Wszystkie gwiazdy, z wyjątkiem ich Gwiazdy, zniknęły, zabierając ze sobą całe światło. Na opustoszałym niebie pozostała tylko Gwiazda ze swoim pierścieniem i potężnym, krwawiącym towarzyszem…
Nie. Dura uświadomiła sobie, że Gwiazda nie jest zupełnie osamotniona. Na niebie pojawił się łuk — wielobarwna wstęga, cienka i perfekcyjna; opasywała częścią swojej krzywizny środowisko Ur-ludzi, a dalej przechodziła za Gwiazdą.
Ta wstęga tworzyła krąg wokół wszechświata i zawierała w sobie światło gwiazd.
Hork pojawił się przed Durą. Gwiezdny łuk rozjaśniał miejscami jego szarą twarz.
— No? — zagadnął poirytowanym głosem. — Co teraz? Potarła czoło.
— Każde położenie strzałki pokazuje nam więcej elementów naszego otoczenia — więcej wszechświata. Jak gdyby usuwano z naszych oczu kolejne warstwy, kolejne zasłony.
— Zgadza się. — Uniósł wzrok ku gwiezdnemu łukowi.
— A więc to musi być prawda? Ostatnia scena, po odsłonięciu wszystkich zasłon? — Pokręcił głową. — Ale co to wszystko znaczy?
— Niebo, które widzieliśmy przedtem — gwiazdy rozsypane na nim — wydawało się nam dziwne, wręcz przerażające. Ale przynajmniej wyglądało naturalnie. Gwiazdy były takie jak nasza Gwiazda, tyle że świeciły w większym oddaleniu.
— Rzeczywiście. Natomiast to niebo wydaje się zniekształcone. I jak to się dzieje, że wciąż jesteśmy w stanie dostrzegać naszą Gwiazdę? Dlaczego jej światło również nie zostało rozmazane w tej absurdalnej obręczy?
Rozmazane światło… Podoba mi się. Jaki on spostrzegawczy. Dura okręciła się w Powietrzu, usiłując stłumić okrzyk. Suchy, łagodny głos, emanujący z próżni wielkiego pomieszczenia, wzbudził w niej potworny strach.
— Karen Macrae — powiedział Hork z wrogością w głosie. W Powietrzu, w odległości zaledwie jednego człowieka, zarysowały się blade, różnobarwne sześciany światła tworzące ramiona i głowę. Kontury były słabiej widoczne niż w Podpłasz-czu — kolory wyblakły, a sześciany miały większe rozmiary. Kolonistka otworzyła oczy. Dura znowu poczuła obrzydzenie na widok mięsistych gałek umieszczonych w oczodołach.
Hork miał rację. Karen Macrae zabrała się z nimi w bryłce materii rdzeniowej przytwierdzonej do boku „Świni" i w ten sposób pokonała całą drogę z głębin Gwiazdy do tego odległego, ponurego miejsca.
Światło gwiazd jest rozmazane. Rzeczywiście. I musicie zrozumieć, dlaczego jest rozmazane i co się z wami dzieje. Ściany tego pomieszczenia nie są oknami; posiadają zdolność przetwarzania danych — są wirtualnymi urządzeniami, zdolnymi do przekształcenia natury dopplerowskie go przesunięcia…
Hork zbliżył się do Karen Macrae.
— Gadaj normalnie, do cholery.
Zniekształcona głowa powoli obróciła się.
Dopplerowskie przesunięcie ku fioletowi. Podróżujecie… Podróżujemy przez przestrzeń z ogromną prędkością. Prawie tak szybko jak światło. Rozumiecie? I dlatego…
— I dlatego prześcignęliśmy światło gwiazd — dokończył Hork. — Chyba rozumiem. Ale dlaczego wciąż widzimy Gwiazdę oraz jej system z pierścieniem i gigantycznym towarzyszem?
Wydawało się, że Karen cofa się do swojej niecałkowicie uformowanej głowy; mięsiste gałki jej oczu kręciły się dookoła jak zwierzątka.
Dura usiłowała znaleźć odpowiedź na pytanie swojego towarzysza.
