21

We wnętrzu Gwiazdy nie było wyraźnych granic. Dominująca postać materii ulegała stopniowym przemianom w miarę wzrostu ciśnienia i gęstości. A zatem opadaniu „Latającej Świni" nie towarzyszyły żadne gwałtowne wstrząsy. Następowało jedynie powolne, przygnębiające zanikanie resztek światła Powietrza. Blask przytwierdzonych do ścian drewnianych lamp nie rozjaśniał dostatecznie pomieszczenia. Długie migoczące cienie w zamglonej zieleni sprawiały, że w kabinie panował złowieszczy mrok.

Dla Dury, która skuliła się w swoim kącie, to powolne, nie kończące się zanurzanie w ciemności było jak powolne umieranie.

Wkrótce jednak przestali się poruszać w tak jednostajnym tempie. Statek przechylił się alarmująco i omal nie ustawił na sztorc. Pracujące świnie rzucały olbrzymie cienie na górną ścianę kabiny i kwiczały żałośnie. Hork zanosił się śmiechem; jego oczodoły przypominały ciemnozielone bajorka.

Dura drapała palcami gładkie drewniane ściany, szukając możliwości zaczepienia rąk.

— Co się dzieje? Dlaczego ciągle coś w nas wali?

— Każdy Dzwon uderza w prądy Podpłaszcza. Jedyna różnica polega na tym, iż nie mamy Grzbietu, który zapewniałby równowagę. — Hork mówił do niej powoli jak do osoby ograniczonej umysłowo. Od czasu ich jedynego kontaktu fizycznego okazywał dziewczynie ledwie wyczuwalną wrogość. — Skład Płaszcza na tej głębokości różni się od naszego Powietrza… tak przynajmniej twierdzili moi nauczyciele. Prawdopodobnie w dalszym ciągu jest nadcieczą złożoną z neutronów, ale w przeciwieństwie do Powietrza, charakteryzuje się anizotropią — zróżnicowaniem własności w zależności od kierunku.

Dura zmarszczyła brwi.

— A więc w niektórych kierunkach zachowuje się jak Powietrze i nie powstrzymuje naszego opadania. Jednak w innych…

— … jest gęsta i lepka, i uderza w naszą powłokę magnetyczną. Tak.

— Ale jak rozróżniasz, w którym kierunku przypomina Powietrze?

— Nie potrafię tego zrobić. — Hork uśmiechnął się. — Na tym polega cała zabawa.

— Ale to jest niebezpieczne — odparła i od razu poczuła zażenowanie swym dziecinnym argumentem.

— Oczywiście, że tak. Właśnie dlatego Port ponosi tak duże straty.

I właśnie tam posłałam swojego brata, pomyślała Dura, dygocząc. Odczuwała dziwny, spóźniony strach. Dryfując w anizotropowym koszmarze, miała wrażenie, że dopiero teraz zaczyna się martwić o Farra.

Jednakże po pewnym czasie przekonała się, że prawie nie zwraca uwagi na ciągłe, nieregularne uderzenia. Pogrążona w ciepłej, cuchnącej świńskimi wiatroodrzutami atmosferze statku, nad którego lotem czuwał milczący, cierpliwy Hork, zdołała nawet się zdrzemnąć.

Wtem coś wyrżnęło w bok wehikułu.

Dura wrzasnęła i podskoczyła, całkowicie otrząsnąwszy się ze snu. Czuła, że drży na skutek tego stuknięcia, jakby ktoś uderzył ją w czaszkę. Obrzuciła kabinę dzikim spojrzeniem, szukając zniszczeń. Świnie kwiczały jak szalone. Hork nadal siedział przy urządzeniach sterowniczych i śmiał się.

— Niech cię diabli. Co to było? Rozłożył ręce.

— Tylko skromne pozdrowienia od Morza Kwantowego. — Wyciągnął rękę. — Wyjrzyj przez okno.

Odwróciła się i zerknęła przez przezroczyste drewno. Płaszcz był w tym miejscu całkowicie ciemny, ale lampy pokładowe oświetlały zielono tę mroczną, wzburzoną substancję na odległość kilku mikronów. W zamglonej toni dryfowały jakieś nieregularne kształty; wśród nich były wyspy o tak wielkich rozmiarach, że mogłyby połknąć stateczek. Gigantyczne bloki sunęły cicho w górę, ku odległemu Płaszczowi — a „Świnia", płynąc pod prąd tej rzeki stałej materii, podążała w głąb Gwiazdy, do Rdzenia.

— Bergi materii rdzeniowej… Wyspy materii hiperonowej — odezwał się Hork. — Żaden Poławiacz nie poradziłby sobie z tak dużymi bergami… Ale też jeszcze żaden Poławiacz nie zawędrował na taką głębokość.

