6

Muub pojawił się w Galerii Przyjęć tuż po rozpoczęciu Wielkiego Hołdu. Przeszedł do frontowej części Galerii, żeby móc widzieć całą Pali Mali i wybrał kokon w pobliżu miejsca, w którym zwykle wypoczywał zastępca Horka. Służący krążył wokół niego przez kilka chwil, idealnie dopasowując kokon do jego ciała oraz proponując mu napoje i przekąski. Muub nie potrafił zwalczyć zmęczenia. Mały nieszkodliwy człowieczek działał mu na nerwy, toteż odgonił go.

Spojrzał w dół. Mali była główną arterią metropolii, szeroką i zalaną światłem. Był to prostokątny korytarz, wykuty pionowo w skomplikowanym centrum Parz — od wyszukanej superstruk-tury budynków pałacowych najwyżej położonej części Góry, przez setki poziomów mieszkalnych, aż do Rynku, szerokiego i otwartego forum w środku Miasta. Galeria Przyjęć wznosiła się na samym szczycie Pali Mali, tuż pod budynkami pałacowymi.

Próbując się odprężyć w kokonie, skąpany w subtelnie cieniowanym świetle, sączącym się przez bujne ogrody Pałacu, Muub widział przed sobą chyba całe Parz. Pali Mali oświetlał blask szybów powietrznych i drewnianych latami, których szeregi zawieszono na jej podziurawionych ścianach. Błyszczące, zielone i żółte nitki szybów zbiegały się w zakurzonym sercu Miasta, na Rynku. Na wielkiej arterii zazwyczaj panował duży ruch, lecz tego dnia była opustoszała. Muub zauważał jedynie gapiów, którzy wyglądali zza drzwi i z balkonów widokowych, a ich pospolite twarzyczki unosiły się ku niemu jak kwiaty. Na Rynku — pięć tysięcy ludzi poniżej Pałacu — znajdowała się prawie całkowicie uformowana procesja mająca złożyć hołd; tysiące zwykłych obywateli zebrało się, żeby zaprezentować najwspanialsze plony pracy swojej dzielnicy Komitetowi. Oczywiście nie widziało się tutaj kokonów. Rynek był poprzecinany sznurami i kratownicami. Ludzie zaczepiali się o nie rękoma i nogami albo wciągali się w poszukiwaniu dobrych punktów obserwacyjnych. Oglądając całe to zamieszanie, Muub odnosił wrażenie, że patrzy na wielką sieć wypełnioną młodymi prosiętami.

Galerię przecinały liczne skórzane liny wskazujące drogę tym członkom Komitetu i dworzanom, którzy, jak pomyślał z ironią Muub, byli zbyt biedni, by dać się po prostu zanieść do kokonów. Chłodne, dostarczane rurami Powietrze pachniało kwiatami Skorupy. Wiceprzewodniczący Hork znajdował się już na swoim miejscu, blisko Muuba i obok pustego kokonu zarezerwowanego dla Przewodniczącego Horka IV — jego ojca. Był brodaty i dość masywnie zbudowany. Patrzył przed siebie ponuro, w milczeniu. Połowa dworzan zdążyła już zająć miejsca, ale ludzie ci wybierali raczej tyły Galerii, najwyraźniej wyczuwając, z właściwą sobie mętną, samolubną bystrością, że tego dnia nie powinni zwracać na siebie uwagi czujnego Wiceprzewodniczącego.

A zatem skomplikowane towarzyskie przepychanki już się zaczęły. Muub pomyślał, że ten dzień będzie mu się dłużył.

Właściwie — za sprawą niedawnego Zaburzenia — dzień już i tak wydawał mu się zbyt długi. Takie dni ostatnio zdarzały się często. Muub był głównym lekarzem Pierwszej Rodziny, ale prowadził też szpital — w istocie rzeczy, zgodził się przebywać na dworze Horka tylko pod warunkiem, że nadal będzie pełnił obowiązki w szpitalu „Wspólnego Dobra" — i wiedział, że jego personel czekał ogrom pracy w związku z niedawnym Zaburzeniem. Patrzył na ładne, pozbawione wyrazu, starzejące się oblicza dworzan, którzy pysznili się swoimi kreacjami, i zastanawiał się, ilu jeszcze rannych będzie musiał obejrzeć, zanim zmorzy go sen.

Wiceprzewodniczący Hork zauważył go wreszcie i skinął głową. Był on zwalistym mężczyzną, którego potężna postura sugerowała pewną ociężałość umysłu. Było to złudne wrażenie, | o czym zdołał przekonać się niejeden dworzanin. Dziwaczna broda — Muub pomyślał z ironią, że ekstrawagancki był sposób, w jaki została… hm, wyhodowana — skrywała oblicze, które miało w sobie coś ze szlachetnej fizjonomii ojca Horka, zwłaszcza gdy patrzyło się na świdrujące, intensywnie czarne oczy i kanciasty nos jego potomka. Jednakże rysy młodszego Horka ginęły w fałdach mięsistej twarzy i o ile Przewodniczący Komitetu Centralnego miał wygląd łagodnego, nieco sfatygowanego arystokraty, o tyle jego syn i dziedzic sprawiał wrażenie nieokrzesanego brutala, a wytworny ubiór jedynie podkreślał gwałtowność charakteru. Ale dzisiaj Hork junior wydawał się spokojny.

