Samochodem z Parz kierowała Deni Maxx, lekarka, która opiekowała się Addą. Dura miała ochotę popędzić do niej, żeby wypytać ją o Farra i starego myśliwego.
Istoty Ludzkie — dwadzieścioro, w tym pięcioro dzieci — wynurzyły się ze schronienia w lesie i ruszyły za córką Logue'a.
Deni Maxx zerknęła na Durę przez otwarty właz, a potem obojętnie przyglądała się kręgowi wychudzonych Istot Ludzkich.
— Cieszę się, że cię znalazłam.
— Zadziwiające, że ci się to udało. Nadpływ to ogromna przestrzeń.
Deni wzruszyła ramionami. Wydawała się poirytowana, zniecierpliwiona.
— To nie było takie trudne. Tobą Mixxax dał mi dokładne wskazówki, jak dotrzeć z jego farmy sufitowej do miejsca, w którym natknął się na ciebie po raz pierwszy. Ja musiałam tylko uważnie się rozglądać, aż w końcu odpowiedziałaś na moje wołanie.
Philas zbliżyła się do Dury i przycisnęła wargi do jej ucha. Dura uświadomiła sobie, że z ust wdowy wionie przykry, słod-kawy odór liści i kory.
— Kto to taki? — zagadnęła Philas. — Czego ona chce?
Dziewczyna odsunęła głowę. Wiedziała, że Deni taksuje ją spojrzeniem. Córką Logue'a targały sprzeczne emocje: z jednej strony, była rozdrażniona wielkopańskimi manierami lekarki, lecz z drugiej strony, niezręczne, dziecinne zachowanie Istot Ludzkich wprawiało ją w zakłopotanie. Czy i ona wyglądała tak prymitywnie podczas pierwszego spotkania z Tobą Mixxaxem?
— Wsiadaj do auta — powiedziała Deni. — Mamy przed sobą długą podróż z powrotem do Miasta. Przykazano mi, żebym nie zwlekała…
— Kto ci kazał? Dlaczego znowu się mnie wzywa? Czy ma to jakiś związek z moim kontraktem? Przecież widziałaś farmę sufitową Qosa Frenka — a raczej to, co z niej zostało. Ona przez długi czas nie będzie opłacalna. Qos zwolnił nas i…
— To nie ma nic wspólnego z twoim kontraktem. Wyjaśnię ci wszystko w drodze. — Kobieta z Bieguna bębniła palcami po framudze drzwiczek auta.
Dura czuła na sobie uporczywe spojrzenia pozostałych członków szczepu, którzy milcząco oczekiwali na podjęcie przez nią jakiejś decyzji. Na krótko dziewczynę ogarnęło egoistyczne zniecierpliwienie. Pomyślała, że są równie bezradni jak dzieci. Chciała wracać do Parz. Wmawiała sobie, że tam z pewnością dowiedziałaby się więcej o położeniu Farra i Addy, niż gdyby została tutaj razem z Istotami Ludzkimi jako kolejny nadpływo-wiec-uchodźca. Usprawiedliwiała się sama przed sobą, że na dłuższą metę jej powrót okazałby się bardziej użyteczny dla wszystkich Istot Ludzkich. Skoro Miasto wysłało po nią kogoś takiego jak Deni Maxx, najwyraźniej spodziewano się, że jest w stanie dokonać czegoś bardzo ważnego. Być może, dziwnym sposobem, mogłaby wywrzeć jakiś wpływ na wydarzenia…
Philas szarpnęła ją za ramię jak dziecko pragnące, by zwrócono na nie uwagę. Dura wyrwała rękę ze złością i natychmiast pożałowała impulsywnego zachowania.
Przyznała w duchu, że w gruncie rzeczy odczuwa ulgę, mając dobrą wymówkę i powód, aby móc się wydostać z tłamszącego towarzystwa Istot Ludzkich. Ale przepełniało ją tak ogromne poczucie winy…
Szybko podjęła decyzję.
— Pojadę z tobą — oznajmiła. — Ale nie sama. Lekarka zachmurzyła się.