Dura spoglądała ponuro na szerokie, powoli sunące bryły materii hiperonowej. Uświadomiła sobie, że gdyby pechowo dali się złapać niebezpiecznej kombinacji dużej masy i przeciwnego prądu, ich stateczek zostałby zmiażdżony jak główka dziecka, i to pomimo tarczy magnetycznej.

— Jak głęboko jesteśmy?

Hork zerknął na prymitywne wskaźniki na tablicy rozdzielczej. Jego broda ocierała się cicho o przezroczyste drewno pokryw liczników.

— Trudno powiedzieć — przyznał. — Nasi bojaźliwi eksperci opracowali niezwykle inteligentne metody, żebyśmy mogli opaść na tę głębokość, ale nie wystarczyło im inteligencji na stworzenie sposobu informowania nas, gdzie się znajdujemy. Ale myślę, że… — zachmurzył się — … jakieś pięć metrów poniżej Miasta.

Durze zaparło dech w piersiach. Pięć metro w… Pięćset tysięcy ludzi. Taka podróż zrobiłaby wrażenie nawet na Ur-czło-wieku.

— Oczywiście nie jesteśmy w stanie kontrolować swojego położenia. Możemy co najwyżej opaść i, jeśli uda się nam przeżyć, z powrotem wypłynąć do góry. Ale nie wiadomo, gdzie się wynurzymy. Nie mamy pojęcia, dokąd zabierają nas te prądy.

— Omawialiśmy ten problem. Bez względu na to, gdzie się wynurzymy, musimy tylko podążać za Magpolem w kierunku Bieguna Południowego.

Hork uśmiechnął się do niej.

— Ale to mogłoby nastąpić dziesiątki metrów od Miasta… Powrót trwałby miesiące. Przebywając w odległych rejonach Gwiazdy, będziemy musieli polegać na szkole przetrwania, którą wyniosłaś z nadpływu. Oddam się w twoje ręce i, jak sądzę, podróż do domu okaże się… interesująca.

Uderzenia bergów hiperonowych były teraz silniejsze i częstsze. Hork pociągnął drewniane dźwignie na tablicy rozdzielczej, żeby zwolnić tempo opadania. Dura obserwowała przez okna bryły materii rdzeniowej gęstniejące wokół „Świni"; tylko tarcza magnetyczna chroniła statek przed zmiażdżeniem.

Wreszcie mężczyzna pstryknął palcami i odsunął się od tablicy rozdzielczej.

— Właściwie możesz pozwolić zwierzętom odpocząć — powiedział do Dury. — Utknęliśmy.

Dziewczyna zmarszczyła czoło i wyjrzała przez okna.

— Nie możemy zejść głębiej?

Hork wzruszył ramionami i ziewnął przeciągle.

— Nie możemy, chyba że między bergami powstanie kanał. Tworzą one od tego miejsca nieprzerwaną, zbitą masę — zresztą, sama widzisz. Nie, to już koniec podróży. — Przeleciał przez kabinę, wyciągnął z koryta dla świń trochę nietkniętej karmy i bez entuzjazmu zaczął przeżuwać liście. Podał swojej towarzyszce kilka garści karmy. — Masz — powiedział.

Dura przyjęła od niego jedzenie. Była zamyślona. Furkot turbiny ustał. Czuła się zawieszona w ciszy, którą przerywało jedynie ochrypłe sapanie świń i niezbyt donośne stukanie odłamków hiperonicznych o tarczę magnetyczną. Zaprzężone zwierzęta drżały ze strachu, szarpiąc się w uprzęży i przewracały swymi oczami. Jedząc, dziewczyna głaskała ich boki pokryte rozszerzonymi porami. Uspokaj anie wystraszonych zwierząt — opieka nad stworzeniami, które odczuwały jeszcze większy strach niż ona — zmniejszało jej napięcie.

Hork splótł ręce. Pod jego błyszczącym kostiumem rysowały się masywne ramiona.

— No cóż, jeszcze nigdy nie byłem na takim dziwnym pikniku.

— Co teraz robimy?

— A któż to może wiedzieć? — Uśmiechnął się do niej, pokazując trochę zawodowego wdzięku. — Być może pokonaliśmy tak długi dystans tylko dlatego, żeby zobaczyć to. — Wskazał okno. — Materię rdzeniową. Twardą, niebezpieczną i martwą. W każdym razie, zabawa jeszcze się nie skończyła. Przecież dopiero przybyliśmy na miejsce. Możemy tu zostać wiele dni, jeśli będziemy musieli.

Dura wybuchnęła śmiechem.

— Może powinieneś wyjść na zewnątrz i wygłosić przemówienie. Przebudzić Kolonistów z ich tysiącletniej drzemki.

Hork patrzył na nią beznamiętnie, poruszając szczękami. Po chwili odwrócił się. Zlekceważył ją całkowicie.

Było jej głupio. Poczuła się osamotniona, a cisza, która znowu zapanowała w kabinie, sprzyjała powrotowi lęku. Głaskała dygoczące świnie i przeżuwała listki.

