— Ty tępy nadpływowy wiatroodrzucie! — Hosch wrzasnął Farrowi w twarz. — Jak będę chciał włożyć cholerny pień drzewa do tego podajnika, to ci o tym powiem! — Nadzorca Portu wysunął kościstą twarz do przodu i ściszył głos do ledwie słyszalnego, nie wróżącego nic dobrego syku. — Ale dopóki ci nie powiem… i gdyby nie sprawiło ci to wielkiego kłopotu… może mógłbyś rozłupywać drewno nieco bardziej delikatnie. Albo… — z jego ust cuchnęła odrażająca woń zepsutych fotonów — może wolisz wlecieć za swoim dziełem do podajnika i tam skończyć robotę, co?
Farr czekał, aż Hosch się wyładuje. Smutne doświadczenia nauczyły go, że próba obrony tylko pogorszyłaby sytuację.
Hosch był drobnym, żylastym mężczyzną o zaciśniętych ustach i oczodołach, które wyglądały tak, jakby ktoś wywiercił mu je w twarzy. Nosił brudną odzież i zawsze zalatywał nieświeżym jedzeniem. Patrząc na chude kończyny nadzorcy, Farr był pewny, że tu, na Biegunie, gdzie ujawniała się jego nadpływowa siła, mógłby — podobnie jak Dura — rozerwać Hoscha na części w uczciwym pojedynku.
Nadzorca wyczerpał chyba wszystkie pokłady złości i falując, udał się do innej części podajnika. Robotnicy, którzy zebrali się, aby delektować się upokorzeniem Farra — zarówno mężczyźni, jak i kobiety — zaprzestali ukradkowej obserwacji i z zadowoleniem, charakterystycznym dla niedoszłych ofiar, ponownie skoncentrowali się na pracy.
W naczyniach włosowatych i mięśniach chłopca kipiało Powietrze. Nadpływowiec. Znowu nazwał mnie nadpływowcem. Młodzieniec patrzył na swoje zaciśnięte pięści…
Bzya objął potężną łapą obie dłonie Farra i stanowczo, ale łagodnie zmusił go do opuszczenia ramion.
— Nie — rzekł dudniącym głosem. — Nie jest tego wart. Farr nie wiedział, na kim skupić gniew: na nadzorcy czy na zwalistym Poławiaczu, który wchodził mu w drogę.
— On nazwał mnie…
— Słyszałem, jak cię nazwał — odparł spokojnie Bzya. — Wszyscy inni również słyszeli… dokładnie tak, jak chciał Hosch. Posłuchaj mnie. On pragnie, żebyś zareagował, żebyś go uderzył. Właśnie na tym najbardziej mu zależy.
— Kiedy pozbawię go głowy, nie będzie mu mogło zależeć na niczym.
Bzya odchylił głowę i ryknął śmiechem.
— Natychmiast dopadliby cię strażnicy. Zostałbyś pobity, a potem wróciłbyś do pracy — do Hoscha, do nadzorcy, który naprawdę cię nie znosi i nie przepuściłby żadnej okazji, żeby ci to okazać. Dostałbyś jeszcze dodatkowe pięć albo dziesięć lat, aby móc spłacić jego odszkodowanie.
Walcząc z resztkami gniewu, Farr zerknął na szeroką, poobijaną twarz Poławiacza.
— Aleja dopiero co zacząłem tę zmianę… Będę zadowolony, jeśli zdołam dotrwać do końca.
— Dobrze. — Bzya zmierzwił rurki włosowe Farra swoją potężną, silną ręką. — Tak właśnie powinieneś myśleć… Pamiętaj, nie musisz przebyć całych dziesięciu lat za jednym zamachem; najwyżej po jednej szychcie na raz.