— Ponieważ Gwiazda podróżuje z nami. I dlatego wciąż widzimy jej światło. — Spojrzała na mężczyznę powątpiewająco. — Czy takie wyjaśnienie ma sens?
— Ach, Kolonistka i jej zagadkowa paplanina — burknął Hork. — W porządku. Załóżmy, że masz rację. Ostatecznie i tak nie mamy lepszego wytłumaczenia. Załóżmy, że podróżujemy wraz z Gwiazdą przez przestrzeń z prędkością światła. Dlaczego? Skąd przybywamy? Dokąd zmierzamy?
Karen Macrae nie odpowiadała. Świetlne sześciany pełzały po jej obliczu jak pijawki.
Hork i Dura popatrzyli na siebie nawzajem, jakby spodziewali się wyczytać odpowiedź ze swoich poirytowanych twarzy.
Po chwili znowu rozejrzeli się dookoła, starając się zrozumieć przyczyny zniekształceń na niebie. W tym zbiorowisku rozpędzonych światów Dura czuła się mała, krucha i bezradna. Światło było rozmazane symetrycznie i po krótkim sporze doszli do wniosku, że ich punkt wyjściowy i miejsce przeznaczenia muszą się znajdować na biegunach wyimaginowanej kuli wokół nich; kuli, której równik zaznaczony był łukiem gwiezdnym. Hork wyciągnął rękę ku strzałce.
— Dobrze. Przekonajmy się, co można tam zobaczyć… — Ustawił strzałkę w przedostatnim położeniu.
Gwiazdy pouciekały z rozsypującego się łuku gwiezdnego i wróciły do swych rozproszonych na niebie domostw.
Hork zaczął falować w kierunku jednego z wyimaginowanych biegunów. Spoglądał poprzez mgliste, klockowate urządzenia Ur-ludzi w przestrzeń kosmiczną. Durze, która została w pobliżu Karen Macrae, wydawał się zabawką, plamką pływającą w nieokreślonym bezmiarze Ur-ludzi.
— Nic tu nie ma — zawołał rozczarowanym tonem. — Tylko anonimowy szlak gwiazd.
— Wobec tego to musi być na drugim końcu komory. Na przeciwległym biegunie. Chodź.
Czekała, aż wróci, a potem ramię w ramię pofalowali zgodnie z kierunkiem lotu Gwiazdy.
Na biegunie nieba rzeczywiście coś było: na tle gwiazd widniał jakiś wielki — mimo że obserwowało się go z daleka — obiekt o wyraźnych zarysach.
Karen Macrae mówiła coś. W cichej komorze jej słowa brzmiały jak westchnienia.
Przybysze z Płaszcza cofnęli się pośpiesznie i przybliżyli twarze do zamglonych warg Kolonistki.
— Co to znaczy? — zapytała Dura, bliska rozpaczy. — Nie spróbujesz jeszcze raz? Co do nas mówisz?
… Pierścień. Widzicie go? Mam tak mało mocy przetwarzającej, te… dętko… do Pierścienia…
Dura odwróciła się i popatrzyła na olbrzymie „coś". Ogarnął ją strach zrodzony z bajek dla dzieci, ze starych, przeinaczanych legend.
Auto odleciało.
Adda trzymał się prowizorycznych drzwi oddziału i wciągał Powietrze do płuc. Rozejrzał się po niebie. Ponura ciemnożółta panorama coraz mniej przypominała bezpieczny, uporządkowany Płaszczoobraz, który towarzyszył jego dojrzewaniu: linie wirowe tworzyły nieciągłe pętle spinowe, które próbowały się rozplatać, a promienie gwiazdołamaczy nadal przecinały Powietrze i atakowały Rdzeń, przyjmując nienaturalnie pionową pozycję.
Pomimo że Adda był zmęczony, coś nieustannie drążyło jego świadomość. Odniósł wrażenie, że zrobiło się trochę ciemniej. Co mogło spowodować tę zmianę? Opuścił oddział i falując, uniósł się na wysokość kilku ludzi. Pozostawił za sobą Skórę, drewnianą ścianę bez końca, przysłaniającą widok połowy nieba. Tę podziurawioną przez setki nierównych otworów zewnętrzną powłokę Parz opasywały olbrzymie wstęgi kotwiczne. Z popękanych ścian nadal wypływał coraz wolniejszy strumień samochodów i ludzi, który rozpraszał się w pustkowiu Powietrza. Pociemniała Skóra budziła grozę…
No właśnie. Była zbyt ciemna.