Zastanawiała się, jak długo będą musieli tu czekać, zanim uparty Przewodniczący się podda albo zanim coś się wydarzy — coś, o czym już teraz myślała z przerażeniem.

Potem okazało się, że wcale nie musieli czekać długo.


* * *

Hork wrzasnął. Strach sprawił, że jego głos zabrzmiał piskliwie.

Dura, której jakoś udało się zasnąć, gwałtownie podskoczyła, czując w płucach i oczach duszne Powietrze. Szybko rozejrzała się dookoła.

Zielony blask lamp wypełniał kabinę niesamowitymi, wyrazistymi cieniami. Przerażone świnie kwiczały i prężyły się, chcąc zrzucić uprząż. W zachowaniu Horka nie było ani śladu arogancji i zarozumiałości. W zmiętym, poplamionym kombinezonie opierał się plecami o ścianę i bezskutecznie usiłował znaleźć jakąś broń. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy pasażerowie „Latającej Świni", zarówno ludzie jak i zwierzęta, odlecieli od środka cylindrycznego statku niczym szczątki powolnej eksplozji.

Córka Logue'a zamrugała oczami, żeby widzieć lepiej, co się wokół niej dzieje. Przekonała się, że nie było żadnego wybuchu, w geometrycznym środku cylindra — źródle całego zamieszania — znajdowała się jeszcze jedna osoba. Trzecia ludzka istota, tutaj, gdzie poza nią i Horkiem nie mógł nikt przebywać…

Wytężając wzrok, Dura doszła do wniosku, że widzi raczej coś, co przybrało ludzką postać. W kabinie znajdowała się masywnie zbudowana kobieta, wyraźnie starsza od niej i ubrana w coś, co mogło być tuniką Poławiacza, tyle że lśniło pastelowym karmazy-nem i było pozbawione szwów. Miała czarne, ciasno upięte włosy. Z jej oczodołów, nozdrzy i ust wydostawała się fioletowa poświata.

Dziewczyna zauważyła, że oczy tej istoty nie są wklęsłe. Było w nich ciało — kulki, które poruszały się niezależnie od mięśni twarzy niczym zwierzęta uwięzione wewnątrz czaszki.

Dura poczuła, że listki podchodzą jej do gardła. Miała ochotę krzyczeć, wdrapywać się na ściany statku, żeby uciec. Starała się nie poruszać. Zmusiła się do uważnej obserwacji.

— To coś wygląda jak kobieta — szepnęła do Horka. — Jak człowiek. Ale to jest niemożliwe. Jak człowiek mógłby tu przeżyć? Przecież nie ma tu Powietrza do oddychania ani…

— Naturalnie, że to nie jest człowiek — przerwał jej zniecierpliwiony Hork. W jego głosie wyczuwało się jeszcze strach. — To musi być… coś innego, co wykorzystuje ludzką powłokę. Worek ognia ukształtowany na wzór człowieka.

— Ale jak nazwać to coś innego?

— Skąd mam wiedzieć?

— Myślisz, że to Xeelee?

— Jeszcze żaden człowiek nie widział Xeelee. Tak czy owak, Xeelee to tylko legenda.

Ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że narasta w niej gniew. Doprawdy, żeby w takim momencie ktoś śmiał ją pouczać! Rzuciła Horkowi wściekłe spojrzenie i syknęła:

— To właśnie legendy sprawiły, że mnie tutaj sprowadziłeś, pamiętasz?

Przewodniczący miasta Parz zerknął na Durę z irytacją, a potem odwrócił się, żeby popatrzeć na istotę o wyglądzie kobiety. Kiedy przemówił, Dura nie mogła nie podziwiać jego spokojnego tonu.

— Hej, ty — zagadnął wyzywająco. — Intruzie. Czego od nas chcesz?

Wydawało się, że cisza, przerywana sapaniem świń, trwa nieskończenie długo. Spoglądając na ohydne fałdy ciała, które przykrywały wgłębienia uszne nieznajomej, córka Logue'a zastanawiała się, czy ta istota jest w stanie usłyszeć Horka, a co dopiero udzielić mu odpowiedzi.

Jednak po pewnym czasie istota o wyglądzie kobiety otworzyła usta. Spomiędzy warg trysnęła struga światła, a dźwięk, który wydała kobieta, był grubszy niż jakikolwiek głos wydobywany z piersi człowieka, i, przynajmniej na początku, nieartykułowany.

Po chwili Dura przekonała się ze zdumieniem, iż nieznajoma zaczyna wypowiadać słowa.

Oczekiwałam… oczekiwaliśmy was. Nie śpieszyło się wam zbytnio. No i strasznie się namęczyliśmy, zęby was znaleźć. — Rozejrzała się po wnętrzu „Świni". Jej szyja kręciła się nienaturalnie jak na przegubie kulkowym. Czy tylko na tyle was stać? Powinniście opaść znacznie głębiej; w tym miejscu warunki transmisji są fatalne…

Ludzka załoga „Latającej Świnii" wymieniła pełne konsternacji spojrzenia.