Bzya był olbrzymem o mięśniach tak wielkich jak prosięta powietrzne. Mocno zbudowany, silny i łagodny, stanowił przeciwieństwo filigranowego i zjadliwego nadzorcy. Jego twarz pokrywały liczne blizny, które zasłaniały mu pół głowy i czyniły z oczodołu upiorną jaskinię sięgającą w głąb czaszki. Z tego co Farr o nim wiedział, wielkolud był prostym człowiekiem, który żył w dotkniętych ubóstwem rejonach Dołu, utrzymując się dzięki gigantycznym mięśniom, za pomocą których wykonywał niewdzięczne, trudne i niebezpieczne prace, pozwalające funkcjonować reszcie Parz. Miał żonę, Jool, i córkę imieniem Shar. Pomimo wypełnionego harówką życia, nie zatracił życzliwego nastawienia i cierpliwości.
Teraz mrugnął do Farra zdrowym okiem.
— Wiesz, nie powinieneś tak naskakiwać na starego Hoscha. Chłopiec wytrzeszczył oczy, usiłując stłumić śmiech.
— Ja na niego naskakuję? To przecież ten stary kochanek Xeelee ma coś przeciwko mnie.
Bzya wyciągnął rękę do transportera i podniósł pień drzewa, który był wyższy niż Farr. Jednym uderzeniem siekiery rozłupał drewniany bal i odsłonił rozżarzony rdzeń w środku.
— Zrozum jego punkt widzenia. On jest nadzorcą tego odcinka. Młodzieniec z nadpływu prychnął.
— Bogaci się na naszej pracy. Łajdak. Bzya uśmiechnął się.
— Szybko się uczysz, co? Hm, może masz rację, ale ponosi także odpowiedzialność. Podczas ostatniej zmiany straciliśmy kolejny Dzwon. Słyszałeś o tym? Znowu zginęło trzech Poławiaczy. Hosch jest odpowiedzialny również za to.
Farr pomyślał, że tragedie nawiedzają Port z przygnębiającą regularnością. Mimo wszystko, wyrozumiałość Bzyi niecierpliwiła go i zaczął wyliczać wady ich bezpośredniego zwierzchnika.
Wielkolud odparł:
— Hosch ma wszystkie te cechy, i dodatkowo jeszcze takie, których nie potrafisz zrozumieć, bo jesteś zbyt młody. Może nie jest w stanie udźwignąć ciężaru odpowiedzialności. Jednakże — powiem to jeszcze raz — bez względu na to, czy sobie radzi, czy nie, jest odpowiedzialny. I gdy umiera jeden z nas, umiera także jego cząstka. Widziałem to na jego twarzy, Farr, pomimo tej całej zjadliwości. Pamiętaj o tym.
Chłopiec zmarszczył brwi. Wepchnął trochę świecącego drewna do podajników. Wszystko wydawało mu się takie skomplikowane. Gdyby tylko Logue i Dura byli przy nim, pomogliby mu zrozumieć całą tę sytuację.
Albo lepiej, gdyby sam mógł się stąd wydostać i posurfować.
Reszta zmiany upłynęła bez incydentów. Gdy dobiegła końca, Farr udał się wraz z pozostałymi robotnikami do małej, ciasnej sali sypialnej. Pomieszczenie to, brudne pudło, w którym poprzewieszano sznury do spania, dawało schronienie czterdziestu osobom. Cuchnęło odchodami i jedzeniem. Chłopiec zjadł dzienny przydział — dzisiaj była to mała porcja czerstwego chleba — i rozglądał się za jakimś stabilnym gniazdkiem w plątaninie sznurów do spania. Nie czuł się jeszcze wystarczająco pewnie, żeby rzucić wyzwanie starszym, solidnie zbudowanym Poławiaczom — i mężczyznom, i kobietom, którzy opanowali miejsca przy ścianach, gdzie Powietrze było nieco mniej zanieczyszczone oddechami i wiatrami innych. Ostatecznie, jak zwykle, znalazł się prawie na samym środku sali.
Zamykając oczy, powiedział sobie: Nadejdzie mój dzień, jeszcze nadejdzie.
Na początku następnej zmiany, jeszcze z zaropiałymi od snu oczami wrócił na swoje stanowisko przy podajnikach drewna.