— A więc postanowiłeś przyłączyć się do mnie, Muub! — zawołał. — Bałem się, że ludzie będą mnie unikać. Medyk westchnął, zagłębiając się w kokon.

— Zbyt groźnie spoglądasz, panie — rzekł. — Odstraszasz wszystkich.

Hork prychnął.

— W takim razie do Pierścienia z nimi — oznajmił, bez oporów używając starożytnego przekleństwa. — A jak ty się miewasz, lekarzu? Wydajesz się trochę przygaszony.

Muub uśmiechnął się.

— Obawiam się, że jestem trochę za stary, żeby dać sobie radę z takim nawałem roboty. Kilka ostatnich dni spędziłem prawie wyłącznie w szpitalu. Jesteśmy… bardzo zapracowani.

— Ranni w wyniku Zaburzenia?

— Tak, panie. — Medyk otarł ręką wygoloną głowę. — Najgorsze chyba mamy już za sobą, a ściślej mówiąc, musieliśmy zrezygnować z zajmowania się poważnymi przypadkami, których nie potrafimy leczyć. Za to nieustannie napływają pacjenci z lżejszymi obrażeniami, które…

— Mniejszymi?

— Lżejszymi — Muub poprawił go stanowczo. — A to coś zupełnie innego. Rany nie zagrażają życiu, ale mogą oznaczać trwałe kalectwo. Dotyczy to, rzecz jasna, większości pacjentów ze środkowych dzielnic. Kiedy zawiodła Pierwsza Długość Geograficzna…

— Wiem — powiedział Hork, przygryzając wargę. — Nie musisz mi o tym mówić.

Pierwsza Długość Geograficzna była wstęgą kotwiczną, jednym z czterech toroidów nadprzewodnikowych opasujących kadłub Miasta, dzięki czemu utrzymywało ono stałą pozycję nad Biegunem Południowym. Pierwsza i Druga Długość Geograficzna były ustawione pionowo, natomiast bliźniacze Szerokości Geograficzne (Pierwszą i Drugą) umieszczono poziomo, tak że toroidy krzyżowały się ze sobą nawzajem.

Zaburzenie oszczędziło regiony podbiegunowe, włącznie z Parz. Jednakże w górnym rejonie jego oddziaływania, tam gdzie linie wirowe splątały się wokół Miasta, Pierwsza Długość Geograficzna zawiodła. Drewniana metropolia grzechotała w swej nadprzewodnikowej klatce niczym schwytana świnia powietrzna. Przepływ prądu we wstędze kotwicznej szybko przywrócono i wpływ awarii na zewnętrzne części struktury — takie jak Grzbiet czy Pałac Komitetu — okazał się minimalny. Najpoważniejsze zniszczenia powstały w ukrytym wnętrzu Miasta, gdzie w pocie czoła harowały tysiące urzędników i rzemieślników.

— Czy mamy jakieś dane dotyczące liczby ofiar? Muub spojrzał na Wiceprzewodniczącego.

— Dziwię się, że mnie pytasz o to, panie. Jestem lekarzem twego ojca, ale pełnię funkcję administratora tylko jednego szpitala z dwunastu w całym Parz.

Hork poruszył grubymi palcami.

— Wiem o tym. Dobrze, zapomnij o moim pytaniu. Chciałem tylko poznać twoją opinię. Problem polega na tym, że Zaburzenie zniszczyło agencje zbierające dla nas takie dane statystyczne. — Pokręcił głową; jego policzki zafalowały gniewnie. — Ludzie myślą, że zbieranie informacji jest czymś zbędnym, godnym politowania. Luksusem. Podejrzewam, że nawet mój wysoce inteligentny ojciec podziela ten pogląd — dorzucił zjadliwie. — Ale prawda jest taka, że bez tego rodzaju danych rząd jest prawie niezdolny do działania. Wielokrotnie próbowałem wyjaśnić to mojemu ojcu. Widzisz, doktorze, bez działań centralnego rządu państwo przypomina ciało pozbawione głowy. Nie możemy nawet pobierać wszystkich dziesięcin, a co dopiero asygnować pieniądze na wydatki. — Skrzywił się. — To sprawia, że dzisiejszy Wielki Hołd wydaje się trochę bezcelowy, nie sądzisz, lekarzu?

Medyk kiwnął głową.

— Rozumiem, panie.

— Coś ci powiem, Muub — rzekł Hork, w dalszym ciągu nerwowo przygryzając owłosioną wargę. — Jeszcze jedno takie Zaburzenie i będziemy załatwieni.