— Co?
— Zabiorę te dzieci. — Dura rozpostarła ramiona, pokazując piątkę dzieci — najmłodszy był bobas Mura, Jai — a dorastająca dziewczynka najstarsza.
Deni Maxx zaczęła głośno narzekać.
Dziewczyna odwróciła się do niej plecami i patrzyła na Istoty Ludzkie. Przyciągały do siebie dzieci w osłupiałym milczeniu, utkwiwszy w niej wybałuszone oczy. Rozgniewana przejechała ręką po włosach. Powoli, cierpliwie, zaczęła tłumaczyć swoim współplemieńcom, na co mogą liczyć dzieci w mieście Parz. Jedzenie. Schronienie. Bezpieczeństwo. Z pewnością udałoby się jej zmusić Tobę Mixxaxa, żeby znalazł tymczasowe domy dla małych nadpływowców. Uznała, że wszystkie dzieciaki są wystarczająco młode, żeby przypaść do gustu społeczności Miasta (zdumiewał ją jej własny cynizm). Tłumaczyła, że za kilka krótkich lat będą w stanie wyzyskać siłę nadpływowych mięśni, najmując się do jakiejś dobrze płatnej pracy.
Uświadomiła sobie, że przeznacza swoim małoletnim współ-plemieńcom życie na Dole. Zawsze było to lepsze niż przymieranie głodem tutaj albo ryzykowna podróż z dorosłymi przez zniszczone zagłębie. Przekonywała oszołomionych rodziców, że w końcu i oni dotrą do Parz, gdzie będę mogli się połączyć ze swoim potomstwem.
Dorośli byli zbici z tropu i wystraszeni. Usiłowali zrozumieć coś, co przekraczało granice ich wyobraźni. Powoli, z ulgą i wstydem, Dura uświadomiła sobie, że zaczynają jej ufać. Po kolei oddawali swoje dzieci.
Deni Maxx spoglądała spode łba na brudne ciałka gramolących się do auta pasażerów. Córka Logue'a zastanawiała się, czy nawet w takim momencie kobieta z Miasta wyrazi srogi sprzeciw. Jednak gdy lekarka zobaczyła, że Dura kładzie małego Jai'a — przerażonego i wyrywającego się do swojej mamy — na ręce najstarszej dziewczynki w tyle samochodu, wyraźnie złagodniała.
Wreszcie uporano się z załadunkiem. Dura zebrała osamotnionych dorosłych i przekazała im dokładne instrukcje, jak mają się dostać do Bieguna. Słuchali jej z powagą. Potem uścisnęła wszystkich po kolei i wsiadła do auta.
Deni chwyciła lejce i zaprzęg świń powietrznych ruszył w drogę, córka Logue'a patrzyła zaś przez duże okna na Istoty Ludzkie. Pozbawione dzieci, wydawały się zagubione, zdezorientowane, niepotrzebne. Dia i Mur przywarli do siebie. Zabrałam ich przyszłość, uświadomiła sobie Dura. Ich rację bytu.
Albo może ocaliłam ich przyszłość.
Kiedy straciła z oczu Istoty Ludzkie, położyła się w jednym z luksusowych kokonów auta, starając się nie zważać na ciągły płacz przerażonych, oszołomionych dzieci. W jej duszy nadal toczyła się walka między ulgą i poczuciem winy.
Lekarka kierowała wprawnie samochodem wzdłuż samoregenerujących się linii wirowych.
— Miasto przyjmuje rannych z zagłębia. Nikomu z nas nie jest łatwo.
Dura pomyślała, że pani doktor zupełnie nie przypomina radosnej, dość protekcjonalnie zachowującej się kobiety, która leczyła Addę. Oczodoły Deni Maxx były otoczone ciemnymi obwódkami i zaropiałe. Twarz jakby zapadła się do wewnątrz i przybrała posępny wyraz. Lekarka pochylała się nad lejcami, napinając żylaste mięśnie.