Port był nieregularnym kompleksem dużych hal zbudowanych z poplamionego drewna i przytwierdzonych do podłoża Miasta — w cieniu Dołu, daleko od kolorowych, modnych sektorów na górnych poziomach. Mieścił się tuż pod potężnymi prądnicami, które zasilały wstęgi kotwiczne. Wibrujące dudnienie maszyn w górze nieustannie towarzyszyło życiu Poławiaczy. W Porcie panował mrok, upał i brud; kontrast rozgrzanych pieców, zgrzytu tłoków i kół linowych z otwartym Powietrzem nadpływu sprawiał, że Farr czuł się tu bardzo źle.
Mimo to z upływem kolejnych dni wykonywał ciężką pracę coraz bardziej rytmicznie. Ściągał kawałki masywnych pni z pasa transmisyjnego, który stale przesuwał się za szeregiem robotników. Musiał zmagać się z bezwładnymi klocami, mając wrażenie, że trzyma obdarzone świadomością zwierzęta, które chcą pokonywać Powietrze własnymi ścieżkami, nie licząc się z jego życzeniami. Młodzieniec zapierał się o podłogę, napinając mięśnie ramion i pleców, i machał drewnianą siekierą, której ostrze zostało wzmocnione materią rdzeniową. Pnie były twarde, ale Farr wiedział, że jeśli uderzy siekierą zgodnie z układem słojów, z łatwością je rozłupie. Kiedy wykonał odpowiednio głębokie nacięcie, wpychał ręce w pęknięte drewno i rozszczepiał pień, uwalniając falę ciepła i zielony jądrowy blask wnętrza, rozświetlający jego twarz i klatkę piersiową. Ogień jądrowy wciąż jasno świecił, gdy chłopiec wrzucał gorące cząstki do otworu podajnika przed sobą.
Cięcie drewna było ulubionym zajęciem Farra. Odnajdywanie właściwego miejsca, w które należało trafić ostrzem, wymagało pewnej wprawy, i młodzieniec robił to z upodobaniem. Kiedy drewno rozszczepiało się pod wpływem jego pieszczoty, uwalniając energię, a wraz z nią ciepłe westchnienie, chłopiec doznawał wrażenia, że odsłania ukryty skarb.
Razem z nim pracowali inni robotnicy, których szereg ciągnął się aż do zacienionej części Portu. Harując na zmiany, nieustannie karmili żarłoczne gardziele podajników. Praca była ciężka, ale Farr jakoś ją wytrzymywał dzięki swoim nadpływowym mięśniom. Musiał wręcz uważać, żeby nie pracować zbyt szybko, przekraczanie normy nie przysparzało popularności wśród pozostałych robotników.
Energia cieplna, którą wydzielały płonące jądra drewna była przechowywana w ogromnych, wzmocnionych zbiornikach — bojlerach — w innej części kompleksu portowego. Nadciekłe Powietrze, uwalniające się z jądrowego żaru, wykorzystywano do napędzania tłoków, potężnych pięści z utwardzonego drewna. Każdy był dwa razy wyższy od Farra i opadał w swej osłonie miarowo jak bijące serce.
Za pośrednictwem wielkich, rozłożonych ramion tłoki obracały koła linowe. Właśnie te koła opuszczały Dzwony, pełne wystraszonych Poławiaczy, w kierunku tajemniczych i śmiertelnie niebezpiecznych głębin Podpłaszcza.
Tutejszy świat całkowicie się różnił od życia Istot Ludzkich, dla których najbardziej skomplikowanym narzędziem była włócznia, a jedyne źródło energii stanowiła siła mięśni ludzi albo zwierząt. Port był jak potężna maszyneria, która działała chyba tylko po to, żeby wysyłać Poławiaczy w dół, do Podpłaszcza. Farr czuł się jak część tej maszynerii albo jakby pracował w samym sercu gigantycznej budowli z drewna i lin…
Odnosił wrażenie, że z wyjątkiem Bzyi, robotnicy go nie akceptują. Wydawało się, że niedola — jaką cierpieli w tym hałaśliwym, cuchnącym piekle — sprawiała, iż w swym nieszczęściu zwracali się jeden przeciw drugiemu. Jednak z początkiem każdej zmiany robotnicy osiągali zgodny rytm i zaczynali wytwarzać koleżeńską atmosferę. Farr wyczuwał, że oferowali ją nawet jemu, pod warunkiem, że milczał.