Muub zmarszczył brwi.

— Co to znaczy „my"? Rząd, Komitet? Wiceprzewodniczący wzruszył ramionami.

— Na naszych farmach sufitowych, w hangarach prądnicowych i w Porcie nie brakuje krewkich zapaleńców… Chyba nie ma sposobu, że wyplenić ten szkodliwy element. Łamanie kołem pozwala im wręcz na kreowanie męczenników. Lekarz uśmiechnął się.

— Bystra obserwacja.

Hork wybuchnął śmiechem, obnażając zadbane zęby.

— A ty jesteś starym protekcjonalnym głupcem, wyzywającym los… Męczennicy. Jeszcze jedna subtelność ludzkiego postępowania, która chyba umyka mojemu biednemu, nieobecnemu ojcu. — Teraz Hork przeszywał wzrokiem Muuba. Ten uświadomił sobie, że cofa się odruchowo. — Aty? — zagadnął go zastępca Przewodniczącego. — Czy według ciebie w Powietrzu wisi rebelia?

Medyk namyślał się nad odpowiedzią. Wiedział, że podejrzenia nie dotyczą jego samego, ale zdawał sobie również sprawę, że Wiceprzewodniczący — w przeciwieństwie do swojego ojca — uważnie słucha tego, co się do niego mówi. Miał on setki informatorów rozsianych na terenie całego Parz i w głębi kraju.

— Nie, panie. Chociaż mnóstwo ludzi narzeka — i jest skłonnych obwiniać Komitet za naszą ciężką sytuację.

— A co, może sami sprowadziliśmy Zaburzenia na nasze głowy? — Hork wykręcił się w kokonie; skórzany materiał pomarszczył się na jego masywnym ciele. — Wiesz, gdyby tylko to mogło być prawdą — zastanawiał się. — Gdyby Zaburzenia były wywoływane przez ludzi i likwidowane na ich komendę. Ale naukowcy mówią nam — powtarzając tę odrobinę mądrości, która przetrwała Reformację — że człowiek pojawił się w Płaszczu za sprawą Ur-ludzi, a jego organizm zmodyfikowano tak, aby mógł tu przetrwać. Skoro kiedyś kierowaliśmy własnym losem w tak dużym stopniu, dlaczego nie mielibyśmy odzyskać tej kontroli? — Uśmiechnął się. — Lekarzu, co ty na to?

Muub odwzajemnił uśmiech.

— Masz bardzo bystry umysł, panie, lubię dyskutować z tobą na tego rodzaju tematy. Jednak wolę ograniczać swoją uwagę do spraw praktycznych. Do tego, co można osiągnąć.

Hork spojrzał na niego spode łba. Plecione rurki włosowe władcy zafalowały elegancko, przypominając medykowi o jego własnej łysinie.

— Może. Ale nie zapominajmy, że taki był argument Reformatorów przed dziesięcioma pokoleniami. A ich czystki i zsyłki sprawiły, iż żyjemy w takiej ignorancji, że nawet nie jesteśmy w stanie oszacować, jakie spustoszenia poczynili… Tak czy owak, nie rewolty się obawiam, lekarzu. Chodzi mi raczej o sprawność samego rządu — to znaczy, o zdolność przetrwania naszego państwa, bez względu na to, kto zasiądzie na tronie mojego ojca. — Mężczyzna zwrócił ku medykowi szeroką, nalaną twarz, wyrażającą rzadkie u niego wątpliwości. — Rozumiesz mnie, Muub? Mogę cię zapewnić, że niewiele osób mnie rozumie i na tym przeklętym dworze, i poza nim.

Lekarz był, nie pierwszy raz, pod wrażeniem przenikliwości młodszego Horka.

— Być może obawiasz się, że Zaburzenia uniemożliwią istnienie zorganizowanego społeczeństwa, jakie żyje w Parz. Rewolty nie będą miały znaczenia. Cywilizacja upadnie sama.

— Dokładnie tak — odparł Wiceprzewodniczący, niemal z wdzięcznością. — Nie będzie Miasta — nie będzie poborców dziesięcin, parków z kwiatami ze Skorupy, ani artystów i naukowców. Ani lekarzy. Zostaniemy zmuszeni, by udać się do nadpływu i polować na dzikie świnie.

Muub wybuchnął śmiechem.

— Jest paru takich, którzy chętnie zrezygnowaliby z płacenia dziesięcin.

— Tylko głupcy, którzy nie są w stanie dostrzec korzyści. Kiedy wszyscy ludzie będą musieli nie tylko utrzymać swoje karłowate stado świń, ale także wykonać ręcznie każde narzędzie, niczym najbiedniejszy nadpływowiec… wtedy, być może, pomyślą o systemie podatkowym z nostalgią.

Medyk zmarszczył czoło i podrapał jeden z oczodołów.

— Sądzisz, że przełom jest blisko?