Adda poleciał jeszcze dalej i wykręcił głowę, żeby przyjrzeć się wstęgom kotwicznym z materii rdzeniowej. Wielkie obręcze wyglądały jak szara klatka opasująca drewnianą fasadę Miasta. Jeszcze do niedawna wokół nich trzeszczał błękitny gaz elektronowy, lecz teraz były matowe, martwe.
Gaz przestał świecić.
Zatem prądnice, potężne, opalane drewnem płuca metropolii w końcu przestały funkcjonować. Być może zostały opuszczone przez obsługę albo jakaś istotna część infrastruktury Parz załamała się na skutek wyczerpującej obrony przed wahaniami Mag-pola.
Zresztą, nie miało to większego znaczenia.
Coś wybuchło. Z dolnej części olbrzymiego kadłuba, na styku Grzbietu i głównej dzielnicy mieszkaniowej, wystrzelił grad odłamków. Kawałki rozszczepionego drewna mieszały się z odpadami, nieprzerwanie wydalanymi przez metropolię.
Za kilka uderzeń serca Miasto mogło ulec całkowitej zagładzie.
Falując energicznie, Adda wrócił do prowizorycznego szpitala i dał nurka w kłębowisko obandażowanych pacjentów, udręczonego personelu oraz wolontariuszy. Farr właśnie pomagał Deni Maxx, która zakładała opatrunek jakiemuś rannemu. Starzec bezceremonialnie chwycił oboje za ramiona, odciągnął od nieprzytomnego pacjenta i skierował do wyjścia.
— Musimy się stąd wydostać.
Lekarka spojrzała na niego ze zdziwieniem; ciemnożółte światło Powietrza znaczyło jej twarz cienistymi bruzdami.
— Nie rozumiem. Co się stało?
— Wstęgi kotwiczne straciły zasilanie — syknął Adda. — Nie mogą utrzymać Parz tu, nad Biegunem. Miasto znajdzie się pod wpływem potężnych sił i odpłynie stąd, zacznie dryfować. Musimy uciekać. Miasto nie wytrzyma.
Farr obejrzał się na pacjentów i zbieraninę przypadkowych sanitariuszy.
— Ale przecież nie skończyliśmy…
— Farr — przerwał mu Adda, starając się przekonać chłopca za wszelką cenę — wszystko już się skończyło. Spisałeś się świetnie, ale nie możesz zrobić już nic więcej. Gdy tylko odczujemy skutki awarii wstęg, tak czy owak nie będziemy w stanie dokończyć ewakuacji.
Deni Maxx patrzyła starcowi w oczy. Miała zaciśnięte usta.
— Ja zostaję.
Adda poczuł, że jego schorowane serce znowu pęka.
— Ale przecież czeka cię pewna śmierć — powiedział błagalnym tonem. — Ci nieszczęśnicy i tak nie zdołają przetrwać. Nie ma sensu…
Wyrwała ramię z jego uścisku. Popatrzyła na oddział takim wzrokiem, jakby jej rozmowa z byłym pacjentem była tylko chwilą wytchnienia od pracy.
Kiedy Adda położył rękę na koślawej ramie drzwi, poczuł silną, gwałtowną wibrację, która dochodziła z trzewi Miasta; fale drgawek rozchodziły się po nagiej skórze jego rąk i szyi.
Może było już za późno. Przecisnął się przez prowizoryczne wyjście i znalazł w otwartym Powietrzu.
Obejrzał się za siebie. Deni Maxx z determinacją torowała sobie drogę w kierunku pacjentów. Zlekceważyła jego ostrzeżenie. Albo zapomniała o nim. Jednakże Farr nadal trzymał się blisko drzwi i patrzył na oddział, nie potrafiąc podjąć decyzji.
No cóż, Deni była stracona, ale Adda miał jeszcze nadzieję, że uratuje Farra.