Tęsknił za Durą i innymi Istotami Ludzkimi, brakowało mu dawnego życia w nadpływie. Miał wrażenie, że okres pracy w Porcie, na jaką go skazano, ciągnie się w nieskończoność. Potrafił jednak pogodzić się z losem, jeżeli udawało mu się skoncentrować na bieżącym zadaniu i korzystać z wszelkich dostępnych udogodnień. Po jednej zmianie na raz — taki był sekret, wyjawiony mu przez Bzyę. Poza tym…
— Hej, ty.
Czyjaś ręka wylądowała na ramieniu Farra, a potem złapała go za brudną tunikę i bezceremonialnie wyciągnęła z szeregu.
Zobaczył Hoscha, który patrzył na niego, groźnie marszcząc świecące niezdrową żółcią nozdrza.
— Zmiana stanowiska — burknął nadzorca.
— Jakie?
— Dzwon — powiedział Hosch.
Dura podróżowała wspólnie z dwudziestoma nowymi kulisami w potężnym samochodzie, ciągniętym przez dwanaście przysadzistych świń powietrznych. Kiedy zbliżała się do posiadłości Frenka, początkowo odnosiła wrażenie, że jego farma sufitowa jest malutka i w porównaniu z potężną Skorupą przypomina odcisk dziecięcej dłoni. Pozostali kulisi przejawiali większe zainteresowanie inną farmą, bardziej oddaloną i jeszcze trudniejszą do wypatrzenia niż farma Frenka. Dura dowiedziała się, że ta posiadłość należy do Horka IV, Przewodniczącego miasta Parz. Roztargniony Przewodniczący uciekł od powinności — zostawiając Miasto w rękach spiskującego syna — i zajmował się tu, na Skorupie, skomplikowanymi eksperymentami rolniczymi. Powiadano, że na farmie sufitowej Horka rośnie pszenica, której kłosy są wyższe niż przeciętny człowiek, oraz powiązane drutami z materii rdzeniowej drzewa skorupowe nie dłuższe niż ludzkie ramię.
Dura nie potrafiła się skoncentrować na paplaninie kulisów. Na myśl o tym, że będzie przebywać na Skorupie tylko w towarzystwie tych tępaków, serce jej się łamało.
Wreszcie okna z przezroczystego drewna wypełnił widok farmy Frenka. Samochód przystanął pośrodku grupy prymitywnych drewnianych baraków i drzwiczki otworzyły się.
Dura wygramoliła się z auta i oddaliła od reszty. Z rozkoszą odetchnęła czystym Powietrzem, które docierało do jej płuc i naczyń włosowatych. Powietrze otaczało ją ze wszystkich stron grubą, nieprzerwaną warstwą, ciągnącą się wokół Gwiazdy. Dziewczyna czuła się tak, jakby przebywała w płucach samej Gwiazdy. No cóż, towarzystwo pozostawiało trochę do życzenia, ale tutaj przynajmniej mogła oddychać Powietrzem, które nie smakowało tak, jakby zdążyło przejść już przez płuca kilkunastu osób.
Na spotkanie wyszedł sam Qos Frenk. Zauważył Durę i uśmiechnął się do niej życzliwie, a potem, gdy pozostali rozproszyli się między budynkami, zaproponował, że oprowadzi ją po farmie.
Elegancki, wymuskany, z różową czupryną opadającą na wytworny płaszcz, Frenk falował swobodnie obok nowo przybyłej kobiety.