— Jeszcze nie — odparł Hork. Chyba że Zaburzenia rzeczywiście nas zniszczą. Taka możliwość staje się coraz bardziej realna. A tylko głupiec zamyka oczy, żeby nie oglądać tego, co może się zdarzyć.

Lekarz uświadamiał sobie, jakie pułapki kryje ta ostatnia uwaga, toteż odwrócił się i zaczął obserwować pełne kurzu, rozświetlone Powietrze Pali Mali.

— Widzę, że wprawiłem cię w zakłopotanie — burknął Hork.

— Daj spokój, Muub, nie zachowuj się jak ci cholerni, przypominający prosięta dworzanie. Doceniam rozmowę z tobą. Nie zamierzałem sugerować, że mój ojciec jest takim głupcem.

— …Ale on raczej nie podziela twojego poglądu.

— Nie. Do licha. — Wiceprzewodniczący potrząsnął głową.

— I nie chce dać mi władzy, żebym mógł coś z tym zrobić. To jest frustrujące. — Hork spojrzał na lekarza. — Słyszałem, że widziałeś go niedawno. Gdzie on przebywa?

Chyba sam powinieneś wiedzieć, pomyślał Muub.

— Jest w swoim ogrodzie na Skorupie. Oczywiście nie może oddychać rozrzedzonym Powietrzem, więc zazwyczaj przebywa w samochodzie i patrzy na pracujących kulisów.

— Zatem jest zdrowy? Medyk westchnął.

— Twój ojciec jest starym człowiekiem, panie. Jest słaby. Ale rzeczywiście czuje się dobrze. Hork skinął głową.

— Cieszę się. — Zerknął na lekarza, usiłując rozpoznać jego reakcję. — Mówię szczerze, Muub. Jego działania niepokoją mnie, gdyż nie zawsze jestem pewien, czy zajmuje się najważniejszymi dla nas wszystkich sprawami, lecz jest przecież moim ojcem. A poza tym — dodał rzeczowym tonem — kryzys związany z przejęciem rządów to doprawdy ostatnia rzecz, jakiej byśmy teraz chcieli. Z Galerii dobiegały odgłosy rozmowy. Wiceprzewodniczący pochylił się w swym kokonie.

— Co się dzieje? Muub wyciągnął rękę.

— Kobziarze ustawiają się w szyku.

Stu kobziarzy, ubranych w jaskrawe stroje, właśnie wychodziło z drzwi rozmieszczonych na całej długości Pali Mali i zajmowało pozycje, wyznaczając trasę parady. Najbliżej ustawieni muzycy — czterech, z których każdy znajdował się w pobliżu jednej ze ścian o złożonej zabudowie — byli jeszcze młodzi. Sprawnie podsycali ogień w małych piecykach, przymocowanych do pasów. Od piecyków odchodziły zwoje cienkich, zwężających się ku końcom rurek, które wiodły do szerokich, przypominających kwiaty rogów z gładzonego drewna. Rogi sterczały nad głowami muzyków niczym rozdziawione paszcze lśniących drapieżników.

— Tam! — krzyknął Hork, pokazując aleję. Na jego rozpromienionej twarzy malowało się podniecenie, a jednocześnie zachłanność.

Medyk stłumił westchnienie, wychylił się do przodu i zmrużywszy oczy, usiłował wypatrzeć w oddali paradę świętującą Hołd: gorliwych, nieco otyłych obywateli, niosących wielkie snopy pszenicy, a także groteskowo utuczone świnie powietrzne.

Kobziarze naciskali klapy na piecykach. W każdym rogu Powietrze wirowało w skomplikowany sposób, powodując cieplne drgania, które wydostawały się z rogów w postaci donośnych dźwięków. Muub był całkowicie pozbawiony słuchu, toteż cały ten proces wydawał mu się dziełem magii.

W dole, na Rynku, tłum głośno ryknął.


* * *

Tobą Mixxax szarpnął lejce i wyjrzał przez okno auta.

— Mam zamiar zabrać go od razu do szpitala o nazwie „Wspólne Dobro". To przyzwoity zakład. Prowadzi go osobisty lekarz Horka.

Obok nich nieprzerwanym, chaotycznym strumieniem przelatywały szybkie samochody o różnych rozmiarach. Zaprzęgi świń wydzielały obłoki zielonego gazu. Głośniki ryczały. Tobą pokrzykiwał coś w odpowiedzi, ale przepuszczane przez wzmacniacze głosy były tak zniekształcone, że Dura nic nie rozumiała.

Wszystko wydawało jej się przerażające. Krążąc z Farrem za siedzeniem Mixxaxa i obserwując bezładny pęd uderzających o siebie drewnianych pudeł, przygryzała rękę, żeby nie krzyczeć.

Jednakże Tobą Mixxax nie tylko skutecznie unikał kolizji, ale nawet posuwał się naprzód — powoli, ale naprzód — ku zapierającej dech w piersiach sylwecie Miasta.