Napiął mięśnie, chwycił młodzieńca za rękę, wyciągnął ze szpitala i cisnął w Powietrze. Chłopiec daremnie się bronił. Wyglądał jak porzucony owad, śmiesznie malutki na tle ogromnej, zniszczonej ściany. Spojrzał gniewnie na Addę.
— Nie miałeś prawa tego zrobić.
— Wiem. Wiem. Będziesz mógł mnie nienawidzieć. A teraz faluj, do diabła; faluj najmocniej jak potrafisz!
Z Północy nadciągała złowieszcza czerwona poświata oblewająca całe niebo. Starzec jeszcze nigdy nie widział takiego blasku. Za jego sprawą Płaszcz nasiąkał ciemnością, w której gwiazdołamacze Xeelee lśniły niczym otwarte kłody drzew.
Znowu z wnętrzności Miasta dobiegł trzask miażdżonego drewna i pękającej materii rdzeniowej. Skórę pokryły fałdy. Na jej powierzchni pojawiły się fale o wysokości jednego mikrona, a drewno pękało w serii małych wybuchów.
Adda spuścił głowę i wierzgał nogami w kipiącym Powietrzu; falując uciekał jak najdalej od Parz.
Z oddali Pierścień wyglądał jak lśniący klejnot, piękny, ale kruchy.
— Wierzyłam prawie we wszystkie historie, które opowiadał mi ojciec — mówiła Dura. — Ale chyba nigdy do końca nie wierzyłam w sam Pierścień.
Pierścień Boldera, największa konstrukcja techniczna wszechświata. Tak ciężka — i wirująca tak szybko — że wydrążyła dziurę w samej przestrzeni kosmicznej.
— Pierścień jest bramą we wszechświecie. Dzięki niemu Xeelee mogą uciec przed swoim nieznanym wrogiem — tłumaczyła Horkowi.
Mężczyzna zacisnął pięści, lecz jego wojowniczość wydawała się śmieszna na tle bezmiaru nieba.
— Znam wasze legendy. Ale co to za wróg? — Przysunął się do Karen Macrae i uderzył pięścią w obłok ruchomych sześcianów, tworzących jej twarz. Ręka przeszła na wylot. — Co to za wróg, a niech cię…?
Karen Macrae powoli zaczęła mówić. Jej gałki oczne połyskiwały. Mówiła z wahaniem, urywanymi zdaniami.
Gwiazda wchodziła w skład galaktyki, dysku zawierającego sto miliardów gwiazd. Właściwie była bardzo stara; stanowiła ochładzającą się pozostałość po wielkiej eksplozji, która wyrzuciła w przestrzeń większość jej masy, a także zniszczyła jej szarego towarzysza, który nadal znajdował się w pobliżu. W miarę upływu czasu Gwiazda przyciągała materię sąsiada, tworząc planety z gazu.
Potem zjawili się Ur-ludzie.
Umieścili w Rdzeniu Kolonistów — istoty stworzone na ich podobieństwo — ci zaś zbudowali pierwszych gwiezdnych ludzi.
Przez pięć stuleci Koloniści i gwiezdni ludzie pracowali razem. Na Biegunie Północnym Gwiazdy zbudowano potężne silniki — Karen nazywała je napędami nieciągłości. Ekipy gwiezdnych ludzi obsługiwały te ogromne machiny pod okiem Kolonistów.
Hork zmrużył powieki.
— Ach — westchnął — a zatem ci Koloniści rzeczywiście nas potrzebują. My jesteśmy rękami, silnymi ramionami, które zbudowały ten świat…
Silniki napędu nieciągłości wyrwały Gwiazdę z miejsca jej narodzin. Opuściła własną galaktykę i swobodnie przemierzała przestrzeń.
Pierścień znajdował się blisko ojczystej galaktyki Gwiazdy — według tego, co mówiła Karen Macrae, tak blisko, że światło potrzebowało zaledwie dziesięciu tysięcy lat, żeby pokonać dzielącą te obiekty pustkę; tak blisko, iż ogromna masa Pierścienia zniekształcała już strukturę galaktyki, rozciągając ją. Gwiazda — wraz ze swoim towarzyszem, planetami, gazowym pierścieniem i cennym balastem życia — spadała w kierunku Pierścienia Boldera, świecąc w mroku niczym drewniana pochodnia.
