazdy. Zawieszone na całym niebie przypominały latarnie i świeciły jasno, bez żadnego migotania. Różniły się między sobą barwą i stopniem jasności — były wśród nich delikatne iskry i intensywne, dostojne płomienie. Dura pomyślała, przejęta niemal religijną trwogą, że te pochodnie na niebie mogą być autonomicznymi światami. Niewykluczone, że na tych odległych świetlnych punktach żyły inne gatunki ludzi, umieszczone tam przez Ur-ludzi, którzy w ten sposób realizowali swoje nieodgadnione cele. Czy kiedyś będzie mogła się tego dowiedzieć — porozmawiać z owymi istotami, dotrzeć tam pomimo ogromnych odległości?

Próbowała ustalić, czy ułożeniem gwiazd rządzi jakaś reguła. Dostrzegła coś w rodzaju pierścieniowej struktury w jednym miejscu, a w samym rogu nieba zauważyła szereg złożony z kilkunastu świetlnych punktów…

Jednak gdy tylko odnajdowała szczątkowe ślady uporządkowania na niesfornym niebie, natychmiast gdzieś ono ginęło. Powoli zaczynała sobie uświadamiać bolesną prawdę — nie istniał żaden porządek, gwiazdy były rozmieszczone zupełnie przypadkowo.

Po raz pierwszy od opuszczenia „Latającej Świni" poczuła, że ogarniają panika. Miała kłopoty z oddychaniem, a jej naczynia włosowate rozszerzały się w całym ciele, wchłaniając więcej sprężystego Powietrza.

Dlaczego przypadkowość tak bardzo ją przygnębiała? — Powoli zaczęła odnajdywać przyczynę swojego strachu. — Chyba dlatego, że tutaj nie było żadnych linii wirowych, regularnego sklepienia skorupowego czy morskiej podłogi. Spędziła całe życie w uporządkowanym niebie — w niebie, gdzie każda nieregularność była czymś tak niezwykłym, że musiała oznaczać śmiertelne niebezpieczeństwo.

Ale tutaj nie istniały linie ani żadne punkty zaczepienia dla jej niespokojnego umysłu.

— Dobrze się czujesz? — Hork sprawiał wrażenie spokojniejszego niż ona, ale oczy miał równie szeroko otwarte, a jego nozdrza, wystające zza krzaczastego zarostu, świeciły niczym jądrowy płomień drewna.

— Nie. Niezupełnie. Nie jestem pewna, czy mogę się z tym wszystkim pogodzić.

— Wiem, wiem. — Mężczyzna uniósł głowę. W świetle gwiazd wydawało się, że jego grube rysy roztapiają się, odsłaniając spokojny, niemal elegijny wyraz twarzy. Machnął ręką w kierunku obrazu nieba. — Spójrz na gwiazdy. Widzisz, że różnią się pod względem jasności. Ale jeśli te różnice są tylko złudzeniem? Brałaś to pod uwagę? A jeśli wszystkie gwiazdy świecą tak samo?

Jej umysł, jak zwykle, powoli podążał za logicznym rozumowaniem Horka. Skoro gwiazdy charakteryzowały się identyczną jasnością, to część z nich musiała być położona dalej, o wiele dalej.

Westchnęła. Do licha, nie wzięła tego pod uwagę.

Dotychczas wyobrażała sobie rozgwieżdżony Ur-wszechświat jako powłokę — coś w rodzaju Skorupy, tyle że bardziej oddaloną. Prawda wyglądała inaczej. Durę otaczało nieograniczone niebo, na którym, niby jaja pająków spinowych, były rozproszone autonomiczne światy w postaci gwiazd.

Wszechświat pęczniał wokół, redukując ją do nic nie znaczącego pyłka, iskry świadomości. Czuła się niewyobrażalnie przytłoczona; krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.

— Nie przejmuj się — odezwał się Hork niepewnie. Strach Dury ustąpił miejsca irytacji.

— Jasne. Przypuszczam, że ty jesteś całkowicie spokojny. Przepraszam, że sprawiam ci kłopot…

— Daj już spokój.

Odwróciła się od niego, starając się zapomnieć o zdenerwowaniu.