— Praca jest dość prosta, ale wymaga skupienia i dokładności… Niestety, w dzisiejszych czasach nie wszyscy kulisi przejawiają te cechy. Jestem pewien, że świetnie dasz sobie radę, moja droga.
Dura miała na sobie kombinezon uszyty z jakiegoś szorstkiego materiału z włókienek warzyw — pożegnalny prezent Ito. Podczas falowania nieustannie obcierał skórę, jakby chciał jej dokuczyć. Miała ochotę zedrzeć go z siebie. Na plecach nosiła okrągły, drewniany zbiornik — kanister na Powietrze. Podobny widziała u Toby. Do zbiornika była dołączona mała maska, którą należało zakładać, by móc oddychać rozrzedzonym Powietrzem górnej warstwy Płaszcza. Duży, nienaturalnie wyglądający przedmiot utrudniał Durze ruchy jeszcze bardziej niż wyprodukowana w Mieście odzież, ale Frenk uparł się, żeby go zabrała.
— Widzisz, takie są przepisy zdrowotne — powiedział, wzruszając filozoficznie ramionami. Ozdobny płaszcz fałdował się na jego chudych ramionach.
Pod kombinezonem dziewczyna z nadpływu wciąż nosiła kawałek sznura i mały nóż.
Farma została w przeważającej części oczyszczona z pni drzew. Na odsłoniętym suficie korzeniowym lasu zasiano w równych rzędach zielonozłotą pszenicę, czyli udoskonaloną trawę. W tym miejscu, w odległości zaledwie kilku ludzi poniżej kołyszących się i nabrzmiałych koniuszków zmutowanej trawy, Dura nie widziała już granic farmy. Wydawało się, że cała naturalna dzikość Skorupy uległa zagładzie, została zdominowana przez ten klaustrofobiczny, systematyczny porządek.
Oczywiście porządek panował tylko w dwóch wymiarach, trzeci prowadził ku czystemu, świeżemu Powietrzu Płaszcza, który wisiał w dole, rozległy i pusty. Społeczność Parz jeszcze nie zdążyła odgrodzić samego Powietrza… Dura najchętniej rzuciłaby zbiornik powietrzny w okrągłą, delikatną twarz Qosa Frenka i pofalowała w nieskończoność. Te mięczaki z Miasta nigdy nie zdołałyby jej złapać, podobnie jak kulisi.
Jednak nie mogła opuścić tego miejsca i porzucić obowiązków, dopóki nie zarobi na spłatę kosztów leczenia Addy. Zaciągnięty dług i poczucie obowiązku więziły ją skuteczniej niż jakakolwiek klatka.
Qos Frenk obserwował ją, przymrużywszy oczy.
— Wiem, że musisz się czuć dziwnie. Chcę, żebyś wiedziała, iż nie powinnaś się obawiać niczego z wyjątkiem ciężkiej pracy. Ja jestem właścicielem tej farmy i, w tym sensie, właścicielem twojej pracy. Jednak nie wyobrażam sobie, że jestem właścicielem twojej duszy. Nie jestem okrutnym człowiekiem, Dura. Staram się traktować swoich kulisów możliwie przyzwoicie. I…
— Dlaczego? — przerwała mu. — Bo jesteś taką szlachetną osobą? — warknęła. Uśmiechnął się.
— Nie. Ponieważ z ekonomicznego punktu widzenia lepiej opłaca się mieć szczęśliwą i zdrową ekipę roboczą. — Wybuchnął śmiechem i wydał się jej bardziej ludzki. — Przynajmniej ten argument powinien rozproszyć twoje wątpliwości. Jestem przekonany, że będzie ci tu dobrze, Dura. A gdy tylko nauczysz się zawodu, nie widzę żadnych przeszkód, aby w przyszłości myśleć o awansowaniu cię na nadzorcę albo instruktora. Dziewczyna zmusiła się do uśmiechu.
— W porządku. Dziękuję. Doceniam twoje wysiłki. Co będę musiała robić?