We wnętrzu Gwiazdy upłynęło stulecie. Tysiące lat minęły we wszechświecie poza Skorupą (Dura nic z tego nie zrozumiała).
Pierścień stale się zbliżał.
Koloniści zaczęli się bać. Gwiezdni ludzie zaczęli się bać.
— Dlaczego? — zapytała Dura. — Dlaczego mieliby się obawiać Pierścienia? Co się stanie, gdy do niego dotrzemy?
Koloniści wycofali się do Rdzenia. Skonstruowali w nim dla siebie cudowny wirtualny świat — iluzoryczne Ziemie… Wierzyli, że nic im tam nie grozi, że zdołają się uporać z każdą katastrofą, która mogłaby nawiedzić Gwiazdę.
Gwiezdni ludzie zostali w Płaszczu niczym osierocone i porzucone dzieci. Mieli swoje tunele czasoprzestrzenne i inne urządzenia, ale ponieważ nie mogli liczyć na wskazówki ro-dziców-Kolonistów, traktowali je jak luksusowe zabawki.
Strach ustępował miejsca coraz silniejszemu gniewowi. Gwiezdni ludzie postanowili, że w miarę możliwości podążą za swoimi byłymi opiekunami do bezpiecznej przystani w Rdzeniu, a gdyby ten zamiar się nie powiódł, sprawią, iż zadowoleni z siebie Koloniści również będą się bać tak jak ich porzucone dzieci.
Złącza tunelowe zostały wyrwane z łożysk i ciśnięte w dół, do Rdzenia. Każdy z tuneli czasoprzestrzennych przemierzały armie ponurych wojowników w prowizorycznych statkach. Technologie, które kiedyś posłużyły do budowy napędów nieciągłości, teraz wykorzystywano bezprawnie do produkcji broni.
— Wojny Rdzeniowe — wycedził Hork. — A więc one naprawdę się toczyły.
Był mocno zagniewany. Można byłoby pomyśleć, że niesprawiedliwe porzucenie gwiezdnych ludzi nastąpiło poprzedniego dnia, a nie wiele pokoleń wstecz.
Pomimo że Koloniści wydawali się niematerialnymi widmami rdzeniowymi, to jednak zachowali ogromną przewagę. Wojna trwała krótko.
Siła zawiodła; broń wybuchała albo rozpuszczała się, zabijając tych, którzy ją obsługiwali. Złącza były wciągane do Rdzenia albo stawały się bezużyteczne, a tunele między nimi zapadały się. Kiedyś Płaszcz utrzymywał przy życiu społeczność gwiezdnych ludzi, zjednoczoną dzięki sieci tuneli czasoprzestrzennych. Ta obejmująca całą Gwiazdę kultura została zniszczona zaledwie w kilka uderzeń serca.
Bezbronni, nadzy ludzie spadali w Powietrze.
Nad Gwiazdą zaległa wielka cisza.
Po zakończonej Wojnie Koloniści wycofali się do Rdzenia i rozpoczęli przygotowania do wiecznego życia.
Hork uderzył pięścią w dłoń.
— Dranie. Tchórzliwe dranie. Zostawili nas, żebyśmy cierpieli przez tyle pokoleń. Choroby, ból. Zaburzenia. Ale pokazaliśmy im, co potrafimy. Przecież zbudowaliśmy Parz, prawda? Przetrwaliśmy. A teraz, w pięć stuleci po tym, jak się nas pozbyli, znowu jesteśmy im potrzebni…
Dura nie mogła oderwać wzroku od Pierścienia. Nad potężną konstrukcją cicho tańczyły migoczące światełka.
— Co się dzieje z Pierścieniem? Nie rozumiem. Hork prychnął.
— Czy to nie oczywiste? Pierścień jest atakowany. To wojna; ktoś atakuje Xeelee.
Pokazał jej zaskakująco delikatne świetlne wzorki.
— I byłoby przesadnym zbiegiem okoliczności, gdybyśmy pojawili się tu, na zewnątrz Gwiazdy, akurat podczas pierwszej bitwy. Dura, ta wojna — ta ofensywa na Pierścień — musi już trwać od dłuższego czasu. — Potarł podbródek. — Zapewne toczy się od pokoleń, od stuleci…
Poczuła pulsowanie w gardle.