— Żałuję, że nie wiem, jaka powinna być właściwa reakcja na całą tę sytuację — na to, że znajdujemy się w tym pradawnym miejscu i postrzegamy wszystko oczami Ur-ludzi…

— No niezupełnie — odparł Hork łagodnie. — Pamiętaj, że wciąż otaczają nas ściany, które z pewnością ułatwiają nam patrzenie. Ur-ludzie postrzegali rzeczy inaczej niż my. Zapytaj o to Muuba, kiedy wrócimy… My „widzimy" dzięki falom dźwiękowym transmitowanym przez Powietrze. — Pomachał ręką. — Jednakże za tą małą bańką nie ma Powietrza. Właściwie Ur-ludzie nie żyli w Powietrzu. „Widzieli", skupiając wiązki fotonów, które…

Zmarszczyła nos.

— Czy czuli zapach gwiazd?

— Oczywiście, że nie — warknął. — W Powietrzu fotony przemieszczają się powoli, ulegając rozproszeniu. Wykorzystujemy je więc do wąchania. I „słyszymy" wahania temperatury… W pustej przestrzeni wygląda to inaczej. Fonony — kwanty dźwięku — w ogóle nie są w stanie się przemieszczać, toteż bylibyśmy ślepi. Fotony zaś są ogromnie szybkie. Dlatego Ur-ludzie mogli „widzieć" fotony… Taka jest w każdym razie teoria Muuba.

— To w jaki sposób mogli słyszeć? A co ze zmysłem smaku i powonienia?

— A skąd, u diabła, mam to wiedzieć — burknął niecierpliwie. — Tak czy owak, myślę, że trzecia komora została stworzona po to, byśmy postrzegali wszechświat w taki sam sposób jak Ur-ludzie. — Potarł brodę w zamyśleniu. — Na konsoli ze strzałką zostało jeszcze jedno ustawienie, czwarte… Jeszcze nie wyczerpaliśmy wszystkich sposobów widzenia.

Zapomniała o ostatniej ćwiartce. Gdzieś w głębi duszy odczuwała teraz zdwojony lęk.

Obróciła się w Powietrzu i rozejrzała dookoła. Wciąż szukała prawidłowości. Uświadomiła sobie, że niebo nie jest jednolicie ciemne. Tajemniczy gaz przechodził z szarości w głęboką kar-mazynową poświatę w drugim końcu pomieszczenia.

— Chodź. Myślę, że za tą komorą tunelową jest coś jeszcze… — poprosiła Horka.

Nadal trzymali się za ręce i falując, minęli fotel kontrolny oraz okrążyli pociemniały czworościan, w którym znajdował się portal tunelu i „Świnia". Przez otwarte drzwi Dura ujrzała przelotnie statek; jego szorstkie drewniane ściany, wstęgi z materii rdzeniowej, poczuła powoli przeciekający smród świńskich wiatroodrzu-tów — wszystko to wydawało się nieznośnie prymitywne w tej komnacie cudów Ur-ludzi.

Blask przybierał na intensywności w miarę, jak zbliżali się do jego źródła. Wreszcie całkowicie przyćmił światło gwiazd. Dura uświadomiła sobie, że cofa się, jakby wystraszona możliwością odkrycia nowych, przytłaczających cudów. Jednak Hork mocno ścisnął jej palce i delikatnie pociągnął za sobą.

— Chodź — powiedział ponuro. — Nie rób mi teraz zawodu.

Na środku połyskującego nieba znajdowała się pojedyncza gwiazda: malutka, żółtoczerwona, jaśniejsza od wszystkich innych. Nie była jednak całkowicie odizolowana. Otaczał ją pierścień jakiegoś rozżarzonego gazu, a w pobliżu — co było zupełnie zdumiewające — tkwiła ogromna kula światła. Przypominała samą gwiazdę, ale była pękata i rozrzedzona. Jej zewnętrzne warstwy uległy tak znacznemu rozproszeniu, że prawie mieszały się z wszechobecną chmurą gazową. Z kuli wydostawały się, niby wici, smugi szarego światła, które docierały do gazowego pierścienia i wnikały do jego wnętrza.

Dura pomyślała, że ma przed sobą gigantyczną rzeźbę z gazu i światła. Była zdumiona, a jednocześnie zauroczona jej proporcjami, skalą, głębią stopniowania barw.

Spoglądała na pierścień gazowy wokół gwiazdy z jego krawędzi. Powoli uświadomiła sobie, że otaczająca ją konstrukcja Ur-ludzi w rzeczywistości znajduje się wewnątrz pierścienia. Mogła spoglądać poza centralną gwiazdę, na odległy kraniec gazowego okręgu, który z powodu znacznej odległości wyglądał jak świetlny promień z nanizaną małą gwiazdą niby wisiorkiem.