Pokazał jej rzędy dojrzewającej pszenicy, której kłosy zwisały z leśnego sufitu w górze.
— Za kilka tygodni będziemy gotowi do żniw i właśnie wtedy zacznie się prawdziwa robota. Jednak na razie będziesz dbała o to, żeby pszenica rosła bez przeszkód. Zwracaj uwagę na zjawiska oczywiste, na przykład dziki buszujące w zbożu. Albo na obcych wkraczających na ten teren. — Nagle posmutniał. — Teraz często mamy z tym do czynienia. To znaczy, z Czyścicielami. W Mieście panuje bieda… Przyglądaj się zbożu, czy nie ma na nim rdzy. Powinny cię niepokoić wszelkie przebarwienia i anomalie związane z dojrzewaniem… W razie chorób izolujemy teren i szybko go sterylizujemy, żeby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się infekcji. Szukaj dzikiej trawy, wszelkich roślin rosnących między korzeniami i niszczących pszenicę. Nie chcemy, żeby inne rośliny wchłaniały pożywne izotopy Skorupy, przeznaczone dla naszego zboża… Dotyczy to także młodych drzew. Zdziwiłabyś się, jak szybko rosną. — Rozpostarł ręce. Dura pomyślała, że w jego entuzjazmie jest coś wręcz przymilnego. — Nie przyszłoby ci do głowy, że ta część Skorupy była kiedyś porośnięta dzikim lasem.
— Nadzwyczajne — rzekła sucho dziewczyna, przypomniawszy sobie rozległe, nietknięte ludzką ręką lasy w jej ojczystych stronach w dalekim nadpływie.
Frenk spojrzał na nią niepewnie.
Spotkali innego robotnika-kobietę, która unosiła się, zagłębiwszy głowę w zielonozłotych łanach, a jej nogi zwisały w Powietrzu w dół. Kobieta wyciągała spomiędzy zielonych kłosów małe drzewka i chowała je do torby przymocowanej do pasa.
— Ach — powiedział Frenk z uśmiechem. — To jedna z moich najlepszych pracownic. Rauc, poznaj Durę. Dopiero co przybyła. Może będziesz tak dobra i oprowadzisz ją…
Kobieta powoli opadła. Na głowie miała hełm powietrzny, zasłonę z miękkiej, półprzeźroczystej gazy, która zakrywała kapelusz o szerokich skrzydłach. Zasłona nieco się wybrzuszała. Świadczyło to, że hełm zasilało Powietrze ze zbiornika. Właściciel farmy odleciał, falując zamaszyście. Rauc była szczupła i miała na sobie prostą koszulę z brudnej skóry, która odsłaniała ramiona. Po odejściu Frenka przez chwilę z ponurą miną przyglądała się Durze, nic nie mówiąc. Potem odwiązała zasłonę i uniosła ją. Miała wychudzoną, zmęczoną twarz o ciemnych oczodołach. Była chyba w wieku córki Logue'a.
— A więc jesteś nadpływowcem — rzekła z jękliwym akcentem osoby urodzonej w Mieście.
— Tak.
— Słyszeliśmy, że masz się zjawić. Cieszyliśmy się. Czy wiesz, dlaczego?
Dura wzruszyła ramionami obojętnie.
— Ponieważ wy, nadpływowcy, jesteście silni… Będziesz pracowała ciężko, żeby pomóc nam wyrobić normę. — Prychnęła. — Jeśli nie spróbujesz nas wykiwać, będziesz szanowana.
— Rozumiem. — Dura uświadomiła sobie, że kobieta usiłuje ją ostrzec. — Dzięki, Rauc.