— Czy rozumiesz mnie? — zapytał istotę Hork. — Czy jesteś Kolonistą?

— Oczywiście, że cię rozumie — syknęła Dura, którą znowu ogarnęła złość. Ta torba ze skóry ludzkiej budziła w niej nie tylko lęk, ale także fascynację. — Jak to jest możliwe, że mówisz naszym językiem?

Poruszające się wargi istoty nasuwały okropne skojarzenie z ryjkiem świni powietrznej, a kulki w oczodołach kolejny raz okręciły się. Obserwując kobietopodobną rzecz, Dura doszła do wniosku, że dostrzega w niej coraz mniej cech ludzkich. Uświadomiła sobie, iż ma przed sobą kukiełkę jakiegoś tajemniczego hiperonowego stworzenia przebywającego na zewnątrz kadłuba. Wyjrzała przez okno, zastanawiając się, czy wpatrują się w nią czyjeś potężne, ciemne oczodoły.

Istota o wyglądzie kobiety uśmiechnęła się. To była upiorna parodia.

Naturalnie, ze cię rozumiem. Jestem, jak to określiłeś. Kolonistą… ale jestem również twoją babką. W każdym razie, w drugim lub trzecim pokoleniu…


* * *

Na tydzień przed Dniem Igrzysk lekarz Muub wysłał Addzie zaproszenie, aby starzec wspólnie z nim oglądał imprezę z loży Komitetu wysoko nad stadionem. Wiekowy myśliwy poczuł, że jest traktowany protekcjonalnie. Nie miał wątpliwości, że medyk nadal uważa go za nie ucywilizowanego dzikusa z nadpływu i będzie ubawiony jego reakcją na wielkie wydarzenie w życiu Miasta. Stary nadpływowiec nie miał ochoty dostarczać mu takiej rozrywki.

Jednakże nie odrzucił zaproszenia. Pomyślał, że być może Farr chciałby obejrzeć Igrzyska z tak korzystnego punktu widokowego. Chłopiec nadal miał kapryśne usposobienie. Adda nie potrafił go rozgryźć. Zresztą, ostatnio widywał brata Dury bardzo rzadko. Młodzieniec starał się spędzać większość czasu z buntowniczą, odseparowaną społecznością surferów, przywierających przez połowę życia do Skóry Miasta.

Ostatecznie Farr nie pojawił się na Igrzyskach. Miasto bardzo się zmieniło. Wprawdzie Adda znał je od niedawna, ale od razu spostrzegł, iż na skutek zniszczeń wywołanych Zaburzeniami utraciło część swojego ducha. W wielkich alejach połowa sklepów i kafejek była zamknięta. Zauważało się też brak dygnitarzy obnoszących się ze swoim bogactwem i korzystających z zaprzęgów perfumowanych świń. Wszędzie obserwowało się nie tyle kryzys, ile wynikającą z niedostatku prostotę. Nadeszły ciężkie czasy; ludzie musieli dużo przecierpieć i się napracować, aby poprawić sytuację i znowu móc się bawić.

Wydawało się jednak, że ponura atmosfera nie zagrozi Igrzyskom. W miarę jak się zbliżały, Adda czuł, że rytm życia Miasta przyśpiesza. Ludzie chętniej pojawiali się na ulicach, spierali się i zakładali o wyniki rozmaitych, dziwnie nazywanych dyscyplin. Toboggan. Slalom. Nurkowie Biegunowi… Igrzyska miały być dla metropolii czymś w rodzaju wakacji, wytchnieniem od codziennego mozołu.

Wiekowy nadpływowiec odczuwał zaciekawienie. Dlatego w końcu postanowił skorzystać z zaproszenia Muuba. Stadion tworzyło duże pudło o ścianach z przezroczystego drewna, przytwierdzone do jednej z górnych krawędzi Miasta. Lożę Komitetu stanowił balkon, który wystawał z górnej powierzchni Parz, nad samym stadionem. Żeby się w niej znaleźć, Adda musiał dotrzeć do najwyżej warstwy Góry, do Ogrodu okalającego Pałac. To luksusowe otoczenie onieśmielało go bardziej niż kiedykolwiek. Falując, mijał miniaturowe, rzeźbione drzewa skorupowe; wymachiwał przy tym swoimi poplamionymi opatrunkami jak bronią. Zanim doleciał na miejsce, trzykrotnie rewidowały go grupy pełnych pogardy strażników. Z upodobaniem wykrzykiwał pod ich adresem obelgi.

Wreszcie został wprowadzony do loży. Tworzyła ona kwadratową platformę o szerokości dwudziestu ludzi, a jej dach stanowiła kopuła z przezroczystego drewna. Wnętrze wypełniały równe rzędy kokonów, luźno przywiązanych linkami do szkieletu konstrukcji. Adda zauważył, że połowa miejsc już była zajęta, dworzanie i inni dygnitarze spoczywali w miękkich skórzanych osłonach niby wielkie, błyszczące, owadzie larwy. Rozmawiali głośno i z ożywieniem albo zanosili się śmiechem. Spowijał ich intensywny, ciężki zapach perfum.