Była w stanie dostrzec turbulencje w pierścieniu, potężne komórki mogące wchłonąć tysiąc kolonii Ur-ludzi. Komórki wybuchały i mieszały się, ulegając zmianom, które zdawała się wykluczać ich ogromna skala. Można było także zauważyć jakiś ruch wokół gwiazdy: garstkę iskier zanurzającą się w jej powłoce.

— A więc to prawda? — wysapał Hork.

— Co takiego?

— Że nie znajdujemy się już w Gwieździe. Że zostaliśmy przetransportowani za pośrednictwem tunelu na planetę, która jest poza nią. — Światło pierścienia zalewało twarz i rzucało skomplikowane cienie na brodę mężczyzny. — Nie rozumiesz? To jest nasza Gwiazda i — zgodnie z tym, co pokazywała mapa, znajdujemy się na planecie okrążającej Gwiazdę. Jednakże mapa nie pokazywała gazowego okręgu. — Odwrócił się do niej. W jego oczach błyszczało podniecenie. Dura pojęła, że jest to podniecenie odkrywcy, który wreszcie połączył wszystkie elementy zagadki. — A zatem wiemy już, jak funkcjonuje system naszej Gwiazdy. — Gestykulował rękami. — Tutaj jest Gwiazda, w środku wszystkiego. Pierścień gazowy otaczają w ten oto sposób. Planeta musi dryfować w obrębie pierścienia. A nad tym wszystkim unosi się lekko rozżarzona kula, z której wydostaje się gaz.

Dura patrzyła na ich gwiazdę. Wydawała się mała, licha, rozczarowująca w porównaniu ze wspaniałymi lampionami, które świeciły w innych częściach nieba. Ale była ich domem. Dziewczyna doświadczała uczucia dziwnej obcości, smutku i nostalgii.

— Nasz świat jest taki ograniczony — powiedziała powoli. — Skąd mielibyśmy wiedzieć, że za Skorupą jest tyle cudowności, bezmiaru, piękna…

— Wiesz, myślę, że ta duża kula gazowa świeci własnym blaskiem. To znaczy, ona nie odbija światła gwiazd.

Kula przypominała ogromny brelok na pierścieniu; w porównaniu z nią Gwiazda wydawała się zupełnie mała. Hork miał chyba rację: intensywność szarożółtej poświaty zwiększała się ku środkowi kuli gazu. Dura uświadomiła sobie powoli, że ten obiekt nie jest kulą; być może kiedyś nią był, ale potem został rozciągnięty i wyglądał jak łza. Jego cienki koniuszek łączył się z pierścieniem za pośrednictwem pępowiny błyszczącego gazu. Zewnętrzne warstwy zniekształconej kuli były zamglone i wzburzone. Dura widziała przez nie ciemną przestrzeń kosmiczną.

— Przypomina samą gwiazdę, ale…

— Ale nie wygląda normalnie. — Dziewczyna szukała właściwego określenia. — Sprawia wrażenie… niezdrowej.

— Tak. — Wyciągnął rękę. — Wydaje się, że z tej dużej gwiazdy pobierana jest substancja, która potem wlewa się do pierścienia. — Popatrzył na Durę. — Być może Gwiazda jakimś sposobem wyciąga substancję z dużej gwiazdy, żeby utworzyć pierścień. Być może planeta, na której przebywamy, jest zbudowana z materii pierścieniowej.

Zadrżała.

— Mówisz o Gwieździe tak, jakby była żywym organizmem, czymś w rodzaju pijawki ocznej.

— Pijawki gwiezdnej. No cóż, być może nigdy nie otrzymamy lepszego wyjaśnienia… — Uśmiechnął się do niej. W blasku pierścienia jego twarz wydawała się nierealna. — Chodź. Chcę wypróbować ostatnie położenie strzałki.

— Och, Hork… Czy ty w ogóle jesteś zdolny do odczuwania strachu?

— Nie. — Uśmiechnął się od ucha do ucha. — Myślę, że to cecha konieczna dla przetrwania. Nazywam ją twardością psychiczną. — Prowadził Durę wokół komory tunelu i zerkał na nią szelmowsko. — A więc zobaczyliśmy gwiazdy. Duża rzecz. Co jeszcze zostało?

— Przekręcić strzałkę i poznać odpowiedź. Zastosował się do jej rady.

Wszechświat — skupisko gwiazd i gwiezdnego światła — implodował.

Dura zawyła.

Загрузка...