— Oczywiście nie jest najtańszy. Mam na myśli „Wspólne Dobro". — Tobą zaśmiał się głucho. — No, ale bądźmy szczerzy:

nie będziecie mogli sobie pozwolić nawet na najtańszy, zatem równie dobrze możecie nie mieć pieniędzy na najdroższy.

— To co mówisz, niewiele znaczy — zauważyła Dura. — Może powinieneś się skupić na prowadzeniu samochodu.

Farmer pokręcił głową.

— Trzeba mieć moje szczęście, żeby wjechać do miasta z trzema nadpływowcami w dniu Wielkiego Hołdu. Że też musiało się to zdarzyć właśnie dzisiaj. I…

Dziewczyna przestała go słuchać. Usiłowała nie zwracać uwagi na chmarę rozpędzonych samochodów; chciała zobaczyć przede wszystkim Parz.

Już sam widok Południowego Bieguna Magnetycznego był interesujący. Ten potężny twór był gigantyczną rzeźbą składającą się z linii spinowych i Magpola. Linie wirowe niemal dokładnie odtwarzały kształt Magpola, toteż nietrudno było prześledzić krzywiznę pływu magnetycznego. W niczym nie przypominała łagodnej, opasującej Gwiazdę krzywizny ojczystych stron Dury, w dalekim nadpływie. Tutaj, w najbardziej wysuniętej części podpływu, zbiegały się linie wirowe z całego Płaszcza. Potem zanurzały się w masie Gwiazdy wokół samego Bieguna, tworząc lej Magpola i obrysowując je lśniącym, rozedrganym konturem.

Parz wisiało w Powietrzu tuż nad wlotem tego ogromnego leja, jakby kwestionując prawo do istnienia Bieguna.

Miasto przypominało szczupłą, uniesioną rękę. Wieńczyła je zaciśnięta pięść. „Ręka" tworzyła drewniany grzbiet, który wykuwał się ku górze z leja wirowego Bieguna, natomiast „pięść" stanowiła skomplikowane zbiorowisko drewnianych budowli, które ciągnęły się na przestrzeni wielu tysięcy ludzi. „Pięść" otaczały cztery wielkie obręcze z jakiejś błyszczącej substancji.

— Tobą nazywał je „wstęgami kotwicznymi"; dwie były ułożone pionowo, a dwie poziomo. Z „pięścią" łączyły je pale i podpory. s Parz tworzyło podziurawione drewniane pudło, zawieszone (między obręczami. Na powierzchni pudła znajdowały się liczne potwory w kształcie elipsy albo prostokąta, przez które wlatywały i wylatywały strumienie samochodów. Wyglądało to tak, jakby te małe stworzenia żywiły się kosztem wielkiej bestii. Otwory po-lwiększały się u podnóża Miasta: były rozdziawione jak usta, pnroczne i odpychające. Najwyraźniej tędy przekazywano duże |ładunki. W jednym z otworów Dura zobaczyła pnie drzew, które wyładowywano z ogromnego konwoju.

Z dolnej części Parz nieustannie wypływały błyszczące, nie zwykle piękne strumienie, kończące bieg w Powietrzu. Tobą powiedział, że są to strumienie kanalizacyjne, rzeki odpadów produkowanych przez tysiące mieszkańców Miasta.

Podczas gdy auto kręciło się po Parz — Mixxax ryczał bełkotliwie do tuby głośnika, najwyraźniej usiłując znaleźć wolne wejście — Durze migały przed oczami dręczące obrazy skomplikowanych konstrukcji, warstw budynków w obrębie samego Miasta. Na jego szczycie znajdowały się budowle, które oszołomionej dziewczynie wydały się wspaniałe i eleganckie, w dodatku rosły między nimi małe drzewa skorupowe. Kiedy pokazała Tobie górny kompleks budynków, tylko się uśmiechnął i wzruszył ramionami.

— To Pałac Komitetu — oznajmił. — Jeśli mieszka się tak wysoko na Górze, nie trzeba się liczyć z wydatkami…

Z licznych otworów sączyło się światło, które wypełniało cale Miasto i rzucało smugi na zakurzone Powietrze, tak że Parz otaczała bogata, zielonożółta iluminacja. Miasto było ogromne — Dura nie potrafiła ogarnąć go wyobraźnią — ale zarazem pogodne, pełne Powietrza, światła i ruchu. Na zabudowanych terenach krążyły tłumy ludzi, a wokół wież Pałacu przepływały strumienie aut powietrznych. Nawet na „Grzbiecie" (tak nazywał to Tobą) — „ramieniu” poniżej Miasta-pięści, wygiętym ku dołowi, w kierunku Bieguna — znajdowały się malutkie wozy, które nieustannie sunęły to w jedną, to w drugą stronę po specjalnie zamontowanych linach.