Jakaś mała, niepozorna kobieta w brązowawej tunice eskortowała Addę do pierwszego rzędu. Muub już leżał w swoim kokonie. Splótł długie, cienkie ręce na klatce piersiowej i patrzył w dół, na stadion. Powitał swego gościa skinięciem głowy; jego łysa czaszka trochę lśniła. Wiekowy nadpływowiec odczuwał zakłopotanie, gdy kobieta pomagała mu wgramolić się do wolnego kokonu. Wciąż miał sztywne nogi i ledwo poruszał prawą ręką, dlatego trzeba było go unosić jak drewnianą statuę. Natychmiast zbliżyła się do niego kolejna kobieta, która z uśmiechem zaproponowała mu słodycze. Odprawił ją, warcząc gniewnie.

Muub uśmiechnął się do niego pobłażliwie.

— Cieszę się, że postanowiłeś tu przybyć, Adda. Sądzę, że ten dzień będzie dla ciebie interesujący.

Starzec skłonił głowę, siląc się na grzeczność. Ostatecznie przyjął zaproszenie lekarza. Ale co go tak irytowało w zachowaniu tego mężczyzny? Odwrócił przez ramię głowę w kierunku ubranych w błyszczące stroje dworzan.

— Ci tutaj chyba podzielają twoją opinię.

Muub spojrzał na dworskie elity z wyniosłą pogardą.

— Dzień Igrzysk to spektakl, który zawsze ekscytuje prostaków — odparł cicho. — Bez względu na to, ile razy jest oglądany. A poza tym, jak świetnie wiesz, Hork jest nieobecny. I dopóki Przewodniczący nie wróci, moi bardziej powierzchowni koledzy będą odczuwali brak władzy. — Przez chwilę słuchał paplaniny pozostałych gości z loży, przechylając swoją wielką, delikatną głowę na bok. — Zwróć uwagę, jakim tonem mówią. Są jak dzieci pod nieobecność rodzica. — Westchnął.

Adda wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— No cóż — powiedział — miło wiedzieć, że lekceważysz nie tylko nadpływowców. — Ostentacyjnie zignorował reakcję Muuba. Nachylił się do przodu i patrzył przez ścianę z przezroczystego drewna.

Znajdowali się na górnym obrzeżu Miasta. W dole rozciągała się drewniana Skóra — potężna, nierówna, mocno sfatygowana. Wielkie wstęgi kotwiczne z materii rdzeniowej tworzyły srebmo-szare łuki przecinające niebo. Daleko niżej było widać sinofioletowy Biegun. Na niebie wokół Parz lśniły linie wirowe, które podążały wokół krzywizny Gwiazdy ku własnemu biegunowi rotacji…

Adda przez moment wpatrywał się w linie wirowe. Czy były bardziej zbite niż zazwyczaj? Usiłował wykryć prąd powietrzny, napór kolejnego Zaburzenia. Jednak nie znajdował się na otwartej przestrzeni — nie był w stanie wyczuć różnicy w zapachu fotonów ani zakłóceń w ruchach Powietrza, toteż nie mógł być pewien, że zachodzą jakiekolwiek zmiany.

Ogromny stadion zapełniał się ludźmi, którzy tłumnie zajmowali miejsca w Powietrzu na trybunach, wchodząc jeden na drugiego albo wdrapując się po linach i poręczach. Pomimo osłony z przezroczystego drewna Adda słyszał ich podniecone ryki. Miał wrażenie, że dźwięk dochodzi do niego falami, w których można było wyróżnić poszczególne głosy — płacz niemowlęcia, wrzaski handlarzy krążących wśród widzów. Z wylotów kanalizacyjnych płynęły strugi odpadów z osłony stadionu, które przedostawały się do cierpliwego Płaszcza.

Z dala od cielska Miasta aerobaci łagodnie falowali w Powietrzu, tworząc preludium do Igrzysk. Byli młodzi, zwinni, nadzy. pomalowani na jaskrawe kolory. Kręcąc nogami i rękami, poruszali się spiralnie wzdłuż linii wirowych i pikowali na siebie nawzajem, chwytając się za ręce i wirując, by po chwili polecieć nowymi szlakami. Adda naliczył ich około setki. Taniec aeroba-tów — z pozoru chaotyczny, lecz naszpikowany przemyślnymi elementami choreograficznymi — był jakby eksplozją młodych ciał w przestrzeni Płaszcza.

Starzec uświadomił sobie, że Muub obserwuje go. W płytkich oczodołach lekarza malowało się zaciekawienie. Adda celowo rozdziawił usta, grając rolę ogłupiałego turysty.