Dura zerkała melancholijnie przez wielkie okna na Skorupę. Przypomniała sobie, jak bardzo zachwycił ją schludny wygląd farm sufitowych i ogrodów w rejonie zagłębia, gdy widziała je po raz pierwszy wraz z Tobą Mixxaxem. Teraz z kolei była przerażona zniszczeniami wyrządzonymi przez Zaburzenie. Całe szeregi farm zostały zmiecione ze Skorupy; zostało po nich tylko gołe sklepienie korzeniowe. Tu i ówdzie kulisi nadal cierpliwie pracowali na zdewastowanych gruntach, ale odsłoniętego sufitu nie ożywiał już naturalny las; bezwstydnie odarty z prostokątnych poletek przypominał otwartą ranę.
Deni usiłowała jej tłumaczyć, że Skorupa reaguje na Zaburzenie dzwonieniem. Segmenty Skorupy wibrowały zapewne w obrębie całej Gwiazdy. Zniszczenie nadeszło uporządkowanymi falami, z zabójczą, wręcz obraźliwą schludnością. Dura prawie nie zwracała uwagi na potok słów lekarki, który niewiele dla niej znaczył.
— Zniszczenia występują w całym zagłębiu — mówiła Deni.
— Co najmniej połowa farm sufitowych przestała funkcjonować, a pozostałe działają tylko w ograniczonym zakresie. — Zerknęła na dziewczynę z nadpływu. — Rozumiesz, Parz nie dysponuje dużymi zapasami żywności. Miasto egzystuje dzięki codziennym dostawom z farm sufitowych. Wiesz, co się mówi…
— Co takiego?
— Każde społeczeństwo dzieli od rewolucji zaledwie jeden posiłek. Hork już wprowadził racjonowanie żywności. Wątpię, żeby to wystarczyło na dłuższą metę. Jednakże na razie wydaje się, iż ludzie pogodzili się z problemami i, zgodnie z rozkazami Komitetu, cierpliwie czekają w kolejce na opiekę medyczną, przepuszczając kulisów. Sądzę, że w końcu zaczną obwiniać rządzących za swoje niedole.
Dura wzięła głęboki oddech.
— Tak jak ty obwiniasz mnie?
Deni odwróciła się do niej, wytrzeszczając oczy.
— Dlaczego tak mówisz?
— Chodzi mi o ten twój ton. I sposób, w jaki odnosisz się do mnie od chwili, gdy przyleciałaś autem, żeby mnie zabrać.
Lekarka potarła nos. Kiedy ponownie spojrzała na Durę, na jej wargach błąkał się uśmieszek.
— Nie obwiniam cię, moja droga. Ale denerwuje mnie bycie przewoźnikiem. Czeka na mnie tylu pacjentów… W tej chwili mam coś ważniejszego do roboty niż…
— To dlaczego po mnie przybyłaś?
— Z polecenia Muuba.
— Muuba? Och, to ten administrator.
— Uważał, że jestem jedyną osobą, która zdoła cię rozpoznać.
— Prychnęła. — Stary głupiec. Ostatecznie na farmie sufitowej Qosa Frenka nie ma aż tylu nadpływowców.
— Mimo wszystko, nadal nie rozumiem, dlaczego tu się znalazłaś — rzekła córka Logue'a.
— Ponieważ nalegał na to ten twój przyjaciel. — Deni zmarszczyła brwi. — Adda? Najgorszy pacjent na świecie. Ale jaką cudowną robotę wykonaliśmy, żeby naprawić jego naczynia pneumatyczne!
Dura miała wrażenie, że Powietrze gęstnieje jej w ustach.
— Adda żyje? Nic mu nie zagraża?
— Och, tak. Kiedy zaczęło się Zaburzenie, był z Muubem. Czuje się całkiem dobrze… a przynajmniej nie gorzej niż przedtem. No wiesz, zważywszy, jakich doznał obrażeń, to prawdziwy cud, że jest w stanie się poruszać. No i…
Dura zamknęła oczy. Wcześniej nie miała odwagi zapytać o swych bliskich, jakby obawiając się, że kusiłaby los.
— A Farr?