W miarę jak się zbliżali, Miasto rosło w oczach. W końcu osiągnęło takie rozmiary, że jego panorama przestała się mieścić w okienku auta. Durę przytłaczało bogactwo i stopień komplikacji szczegółów. Przypomniała sobie, z osobliwą nostalgią, jakie przerażenie wywołał w niej widok auta Toby. Wtedy szybko nauczyła się panować nad strachem i nawet odnosiła wrażenie, że kontroluje tego słabowitego dziwaka, Tobę Mixxaxa. Jednakże teraz miała do czynienia z dziwactwem na niewyobrażalnie większą skalę. Czy kiedyś będzie w stanie pogodzić się z tym wszystkim? Czy jeszcze uda jej się być panią własnego losu, nie mówiąc o wpływaniu na wydarzenia wokół siebie?

Najwyraźniej na jej twarzy pojawiły się oznaki zdenerwowania, gdyż Tobą uśmiechnął się do niej życzliwie.

— To musi być przytłaczające — powiedział. — Czy wiesz, ik duże jest Parz? Ma dziesięć tysięcy ludzi szerokości. I to nie cząc Grzbietu. — Małe auto wciąż sunęło ostrożnie wokół Ilasta niczym bojaźliwe prosiątko rozglądające się za wymie-iem. Tobą pokręcił głową. — Założę się, że taka liczba zrobiłaby rażenie nawet na Ur-ludziach. Przecież to prawie centymetr…


* * *

Auto wreszcie wjechało do wąskiego, prostokątnego wlotu, którym — jak się wydawało Durze — już i tak panował spory ich. Samochód sunął w głąb drewnianego cielska ciasnym kolarzem — tak zwaną „ulicą", gdzie roiło się od wozów i ludzi. (bywatele Parz nosili grubą, ciężką, jaskrawą odzież i w ogóle ie bali się strumieni samochodów. Dura nie odnosiła już wraże-ia, że Miasto jest przewiewne i sympatyczne. Otoczyły ją ściany, uto podążało zaś coraz głębiej w lepką ciemność.

W końcu dotarli do otworu w ścianie ulicy — był to wlot rowadzący do jaśniejszego miejsca. Tobą powiedział, że są przed /ejściemdo szpitala. Durapatrzyławmilczeniu,jakMixxax sprawie pokonuje ostatnie strumienie ruchu ulicznego i ostrożnie arkuje pod gmachem. Kiedy auto zatrzymało się na podłodze wypolerowanego drewna, farmer zawiązał lejce, opuścił fotel przeciągnął się w Powietrzu.

Farr spojrzał na niego zdziwiony.

— Jesteś zmęczony? Przecież to świnie wykonały całą robotę. Tobą wybuchnął śmiechem i zwrócił podkrążone oczy na nłodzienca.

— Nauczysz się prowadzić, chłopcze, to będziesz wiedział, o to jest zmęczenie. — Popatrzył na Durę. — Tak czy owak, eraz zaczyna się trudniejsza część. Chodź, będę cię potrzebował, kładając wyjaśnienia.

Mixxax wyciągnął rękę do drzwiczek auta. Kiedy je odblokował, dziewczyna odskoczyła nerwowo, jakby spodziewając się kolejnej gwałtownej zmiany ciśnienia. Drzwiczki otworzyły się rynnie, niemal bezszelestnie i do wnętrza samochodu wtargnęła lala ciepła. Dura czuła kłucie w oziębionych nadciekłych naczy-ńach włosowatych, które nagle otwierały się w całym jej ciele.

Tobą wyprowadził rodzeństwo z samochodu, przechodząc sztywno przez drzwi. Dura położyła ręce na ich krawędzi, podciągnęła się i nagle runęła do przodu. Wyrżnęła twarzą w plecy mężczyzny tak mocno, że zabolał ją nos.

Tobą zachwiał się w Powietrzu.

— Hej, spokojnie. Po co ten pośpiech?

Dura przeprosiła go i niepewnie zerknęła na swoje ręce. O co w tym wszystkim chodziło? Ostatni raz zdarzyło jej się tak błędnie ocenić własne siły, kiedy była dzieckiem. Miała wrażenie, że nagle stała się niesamowicie silna… albo lekka jak dziecko. Czuła się niezdarnie; zatraciła poczucie równowagi i nie mogła znieść przytłaczającego upału.

Jej pewność siebie jeszcze bardziej zmalała. Potrząsnęła głową. Była poirytowana i wystraszona. Usiłowała wymazać z pamięci ten drobny incydent.

Hala przy szpitalu stanowiła półkulę o szerokości pięćdziesięciu ludzi. Unosiło się tu kilkadziesiąt aut, przeważnie pustych i bez zaprzęgów: elementy uprzęży i postronki bezwładnie zwisały w Powietrzu. Część pomieszczenia została odgrodzona siatką i służyła jako zagroda dla świń. Z auta, które było o wiele większe od wozu Toby, akurat wyładowywano pacjentów: rannych, a nawet takich, którzy wyglądali jak trupy. Podobnie jak Adda, poszkodowani byli w kokonach. Kierował tym wysoki. bezwłosy mężczyzna w długiej, wspaniałej szacie. Ludzie — wszyscy ubrani — poruszali się między samochodami. Śpieszyli się, na ich twarzach malował się tajemniczy niepokój. Kilku znalazło jednak chwilę, żeby spojrzeć z zaciekawieniem na Durę i Farra.