Kuliska prowadziła ją pod złocistymi polami sufitowymi w kierunku kompleksu budynków w centrum farmy, tam gdzie Dura wysiadła po przyjeździe. Po samochodzie Qosa Frenka nie było śladu. Dziewczyna doszła do wniosku, że wrócił do swojej ciepłej, dusznej siedziby w Mieście. Mijała właśnie połowa zmiany i małe chatki, drewniane domki w kształcie skrzynek, zawieszone na linach z obciętych łodyg drzew Skorupy, sprawiały wrażenie opuszczonych. Dura zauważyła małe, zaniedbane stado świń. Rauc powiedziała, że stado hoduje się nie na handel, ale po to, by zapewnić kulisom mięso a także skórę do wyrobu ich koszul i kapeluszy. Pokazała Durze małe magazyny ubrań, toreb powietrznych i narzędzi. Znajdowała się tu także piekarnia, której wewnętrzne ściany poczerniały na skutek wysokich temperatur. Właśnie tutaj wypiekano podstawowy artykuł spożywczy dla kulisów — chleb. W ciemnym pomieszczeniu pracował duży, otyły mężczyzna. Na widok obu kobiet burknął coś pod nosem. Rauc zrobiła błazeńską minę.
— No, chleb jest świeży — oznajmiła. — Ale tylko tyle dobrego da się o nim powiedzieć… Tu trafia pszenica najgorszej jakości, prawie same plewy. Najlepszy towar jest wysyłany do Parz.
W ciasnym pomieszczeniu przeznaczonym do spania znajdowały się rzędy kokonów. Mniej więcej połowa z nich była zajęta. Jakaś kobieta uniosła zaspaną twarz, żeby spojrzeć na przybyszy, a potem znowu zasnęła; jej usta były otwarte, a włosy zwisały w dół. Rauc zauważyła pusty kokon, w którym mogłaby ulokować swoją nową towarzyszkę.
Jednakże Dura nie potrafiła sobie wyobrazić spania w takich warunkach, wśród cudzych, chrapliwych oddechów i wiatrów, skoro zewsząd otaczało ją świeże Powietrze Płaszcza. Uświadomiła sobie z przykrością, że nie pasuje do tego otoczenia tak samo, jak nie pasowała do Parz. Ostatecznie większość kulisów urodziła się w Mieście, i to głównie w Dole, gdzie zatłoczenie było większe od przeciętnego. Dlatego kulisi, którzy akurat mieli wolne, pakowali się do tego cuchnącego pudła, słuchali nawzajem swoich oddechów i udawali, że nie są osamotnieni w Płaszczu, że podoba im się sposób życia o granicach wyznaczonych przez Parz.
Rauc uśmiechnęła się do niej.
— Myślę, że jakoś się dogadamy, Dura. Możesz mi opowiedzieć o swoim ludzie. A ja pokażę ci, jak sobie radzić w tym środowisku.
— Frenk chyba jest w porządku. Rauc wydawała się zaskoczona.
— Och, jest całkiem przyzwoity. Ale to nie ma znaczenia. Przynajmniej nie w codziennych kontaktach. Przedstawię cię nadzorcy naszego odcinka, Leeh. Z nią to co innego… Ale nie iest aż tak ważna, jak sobie wyobraża. Robis — człowiek prowadzący składnicę — ten ma prawdziwą władzę. Wystarczy go skłonić, żeby się do ciebie uśmiechnął i świat od razu robi się lepszy.
Dziewczyna z nadpływu zawahała się.
— Frenk mówi, że kiedyś mogłabym zostać nadzorcą.
— Mówi to wszystkim — odparła kuliska lekceważąco. — Chodź, znajdziemy Leeh. Prawdopodobnie jest gdzś w polu… — Teraz to ona zawahała się i uważnie popatrzyła na Durę. Potem rozejrzała się, żeby mieć pewność, iż nikt ich nie obserwuje, pogrzebała w kieszeni koszuli i wyciągnęła mały przedmiot. — Masz — powiedziała, wkładając go do ręki córki Logue'a. — To ci pomoże.
Było to małe Koło o pięciu szprychach. Takie samo, jakie Dura widziała na szyi Toby Mixxaxa… Model urządzenia, na którym dokonywano egzekucji na Rynku.
— Dziękuję — wycedziła. — Chyba rozumiem, co to oznacza.
— Naprawdę? — Rauc spojrzała na nią ze zdwojoną czujnością.