— Kto taki? Och, ten chłopiec. Jest twoim bratem, prawda? Nic mu nie jest. Był w Porcie.
— Widziałaś go? Widziałaś, że jest cały i zdrowy?
— Tak. — W głosie Deni wyczuwało się trochę współczucia.
— Dura, nie martw się o swoich. Adda kazał sprowadzić Farra do Pałacu.
— Do Pałacu?
— Tak, najwyraźniej zgodził się pracować z Horkiem tylko pod tym warunkiem.
Córka Logue'a wybuchnęła śmiechem. Czuła się tak, jakby z jej serca zdjęto ogromny ciężar. Ale jak doszło do tego, że Adda panoszył się w Pałacu? Dlaczego tak nagle stali się tacy ważni?
— Od mojego odejścia dużo się zmieniło. Deni skinęła głową.
— Tak, ale nie pytaj mnie o to… Muub wszystko ci opowie, kiedy zadekujemy. Jeszcze jeden lekarz, którego odrywa się od pacjentów — burknęła gniewnie. — Mam nadzieję, że ten projekt Horkajest naprawdę taki ważny, skoro może pochłonąć wiele istnień ludzkich.
Zbliżały się teraz do Bieguna Południowego. Linie wirowe, zwodniczo regularne, zaczynały się zbiegać. Dura przyglądała się Skorupie. Eleganckie, ładne farmy i ogrody sufitu przeważnie ocalały pomimo Zaburzenia, ale dostrzegała coś dziwnego: Skorupa odznaczała się drobną strukturą, jakby pokrywał ją cienki, ciemny meszek — meszek, który falował w powolnym szyku, sunąc do Bieguna.
Dziewczyna pokazała ciemne plamki Deni.
— Co to takiego? Lekarka zerknęła w górę.
— Uchodźcy, moja droga. Z całego zniszczonego zagłębia. Nie mogą dalej pracować na swoich farmach, toteż kierują się do Parz, mając nadzieję na ratunek.
Dura obserwowała niebo. Uchodźcy. Skorupa aż poczerniała od przedstawicieli ludzkości.
Dzieci znowu zaczęły płakać. Córka Logue'a odwróciła się, żeby je pocieszyć.
Kiedy Hork dowiedział się, że dwoje nadpływowców — chłopak z Portu i kobieta imieniem Dura — zostali odnalezieni i wracają na Górę, wezwał Muuba i tego starego głupca z nadpły-wu na kolejne spotkanie w pałacowej poczekalni.
Adda spoczął w swoim siatkowym kokonie. Unieruchomione nogi starca zwisały absurdalnie. Omiatał komnatę budzącym niesmak, jednookim spojrzeniem w taki sposób, jakby był jej właścicielem.
Hork stłumił irytację.
— Twoim ziomkom nic nie grozi. Znajdują się w obrębie Miasta. A teraz chciałbym kontynuować naszą dyskusję.
Adda wybałuszył oczy i popatrzył na władcę tak, jakby ten był kulisem na Rynku. Wreszcie skinął głową.
— Bardzo dobrze. Przejdźmy do rzeczy. Przewodniczący usłyszał, że Muub wzdycha z ulgą.
— Powracam do mojego ostatniego pytania — rzekł Hork. — Przystaję na istnienie Xeelee. Ale nie interesują mnie mity. Nie zamierzam wysłuchiwać opowieści o ich budzących grozę planach. Pragnę natomiast wiedzieć, co chcą zrobić z nami.
— Już ci mówiłem — odparł spokojnie Adda. — Oni niczego od nas nie chcą. Wątpię, żeby nawet wiedzieli, że tu jesteśmy. Ale zależy im na jakiejś części naszego świata — naszej Gwiazdy.
— Najwyraźniej chcą ją zniszczyć — oznajmił Muub, gładząc ręką swoją łysą czaszkę.
— Jest to oczywiste — rzekł Adda. — Hork, mądrość mojego ludu, przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie od czasu, gdy zostaliśmy wygnani…
— Tak, tak.