— Daję słowo — mruknął. — Ale ludzi. Medyk odchylił głowę i roześmiał się.

— W porządku, Adda. Może zasłużyłem sobie, ale chyba nie powinieneś mieć mi za złe, że interesuje mnie twoja reakcja na to wszystko. Takie sceny mogą być dla ciebie czymś niemal niewyobrażalnym, biorąc pod uwagę to, że kiedyś żyłeś w nadpływie.

Stary myśliwy rozejrzał się dookoła, próbując objąć wzrokiem całą scenerię — ogromny wytwór ludzkich rąk, czyli Miasto, tysiąc ludzi zgromadzonych tylko w jednym celu, prawie niewiarygodne bogactwo dworzan w Loży, ich zbytkowne stroje, słodycze i służbę, aerobatów wymachujących kończynami w zamaszystym tańcu.

— Tak, to robi wrażenie — przyznał. Szukał właściwych słów, żeby wyrazić swoje uczucia. — I nie tylko. To w jakimś sensie podnosi na duchu. Skoro ludzie pracują razem, możemy rzucić wyzwanie samej Gwieździe. Chyba dobrze jest wiedzieć, że nie wszyscy muszą walczyć o przetrwanie w Powietrzu i wegetować jak Istoty Ludzkie. A jednak…

A jednak, czy musiało istnieć bogactwo i bieda? Miasto było wspaniałe, ale w porównaniu z Gwiazdą wydawało się czymś małym (i zapewne nie było większe niż kciuk Ur-człowieka). Lecz nawet w malutkich ścianach Parz występował sztywny podział na klasy: dworzanie w Loży, odgradzający się od mas, Góra i Dół oraz istniejące między nimi, niewidoczne, ale bardzo realne bariery. Dlaczego tak miało być? Wydawało się, że ludzie budują takie osady tylko po to, żeby znaleźć sposób dominowania nad innymi ludźmi.

Muub słuchał niezgrabnych wywodów Addy.

— Ależ to jest nieuniknione — odparł z obojętną miną. — Musisz dysponować jakąś strukturą — hierarchią — jeśli chcesz kierować skomplikowanymi, wzajemnie zależnymi systemami, które podtrzymują połączoną społeczność Miasta i zagłębia. Tylko w ramach tak zorganizowanej społeczności człowiek może sobie pozwolić na sztukę, naukę, mądrość — nawet na rozrywkę w najpodlejszym gatunku, taką jak te Igrzyska. A hierarchie wiążą się z władzą. — Uśmiechnął się protekcjonalnie do Addy. — Ludzie nie są zbyt szlachetni, nadpływowcze. Rozejrzyj się dookoła siebie. Ciemna strona ich natury ujawnia się za każdym razem, gdy któryś z nich czuje, że może przechytrzyć drugiego.

Adda pomyślał o swojej młodości w nadpływie, kiedy świat nie był jeszcze taki perfidny. Przypominał sobie grupy myśliwych, złożone z pięciu, sześciu osób: mężczyzn i kobiet, całkowicie zanurzonych w cichym Powietrzu, uważnych, wyczulonych na otaczające ich środowisko. Współpracując ze sobą, ci ludzie byli całkowicie świadomi wzajemnych powiązań i pełni życia.

Uświadomił sobie, że lekarz jest typowym obserwatorem, uważającym się za kogoś lepszego od całej reszty, lecz w gruncie rzeczy po prostu obojętnym i zimnym. Jedyny sensowny sposób życia polegał na byciu sobą, zarówno w świecie jak i w towarzystwie innych. Miasto przypominało potężną machinę skonstruowaną tak, aby zniechęcać obywateli do tego rodzaju zachowania — żeby ich odstręczać. Nic dziwnego, że młodzi ludzie wydostawali się z wlotów przeładunkowych i osiedlali na Skórze, ujarzmiając Powietrze dzięki sprytowi i zręczności. Oni szukali życia.

Światło zmieniło się. Soczysta żółć Powietrza nad Biegunem wydawała się jaśniejsza. Zaintrygowany starzec odwrócił głowę w kierunku nadpływu.

W loży i na stadionie rozległ się pomruk niecierpliwych widzów. Nadworny medyk dotknął ramienia Addy i pokazał mu coś w górze.

— Spójrz. Surferzy. Widzisz ich?

Surferzy tworzyli sześciokątny szyk; wyglądali jak błyszczące plamki rozproszone w Powietrzu. Nawet dotychczas obojętny Muub był podniecony i chyba zastanawiał się, co czują ci śmiałkowie, poskramiając pływ na takiej wysokości, tak daleko od Miasta.

Jednakże Addę nadal niepokoiła subtelna zmiana. Mierzył wzrokiem linię horyzontu, przeklinając ścianę z przezroczystego drewna, która zniekształcała widok.

Wreszcie dostrzegł coś.

W odległej części nadpływu, daleko na północ, linie wirowe zniknęły.