Ściany z gładzonego drewna były tak czyste, że lśniły, odbijając wykrzywione obrazy krzątaniny w pomieszczeniu. Wydrążono w nich szerokie szyby, które wpuszczały jasne Powietrze z zewnątrz do hali przeładunkowej. Potężne, pozbawione obręczy koła — Tobą nazywał je wiatrakami — wirowały w szybach, powodując swobodny przepływ Powietrza.

Dura oddychała powoli, oceniając jakość Powietrza. Było świeże, ale wilgotne i ciepłe, przesycone odorem-świńskich fotonów. Jednakże wyczuwała coś jeszcze — zapach, który wydawał się znajomy, a zarazem dziwny, jakby niezbyt tu pasujący…

Ludzie.

No właśnie. Powietrze wypełniał wszechogarniający, stęchły odór ludzi. Dura miała wrażenie, iż znowu jest małą dziewczynką, siedzącą w środku Sieci, otoczoną pocącymi się ciałami dorosłych i innych dzieci. Było jej gorąco. Ogarniała ją klaustrofobia. Nagle uświadomiła sobie, że tu, w Mieście, otaczają więcej udzi, niż dokonało żywota w jej malutkim plemieniu Istot Ludzkich od kilku pokoleń. Czuła się obnażona, nie pasowała do tego miejsca.

Mixxax dotknął jej ramienia.

— Chodź — rzekł niecierpliwie. — Wyciągniemy nosze z samochodu, a potem znajdziemy kogoś…

— No, no. Co my tutaj mamy? — odezwał się ktoś schrypniętym, rozbawionym głosem, z takim samym nienaturalnym akcentem, jakim mówił Tobą.

Dura odwróciła się. Zbliżali się do nich dwaj mężczyźni, falując sztywno w Powietrzu. Byli niscy i klocować!. Mieli na tobie identyczne uniformy z grubej skóry. Nieśli ze sobą zwinięte pejcze, a skórzane maski zniekształcały to, co mówili, i uniemożliwiały zobaczenie ich twarzy.

Oczy tych anonimowych osób wpatrywały się w Durę i Farra.

Dziewczyna opuściła ręce do bioder. Sznur, który zabrała na wlewanie, nadal owijał ją w pasie. Czuła lekki dotyk noża skrobaczki, które zatknęła za sznur na plecach. Obecność znajomych przedmiotów nieco ją pocieszyła, ale uświadomiła sobie, te z wyjątkiem małego noża cała jej broń nadal znajdowała się w samochodzie. Grupie, bardzo głupie; co by na to powiedział Logue? Cofnęła się, usiłując dostać się do samochodu.

— Panowie, jestem Obywatel Mixxax — odezwał się Tobą. — Wiozę pacjenta do szpitala. I…

Strażnik, który zagadnął ich wcześniej, przerwał farmerowi.

— Gdzie jest ten pacjent?

Tobą pokazał mu auto. Mężczyzna podejrzliwie zajrzał do środka. Potem wysunął głowę z samochodu, wyraźnie marszcząc nos pod maską.

— Nie widzę tu pacjenta. Widzę nadpływowca. A tutaj… — pomachał rękojeścią pejcza w kierunku Dury i Farra — widzę dwóch kolejnych nadpływowców. A także świńskiego dupka w kalesonach. Ale nie ma tu żadnych pacjentów.

— To prawda — cierpliwie odparł Tobą — że ci ludzie są z nadpływu. Ale ten stary jest poważnie ranny, a…

— To jest szpital — rzekł obojętnie strażnik — nie jakiś cholerny ogród zoologiczny. Dlatego wyprowadź stąd te zwierzęta.

Mixxax westchnął i rozłożył ręce, najwidoczniej usiłując znaleźć odpowiednie słowa.

Zamaskowany mężczyzna zaczął tracić cierpliwość. Wyciągnął rękę i szturchnął Durę w ramię odzianym w rękawicę palcem.

— Powiedziałem, że masz ich stąd zabrać. Nie będę mówił… Farr ruszył naprzód.

— Przestań — rzekł, a następnie z pozoru delikatnie pchnął strażnika.

Mężczyzna poleciał do tyłu i w końcu zderzył się z wykładaną drewnianymi płytami ścianą. Jego pejcz podążył za nim.

Farr cofnął się. Popatrzył na swoje ręce z bezgranicznym zdumieniem.

Drugi strażnik zaczął rozwijać rzemienie pejcza.

— No cóż — powiedział. — Może kilka obrotów Koła pomoże ci zrozumieć, gdzie jest twoje miejsce, chłopcze.