— Ludzie? Czy to są statki Ur-ludzi? — Wytężała wzrok, starając się dostrzec wielkie statki tych widmowych gigantów.
Bitwa rozwijała się dosłownie na jej oczach. Niektóre błyszczące pojazdy znikały, najwyraźniej za sprawą defensywy Xeelee; inne spadały przez Pierścień i, jeśli można było wierzyć starym legendom, znajdowały się teraz w innych wszechświatach. Dura zastanawiała się, czy załogi tych statków przeżyją… a jeśli im się to uda, jakie dziwne historie będą mieli do opowiedzenia.
— O, tak — rzekł Hork ponuro. — Tak, napastnicy są ludźmi. W każdym razie, Ur-ludźmi.
— Skąd ta pewność?
— Ponieważ Gwiazda zmierza wprost do Pierście-n i a. Jeszcze tego nie pojmujesz, Dura? Gwiazda została wycelowana w Pierścień. Niedługo zderzymy się z nim…
Dura wpatrywała się w odległy, błyszczący ogień bitewny. Czyżby Hork miał rację?
— Nie wiem, jak duży jest Pierścień. Być może większy niż Gwiazda. Być może przetrwa. Natomiast Gwiazda bez wątpienia zostanie zniszczona.
Hork przyłożył pięści do klatki piersiowej.
— Nic dziwnego, że Xeelee atakują Gwiazdę. Próbują ją zniszczyć, zanim dotrze do Pierścienia. Dura, Gwiazda leci po określonej trajektorii, wprost na ten wytwór Xeelee, ponieważ jest pociskiem. — Mówił teraz ciszej, niemal z szacunkiem.
Dura popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Cały czas obserwował dalekie starcie, nie ukrywając fascynacji.
Zastanawiała się, czy jej partner jest całkiem zdrowy na umyśle. Ta myśl nie dawała jej spokoju.
A więc dlatego tu jesteśmy, pomyślała. Taki jest cel całego przedsięwzięcia. Koloniści, stworzenie gwiezdnych ludzi. Takie jest przeznaczenie, cel mojej rasy. Mojego życia.
Jesteśmy łatwymi do zastąpienia producentami broni, służącymi wielkiej wojnie, która przekracza nasze pojęcie.
A kiedy Gwiazda rozbije się o Pierścień — albo wcześniej zniszczą ją gwiazdołamacze Xeelee — wszyscy zginą wraz z nią, wypełniając swoje przeznaczenie.
Nie.
To słowo było jak krzyk przecinający jej skłębione myśli. Musiała coś zrobić.
Starała się nie myśleć o ewentualnych konsekwencjach. Szybko falując, sunęła przez komorę w kierunku szybującego fotela sterowniczego.
— Co ty wyrabiasz? Dura, tutaj nie jesteśmy w stanie nic zdziałać. Nasz los zależy od potężnych sił, których prawie nie rozumiemy. I…
Dura usiadła w fotelu. Wokół niej obracało się widmowe krzesło Ur-ludzi, które drżało, reagując na jej ruchy. Chwyciła bliźniaczo podobne dźwignie, przytwierdzone do ramion fotela.
W Powietrzu pojawiła się pękata, ciemnoczerwona kula. Jej powierzchnię pokrywała regularna siatka, nasuwająca skojarzenia ze wstęgami kotwicznymi wokół Parz.
Dura wystraszona nagłym pojawieniem się kuli, przestała panować nad sobą i krzyknęła.
Hork roześmiał się, ale jego wysoki, piskliwy głos zdradzał ogromne napięcie.
— Niech to licho. Dziewczyno, właśnie byłaś świadkiem bitwy, której rozmiary przekraczają nasze pojęcie. Dowiedziałaś się, że nasz świat jest skazany na zagładę. A mimo to wpadasz w panikę z powodu zwykłej sztuczki!
— Ale co to jest?
Kula miała średnicę jednego człowieka; unosiła się naprzeciw krzesła.
— Czy to nie jest jasne? — warknął Hork. — Zdejmij ręce z dźwigni.