* * *

Nazywało się — nazywałasię — Karen Macrae. Urodziła się w miejscu zwanym Marsem tysiąc lat temu.

To są lata w skali Ziemi — tłumaczyła. Stanowią oczywiście mniej więcej połowę lat marsjańskich, ale niczym nie różnią się od waszych lat… Widzisz, zaprojektowaliśmy wasze biologiczne zegary tak, aby współgrały z przeciętnym tempem metabolizmu ludzkiego, i kazaliśmy wam liczyć rytmy gwiazdy neutronowej, zęby mieć z wami wspólny język w postaci dni, tygodni, lat… Chcieliśmy, żebyście żyli w takim samym tempie jak my, żebyście komunikowali się z nami. Karen Macrae zawahała się. To znaczy, Z nimi. Z normalnymi ludźmi.

Dura i Hork popatrzyli na siebie.

— Rozumiesz coś z tego? — syknął.

Dura spojrzała na Karen Macrae. Pływający wizerunek oddalił się od środka kabiny i wydawało się, że staje się bardziej chropowaty. Tworzył teraz coś w rodzaju mozaiki złożonej z małych, przepychających się sześcianów kolorowego światła.

— Czy jesteś Ur-człowiekiem? — zapytała Dura.

Karen Macrae zasyczała.

Czym? Och, masz na myśli normalnego człowieka? Nie, nie jestem nim, ale kiedy ś byłam…

Karen Macrae przybyła do Gwiazdy wraz z pięcioma setkami ludzi z innego miejsca. Dura pomyślała, że zapewne był to Mars. Założyli obóz na zewnątrz Gwiazdy. Kiedy się tam pojawili, Gwiazdy nie zamieszkiwały istoty ludzkie; występowały jedynie rodzime gatunki — świnie, płaszczki, pająki spinowe ze swymi pajęczynami, a także drzewa skorupowe.

Karen Macrae przyleciała do Gwiazdy, żeby ją zaludnić.

Struktura gwiazdy neutronowej jest zdumiewająco bogata — wyszeptała kanciasta postać. Czy pojmujecie to? Chodzi mi o to, ze Rdzeń jest jak wielkie, pojedyncze jądro — hiperjądro o dwudziestoczteroprocentowej zawartości materii hiperonowej. I jest fraktalny. Wiecie, co to oznacza? Że ma strukturę we wszystkich skalach, aż do…

— Proszę. — Hork podniósł ręce. — To jest potok słów, które nie przekazują… niczego.

Kostki tworzące twarz Karen rozpychały się jak małe owady. Jestem Polonistką pierwszej generacji — powiedziała. Zbudowaliśmy środowisko wirtualne w hiperjądrze — w Rdzeniu.

Dane o mnie zostały przekazane, za pośrednictwem łącza w moim spoidle wielkim[4], do środowiska tutaj, w Rdzeniu. Karen Macrae zasłoniła mięsiste, obrzydliwe kulki w oczodołach fałdami skóry. Czy rozumiecie mnie?

— Jesteś kopią — wycedził Hork. — Kopią Ur-człowieka mieszkającą w Rdzeniu.

— Gdzie jest Ur-kobieta Karen Macrae? — zagadnęła Dura.

— Czy ona nie żyje?

Nie ma jej tutaj. Jak tylko się tutaj osiedliliśmy, statek odleciał. Nie wiem, gdzie ona te raz jest…

Dura usiłowała wykryć emocje w głosie kobietopodobnej istoty — czy była obrażona na swój pierwowzór, który ją stworzył i wrzucił tu, do Rdzenia Gwiazdy? Czy zazdrościła mu? Jednak dziwny stwór mówił tak ochryple, że dziewczyna nie była w stanie znaleźć odpowiedzi na żadne ze swoich pytań. Przypomniał jej się system nagłośnieniowy w aucie powietrznym Toby Mixxaxa.

Karen Macrae powiedziała przybyszom z Płaszcza, że kolonia ludzkich kopii, które przetransferowano do Rdzenia, miała urządzenia łączące je z realnym środowiskiem Gwiazdy. Posiadała system do produkowania czegoś, co nazywało się materią egzotyczną[5].

Poprzecinała Płaszcz tunelami czasoprzestrzennymi, łącząc Biegun z Biegunem, i zbudowała sieć pięknych miast.

Kiedy ludzkie kopie skończyły pracę. Płaszcz wyglądał jak ogród. Był czysty i pusty. Czekał.

Dura westchnęła.

— I wtedy zbudowaliście nas.

— Rzeczywiście — powiedział Hork. — Wiemy o tym z naszych cząstkowych przekazów historycznych. Zostaliśmy zrobieni. Jak zabawki — dodał gniewnie w poczuciu upokorzenia.

Świat był w tamtych czasach oazą spokoju. Ludzie nie musieli walczyć o przetrwanie. Zaburzenia zdarzały się bardzo, ale to bardzo rzadko. Przekopiowani Koloniści, nadal rezydujący w Rdzeniu, byli dla Istot Ludzkich kimś w rodzaju nieśmiertelnych, wszechwiedzących rodziców.