— Posłuchaj, sprawa zaczyna się komplikować — rzeki Tobą. — Nie chciałem, żeby to wszystko się stało. Proszę. Ja…

— Zamknij się!

Dura zacisnęła pięści, gotowa do ataku. Nie miała wątpliwości, że wespół z Farrem dałaby radę temu mężczyźnie, bez względu na jego skórzaną zbroję — zwłaszcza że wszystko wskazywało, iż nabrali tutaj nowej, ogromnej siły. Oczywiście, w Parz nie istnieli tylko ci dwaj strażnicy; oczyma wyobraźni widziała sto mrocznych, ponurych dróg, którymi mogły podążyć zdarzenia kilku najbliższych minut — rozkwitały one przed nią niczym kwiaty Skorupy… Ale przynajmniej teraz mogła wpłynąć na przebieg wydarzeń.

Strażnik zamierzył się pejczem na jej brata. Wyciągnęła nóż, przygotowując się do skoku…

— Czekaj. Przestańcie natychmiast.

Dura odwróciła się powoli. Strażnik zaczął opuszczać pejcz.

W ich kierunku falował mężczyzna, który nadzorował rozładunek dużego samochodu. Wysoki, władczy, ubrany w wytworną, ale poplamioną szatę. Dziewczyna odnotowała ze zdumieniem, że nie miał na głowie rurek włosowych.

Uświadomiła sobie, że Tobą cofa się, kuląc ze strachu. Strażnik popatrzył na rodzeństwo wygłodniałym, sfrustrowanym wzrokiem.

— Kim jesteś? Czego chcesz? — zapytała Dura. Nowo przybyły zmarszczył brwi. Oceniła, że był mniej więcej w wieku Logue'a.

— Kim jestem? Od dawna mnie o to nie pytano. Nazywam się Muub, moja droga. Jestem administratorem tego szpitala. — Spoglądał na nią z zaciekawieniem. — A ty jesteś nadpływowcem, prawda?

— Nie — odparła. Nagle to słowo wzbudziło w niej obrzydzenie. — Jestem Istotą Ludzką. Uśmiechnął się.

— Rzeczywiście. — Zerknął na strażników, a potem zwrócił się do Mixxaxa. — Obywatelu, co się tutaj dzieje? Nie podoba mi się, że zakłócasz pracę szpitala. I bez tego mamy wystarczająco dużo problemów.

Tobą ukłonił się. Wydawało się, że drży. Zakrył rękami przednią część ciała, jakby nagle zaczął się wstydzić swojej bielizny.

— Tak, panie, przepraszam. Nazywam się Tobą Mixxax. Prowadzę farmę sufitową mniej więcej trzydzieści metrów od nadpływu i…

— Mów dalej — rzekł łagodnie Muub.

— Znalazłem rannego nadpływowca… rannego człowieka. Przywiozłem go ze sobą. Jest w samochodzie.

Muub zmarszczył czoło. Poszybował do auta i przecisnął głowę oraz ramiona przez wejście. Dura zauważyła, że administrator przygląda się Addzie. Sprawiał wrażenie zafascynowanego włóczniami i sieciami Istot Ludzkich, które posłużyły do sporządzenia prowizorycznych łubków.

Starzec otworzył jedno oko.

— Odczep się — szepnął do Muuba. Administrator popatrzył na Addę tak, jakby miał przed oczami pijawkę albo rozgniecionego pająka.

W chwilę później Muub wycofał się z samochodu.

— Ten człowiek jest poważnie ranny. Prawe ramię…

— Wiem, panie — odparł Tobą żałośnie. Właśnie dlatego pomyślałem, że…

— Do licha, człowieku — przerwał mu administrator szpitala tonem, w którym nie wyczuwało się nieuprzejmości. — Jak sądzisz, czym ci zapłacą? Przecież to nadpływowcy!

Tobą zwiesił głowę.

— Panie — odparł drżącym, ale stanowczym głosem. — Przecież jest Rynek. Zarówno kobieta, jak i chłopak są silni i sprawni. I przyzwyczajeni do ciężkiej pracy. Znalazłem ich przy Skorupie. Pracowali w warunkach, których nie zniósłby żaden kulis. — Umilkł. Cały czas odwracał głowę od Dury i Farra.

Muub wytarł brudne palce o szatę i spojrzał zamyślony na samochód. Po dłuższej przerwie powiedział łagodnie:

— W porządku. Wnieś go do środka. Obywatelu Mixxax… Straż, pomóżcie mu. Przyprowadź też kobietę i chłopaka. Nie spuszczaj z nich oka. Jeżeli będą się błąkać samopas albo spowodują zator, ty będziesz za to odpowiadał.

Mixxax nie miał już tak strasznie zbolałej miny.

— Tak, panie. Dziękuję.

Do hali przeładunkowej dotarł następny samochód. Zapewne przywiózł kolejnych pacjentów. Muub oddalił się, falując. Poczucie obowiązku przysłonięte znużeniem malowało się na jego twarzy.

Загрузка...