Dura posłuchała. Kulę było widać jeszcze przez kilka sekund, a potem zaczęła się zapadać i w końcu zniknęła.
— To środek pomocniczy — dorzucił mężczyzna z ożywieniem. — Coś jakby… — Wykonał nieokreślony gest. — Jakby okno w aucie powietrznym. Pomoc dla pilota.
Usiłowała skupić się na nowej zagadce. Zerknęła na Gwiazdę — skłębioną, żółtoczerwoną plamkę w centrum przestrzeni z gazu i światła.
— Ta kula wyglądała jak Gwiazda. Hork wybuchnął piskliwym śmiechem; jego rozszerzone oczy zdradzały podniecenie.
— Jasne, że tak! Nie rozumiesz? Dura, za pomocą tych dźwigni pilot może sterować Gwiazd ą…
— Ależ to niedorzeczność — protestowała. — Czy można kierować Gwiazdą — całym światem — jakby była jednym z aut powietrznych?
— Moja droga, ktoś już tego dokonał. Gwiazda została rozmyślnie wysłana w kierunku Pierścienia. To, że znaleźliśmy urządzenie służące do tego, wcale nie jest zaskakujące. A ta kula jest mapą Gwiazdy; makietą, która pomaga sterować światem…
Dura ponownie złapała dźwignie; natychmiast ujrzała przed sobą szeroką, delikatną, złowieszczą kulę. Zebrała się na odwagę.
— Hork, nie możemy pozwolić na zniszczenie naszego świata.
Zbliżył się do niej. Jego oczodoły były szerokie i puste; oddychał płytko. Wydawał się potężny. Trzymał ręce z dala od ciała. Córka Logue'a zacisnęła palce na poręczach krzesła, jakby oczekując, że Hork rzuci się na nią.
— Dura, zejdź z krzesła. Nasza Gwiazda przemierzała kosmos przez tysiąc lat. Musimy spełnić nasz obowiązek, wypełnić przeznaczenie.
Potrząsnęła głową.
— Zatraciłeś się w tym wszystkim, Hork. W całym tym splendorze… To nie jest nasza bitwa.
Spojrzał na nią z ukosa; z jego brodatego oblicza emanowała srogość.
— Gdyby nie ta bitwa, nawet byśmy nie zaistnieli. Pokolenia ludzi żyły, umierały i cierpiały właśnie dla tej chwili. To jest cel naszej rasy, jej apoteoza! Teraz to rozumiem… Jak ktoś taki jak ty może brać w swoje ręce los świata?
— Ale j a nie mogę pogodzić się z tym wszystkim. Muszę spróbować coś zrobić. Musimy spróbować uratować nasz świat.
Na szerokim obliczu Przewodniczącego odmalowało się powątpiewanie, a nawet tęsknota.
— Wobec tego rozważ następującą myśl. Przypuśćmy, że mamy rację. Przypuśćmy, że nasz świat rzeczywiście jest pociskiem wymierzonym w Xeelee. Zatem jeśli naprawdę można sterować Gwiazdą za pomocą tego urządzenia, to dlaczego znajduje się ono tutaj?
Bała się Horka — nie tylko jego siły fizycznej, ale także nowych, nieoczekiwanych cech charakteru tego mężczyzny: fanatyzmu i chęci złożenia samego siebie w ofierze.
— Pomyśl — mówił. — Gdybyś była projektodawcą, Ur-człowiekiem, który zaplanował tę niesamowitą misję, czego oczekiwałabyś od osoby siedzącej w tym fotelu teraz, w kulminacyjnym momencie wyprawy?
Zawahała się.
— To urządzenie ma służyć do korygowania trajektorii — odparła po namyśle. — Do jeszcze precyzyjniejszego nakierowy-wania Gwiazdy na cel.
Rozpostarł ramiona.
— Dokładnie. Być może są tu jakieś drzemiące urządzenia, instrukcje dla nas — w każdym razie dla tych, którzy mieli się tu zjawić — w jaki sposób tego dokonać. Dura, a jeśli nam się nie powiedzie? Jeśli nie dokończymy naszej misji? Być może wmieszają się w to sami Ur-ludzie, żeby ukarać nas za arogancję.