— … nie mówi nic o jakimkolwiek celu Gwiazdy. Jednak wiemy, że ludzie zostali sprowadzeni tu, na tę Gwiazdę. A stało się tak za sprawą Ur-ludzi. I zostaliśmy przystosowani do życia w tutejszych warunkach.
Lekarz kiwał głową.
— Nie ma w tym nic zaskakującego, panie. Studia z anatomii porównawczej skłaniają do podobnych wniosków.
— Usiłuję zapanować nad swoją fascynacją — rzekł Hork kwaśno. Niespokojny, sfrustrowany, opuścił swój kokon i zaczął energicznie pływać po pokoju. Obserwował powolne obroty małego — lecz o dużej mocy — wiatraka chłodzącego, zainstalowanego w rogu namalowanego nieba; patrzył na pierścień wirowy uwięziony w kulach z przezroczystego drewna. Oparł się pokusie ponownego rozbicia sfer, chociaż wzbierała w nim złość. Koszty naprawy były ogromne — nie do usprawiedliwienia w obecnych czasach. — Mów dalej. Skoro ludzie zostali tutaj sprowadzeni i przystosowani do życia w Płaszczu, dlaczego nie widzimy wszędzie dookoła dowodów na to? Gdzie są urządzenia, które nas stworzyły? Gdzie są ci „inni" Ur-ludzie?
Adda pokręcił głową.
— Kiedyś dowodów było mnóstwo. Wspaniałe urządzenia, pozostawione przez Ur-ludzi, żebyśmy dzięki nim mogli przetrwać i pracować tutaj. Złącza tunelowe. Broń. Potężne konstrukcje, przy których twoje nędzne Miasto jest zabawką…
— Gdzie są teraz? — warknął Hork. — Tylko mi nie mów, że zostały ukryte albo rozmyślnie zniszczone przez jakąś mściwą administrację Parz z przeszłości.
— Nie. — Adda uśmiechnął się. — Twoi przodkowie nie musieli zatajać namacalnych dowodów… co najwyżej prawdę.
— Co dalej?
— Koloniści.
— Co?
Kiedyś ludzie podróżowali w obrębie całej Gwiazdy. Ich cudowne maszyny pokonywały Morze Kwantowe równie łatwo jak Powietrze. Mogli nawet zapuszczać się bezkarnie w zewnętrzne warstwy Rdzenia. Istniały wspaniałe przejścia zwane Złączami tunelowymi, które pozwalały ludziom także na podróżowanie poza Gwiazdę.
Zgodnie z poleceniami swoich stwórców, Ur-ludzi, ludzie zabrali się do przebudowywania Gwiazdy. A tajemniczy Koloniści, śpiący w swej kwarkowej zupie w Rdzeniu, reagowali na ich rosnącą potęgę z coraz większą wrogością.
Koloniści wynurzyli się z Rdzenia. Nastąpiła seria krótkich, wyniszczających wojen.
Ludzkie maszyny były niszczone albo wrzucane do Morza Kwantowego. Populacja ludzi uległa znacznemu przetrzebieniu, a ci, którzy przeżyli, zostali ciśnięci w bezkres pustego Powietrza i nie mieli dosłownie żadnych środków do życia.
W miarę upływu czasu opowieści o początkach istnienia ludzi na Gwieździe i o Kolonistach stawały się mglistą legendą, barokowym ozdobnikiem w obfitym zbiorze opowieści dotyczących historii rodu człowieczego i niewidzialnych światów za Gwiazdą.
Muub zaniósł się głośnym śmiechem. Jego pociągła, arystokratyczna twarz wykrzywiła się w ironicznym grymasie.
— Proszę wybaczyć, panie — powiedział do Horka — ale ciągle poszerzamy obszar mitów. Jak długo mamy się zajmować tą szaradą? Mam pacjentów, którzy wymagają opieki.
— Zamknij się, Muub. Zostaniesz tutaj tyle czasu, ile uznam za stosowne.
Hork intensywnie myślał. Wiedział, że dysponuje cholernie skromnymi środkami. Musiał zadbać o rannych i tych, którzy wszystko stracili, a w dalszej perspektywie odbudować zagłębie i zabezpieczyć lud przed głodem.