Falowanie przez tunele czasoprzestrzenne z nadpływu do Bieguna trwało najwyżej jedno uderzenie serca.

Hork przysunął się do kobietopodobnej istoty.

— Spodziewaliście się, że tu dotrzemy i będziemy was szukać.

Mieliśmy nadzieję, te przybędziecie. My nie moglibyśmy wybrać się do was.

— Dlaczego?

Dura odniosła wrażenie, że jej towarzysz dosłownie warczy na tę starożytną, fascynującą kobietę-powłokę i czuje do niej irracjonalną złość.

— Dlaczego potrzebujecie nas teraz? — pytał.

Karen Macrae odwróciła głowę. Świetliste klocki tworzące jej ciało przemieszczały się i zderzały bezszelestnie, a raczej, jak zauważyła Dura, przechodziły przez siebie nawzajem z taką łatwością, jakby były zrobione z kolorowego Powietrza.

Zaburzenia — rzekła powoli. One niszczą Rdzeń… niszczą nas.

Dura zmarszczyła czoło.

— Dlaczego nie przeciwdziałacie im? Nie mamy już Złącz do realnego środowiska. Usunęliśmy je. Głos Karen stawał się coraz bardziej niewyraźny, a klocki składające się na jej postać zwiększały objętość, sprawiając, że ta ludzka powłoka coraz mniej przypominała człowieka.

Rozkładając szeroko ciężkie ręce na drewnianej powierzchni, Hork odepchnął się od ściany kabiny.

— Dlaczego? Dlaczego się wycofaliście? Zbudowaliście nas. Potem zabraliście nam nasze narzędzia. Porzuciliście nas. Toczyliście wojnę z nami; pozbawiliście nas naszych skarbów, naszego dziedzictwa. Dlaczego? Dlaczego?

Karen odwróciła się do niego. Fioletowe klocki odpływały z jej niewyraźnie zarysowanych, otwartych ust. Rozszerzała się i zamazywała. Klocki tworzące jej wizerunek pęczniały.

Hork rzucił się ku coraz mniej wyrazistej postaci. Wszedł w nią, jakby była tylko Powietrzem, i uderzał dłoniami o ulotne, załamujące się sześciany światła.

— Dlaczego nas zrobiliście? W jakim celu przebywaliśmy tutaj? Dlaczego nas opuściliście?

Klocki eksplodowały. Dura cofnęła się na widok monstrualnej, nabrzmiałej jak balon twarzy Kolonistki i bladych brył w jej oczodołach. Nastąpił bezdźwięczny wstrząs. Kabinę zalała fala fioletowego światła, które uciekło przez ściany statku i przedostało się do oceanu otaczającego pojazd. Ludzka powłoka Karen Macrae całkowicie się rozpłynęła. Hork okręcił się w Powietrzu i młócił pustkę rękami w bezsilnej złości.

Tymczasem w kabinie pojawiły się nowe niebieskozielone cienie, które rzucał jakiś obiekt za plecami Dury. To coś znajdowało się na zewnątrz statku. Dziewczyna odwróciła się.

Natychmiast rozpoznała czworościan, obiekt o czterech płaszczyznach obramowanych lśniącymi niebieskimi liniami, które przypominały fragmenty linii wirowych. Nad płaszczyznami błyszczały złociste, podobne do zmarszczek tafle. Bok tej konstrukcji był długi na około dziesięciu ludzi, a szerokość jej płaszczyzn umożliwiłaby przejście statkowi o rozmiarach, którymi charakteryzowała się „Świnia".

To była brama. Czterostronna brama…

Dura znowu poczuła się jak dziecko; na jej twarzy powoli wykwit! zdumiony uśmiech. Wiedziała, że ma przed oczami Złącze tunelowe, najcenniejszy ze wszystkich skarbów, które przepadły w Rdzeniu.

Być może tędy zdołaliby się wydostać z Gwiazdy.

Chwyciła tunikę Horka. Jej strach ustępował miejsca zdziwieniu i zachwytowi.

— Czy rozumiesz, co to oznacza? Będziemy mogli podróżować, pokonywać przestrzenie Gwiazdy w jednej chwili, tak samo jak mogliśmy to robić przed Wojnami…

Mężczyzna odepchnął ją bezceremonialnie.

— Jasne, że rozumiem, co to oznacza. Karen Macrae nie jest w stanie powstrzymać Zaburzeń. I dlatego — po raz pierwszy od czasu, gdy wyrzucili nas do Płaszcza przed tak wieloma laty, zostawiając na łaskę losu — ona i jej zaśmiecający Rdzeń przyjaciele potrzebują nas. A zatem ty i ja będziemy musieli przejść przez ten obiekt, nie wiadomo dokąd, i sami powstrzymać Zaburzenia.

Загрузка...