Dziewczyna czuła, że jej dłonie lepią się od potu. To, co mówił, doskonale wyrażało jej wewnętrzny konflikt. Kim była, żeby móc decydować o losie świata i całych pokoleń?
Zaczęła rozmyślać o swoim dotychczasowym życiu, o niezwykłej sekwencji wydarzeń, która doprowadziła ją do obecnego stanu. Kiedyś, nie tak dawno temu, dryfowała w Płaszczu i, podobnie jak inne Istoty Ludzkie, była zdana na łaskę i niełaskę drobnego, przypadkowego Zaburzenia. Stopniowo, w miarę jak bieg wydarzeń oddalał Durę od ojczystych stron, coraz lepiej rozumiała naturę Płaszcza, Gwiazdy i roli ludzkości — jak gdyby przezroczyste ściany wytworu Ur-ludzi odsłaniały kolejne warstwy postrzegania.
A teraz była tutaj, w tym zadziwiającym miejscu i miała większy wpływ na rozwój sytuacji niż jakikolwiek inny człowiek od czasu Wojen Rdzeniowych. Kręciło jej się w głowie, czuła się jak otumaniona. Tego rodzaju doznania towarzyszyły jej podczas pierwszych wypraw na obrzeża lasu skorupowego, dokąd zapuszczała się wraz z ojcem jeszcze jako mała dziewczynka.
Miała wrażenie, że jej świadomość zapada się. Silnie odczuwała istnienie swego ciała — szerokie, powiększone pory skóry, napięte mięśnie, wrzynający się w talię sznur, za którym nadal tkwił nóż. Spojrzała w wytrzeszczone oczy Horka. Dostrzegła w nich lekkomyślność, podniecenie, upojenie, pogranicze szaleństwa. Przygnieciony ciężarem wyprawy, królestwa Ur-ludzi, Kolonistów i gwiazd, zapomniał, kim jest. Jednakże ona nie zapomniała. Wiedziała, kim jest: Durą, Istotą Ludzką, córką Logue'a — ni mniej, ni więcej. I w tej szczególnej chwili czuła się — ni mniej, ni więcej — uprawniona do tego, by przemawiać w imieniu ludów Gwiazdy, bardziej niż ktokolwiek inny. I właśnie dlatego ona musiała działać, i to szybko.
Jej niepewność ustąpiła miejsca determinacji.
— Hork, nie obchodzą mnie cele tych przeklętych ludzi-potworów z przeszłości. Liczy się dla mnie tylko mój lud — Farr, moja rodzina, pozostałe Istoty Ludzkie. Nie poświęcę ich dla jakiegoś pradawnego konfliktu, dopóki mam choć trochę nadziei i możliwości na zmianę stanu rzeczy.
Szerokie, zniekształcone usta Karen Macrae znowu się otworzyły. Dura zauważyła z niepokojem, że ich ruchy nie są całkowicie zsynchronizowane z szumiącymi słowami, które wypowiadała Kolonistka.
W naszym wirtualnym świecie czas upływa powoli. Ale nieustannie zbliża się do końca. Zaburzenia niszczą nas. Niektórzy już utracili łączność.
Przerwijcie lot. Odkryliśmy, ze nie chcemy umierać.
Dura przymknęła oczy i zadrżała. Koloniści nie byli już zdolni do działania. I dlatego sprowadzili tutaj gwiezdnych ludzi — sprowadzili ją — by uratowali ich świat.
Zerknęła na Horka. Uśmiechał się, odchylając głowę do tyłu jak zwierzę.
— Bardzo dobrze, nadpływowcze. Wygląda na to, że zostałem przegłosowany, i to nie pierwszy raz — aczkolwiek takie wyniki zazwyczaj mnie nie powstrzymują… My też jesteśmy ludźmi, bez względu na to, skąd się wywodzimy, i musimy działać, a nie umierać pokornie jak pionki w czyjejś tam wojnie… Zrób to! — wrzasnął.
Krzyknęła. Czuła się jakby była oddzielona od otoczenia, sparaliżowana. Z całej siły pociągnęła dźwignie.
U podnóża makiety Gwiazdy rozbłysł karmazynowy ogień.