I jeszcze, i jeszcze…
Gdyby — koncentrując wysiłek na nieco innych sprawach — zdołał odsunąć od Miasta, a właściwie od całego świata, zagrożenie ze strony baśniowych Xeelee, mógłby zostać największym bohaterem w dziejach ludzkości.
Hork zdawał sobie sprawę, że ta wizja dowodzi jego próżności i chęci wyniesienia własnej osoby na szczyty. I cóż z tego? Gdyby udało mu się wypędzić Xeelee, ludzkość słusznie by go wywyższyła.
Ale jak do tego doprowadzić?
Z pewnością nie mógł przeznaczyć armii uczonych do zbierania i uzupełniania fagmentów legend o pochodzeniu człowieka. I nie mógł czekać latami, aż jakaś gałąź wiedzy, w rodzaju anatomii porównawczej Muuba, przedstawi efekty badań na ten temat. Musiał wyznaczyć sobie priorytety i starać się uzyskać najłatwiej dostępne korzyści.
Spojrzał ostro na Addę.
— Powiadasz, że te istoty — Koloniści — zabrały ze sobą do Morza Kwantowego Złącza i inne magiczne maszyny, tak że znalazły się poza zasięgiem naszych Poławiaczy. Zatem nie mamy powodu wierzyć, że te urządzenia zostały zniszczone?
Wiekowy nadpływowiec spojrzał w górę. Pijawka żerująca przy jego oku przestraszyła się i prześlizgnęła po policzku.
— Nie ma też żadnych dowodów, że się zachowały. Muub prychnął.
— Ten stary głupiec ma czelność wspominać o dowodach! A jeśli w tej legendzie o Kolonistach i starożytnych technologiach kryło się ziarno prawdy? Hork doszedł do wniosku, że w takim razie niektóre z opisywanych urządzeń mogą nadal się znajdować gdzieś w głębinach Morza Kwantowego. Warto byłoby mieć Złącze…
— Muub — zagadnął w zamyśleniu. — W jaki sposób moglibyśmy przeszukać Morze Kwantowe?
Nadworny medyk był wstrząśnięty jego sugestią.
— Oczywiście nie możemy, panie. To niemożliwe. — Zmrużył oczy. — Chyba nie zamierzasz gonić za tymi absurdalnymi legendami, marnować środków na…
— Lekarzu, nie będziesz mnie pouczał — warknął Hork. — Potraktuj to jako… eksperyment naukowy. Jeśli nawet nic byśmy nie zdziałali, dowiedzielibyśmy się sporo o Gwieździe i o zakresie naszych możliwości… i, być może, raz na zawsze rozprawilibyśmy się z wszystkimi tymi dziwacznymi legendami o Kolonistach i starożytnych cudach.
Albo, dodał w myślach Przewodniczący, może odkryję skarb, który był stracony dla ludzkości od wielu pokoleń.
— Panie, muszę zaprotestować. Ludzie nadal umierają w całym zagłębiu. Samo Miasto może zostać zalane falą uchodźców.
Musimy przestać fantazjować o tym, co niemożliwe, i skoncentrować się na praktycznych, bieżących problemach.
Hork taksował lekarza spojrzeniem. Muub zesztywniał. Nie mógł opanować drżenia. Nagle irytację Horka przyćmił szacunek dla tego przyzwoitego człowieka. Lekarz musiał mieć dużo odwagi, żeby przemawiać w taki sposób.
— Mój drogi Muubie, jak tylko zakończę to spotkanie, zajmę się praktycznymi, bieżącymi problemami… bólem dziesięciu tysięcy istot ludzkich. — Uśmiechnął się. — Chcę, żebyś kierował tym projektem. Żebyś dotarł do Morza Kwantowego.
— To zadanie jest niewykonalne — wycedził medyk powoli. Hork skinął głową.
— Oczywiście. W ciągu dwóch dni masz mi podać warianty operacji.
Odwrócił się, wyprostował i pomknął przez Powietrze do drzwi i swoich obowiązków.