— Nie martw się — szybko uspokoiła ją Dura. — Nie zdradzę cię.
— W Parz Koło jest nielegalne — powiedziała kuliska. — Teoretycznie jest nielegalne wszędzie, w całym Płaszczu… w zasięgu kusz strażników. Ale my znajdujemy się daleko od Miasta. Koło jest tolerowane na farmach sufitowych; przynajmniej daje nam trochę radości. Ten stary głupek Frenk twierdzi, że ze względów ekonomicznych jest korzystne, abyśmy mogli praktykować naszą wiarę.
Dura uśmiechnęła się.
— To do niego podobne.
— Ale nigdy nic nie wiadomo. Czy nadpływowcy czczą Koło?
— Nie. — Córka Logue'a przyglądała się kobiecie. Rauc nie wyglądała na bardzo zbuntowaną, lecz najwyraźniej cała ta sprawa z Kołem dodawała jej otuchy. — Widziałam Koło, którego użyto do przeprowadzenia egzekucji.
— Tak.
— Wobec tego, dlaczego jest uważane za symbol wiary?
— Właśnie dlatego, że używa się go do zabijania. — Rauc spojrzała jej w oczy, jakby szukała w nich zrozumienia. — Tyle istnień ludzkich odeszło na Kole, że ono samo stało się w pewnym stopniu człowiekiem, a może nawet jest czymś więcej. Rozumiesz? Trzymając Koło blisko siebie, jesteśmy bliżsi szlachetniejszej, odważniejszej cząstki nas samych.
Rauc przemawiała z głęboką żarliwością. Dura dotknęła małego Koła i ogarnęły ją wątpliwości. Doszła do wniosku, że kult musiał się rozprzestrzenić w wielu miejscach. Przecież nawet Tobą Mixxax był jego wyznawcą, chociaż należał do kasty posiadaczy farm sufitowych. Zatem wiara ta miała swoich wyznawców na obszarze całej Gwiazdy i w różnych warstwach społecznych.
Gdyby czciciele Koła znaleźli kiedyś przywódcę, mogliby się stać groźnymi przeciwnikami tajemniczego Komitetu, który rządził Miastem.
Rauc wyglądała na zmęczoną.
— Chodź, odszukamy Leeh, żebyś mogła zacząć robotę.
Kobiety zaczęły falować obok siebie w czystym Powietrzu farmy; nad ich głowami zwisały złociste kłosy pszenicy.
Farr zauważył, że inni robotnicy odsuwają się i spoglądają na niego chytrze, zadowoleni z jego nieszczęścia. Kloce drzew Skorupy przesuwały się po pasie transmisyjnym i nikt się nimi nie zajmował.
— Nie — warknął ktoś. Chłopiec zorientował się, że to Bzya krąży blisko niego.
Hosch odwrócił kościstą głowę w kierunku Bzyi i zerknął na niego głębokimi, pustymi oczodołami.
— Poddajesz w wątpliwość moje kompetencje. Poławiaczu?
— Ten jest za młody — oświadczył Bzya, kładąc wielką łapę na ramieniu Farra. Nie chcąc narazić przyjaciela, młodzieniec usiłował odepchnąć jego rękę.
— Przecież został zwerbowany do takiej pracy. — Policzek nadzorcy zadrżał. — Jest drobny i lekki, ale ma siłę nadpływowca. A przecież brakuje nam zręcznych…
— Brakuje mu niezbędnych umiejętności i doświadczenia. Poza tym ostatnio mieliśmy dużo strat, Hosch. To zbyt duże ryzyko.
Wydawało się, że policzek nadzorcy żyje własnym życiem.
— Nie proszę cię o radę, ty kochanku Xeelee! — wrzasnął nagle. — A jeśli tak bardzo troszczysz się o to świńskie łajno, to też możesz zejść w dół. Rozumiesz mnie? Rozumiesz?
Syn Logue'a spuścił głowę. Oczywiście Hosch mówił nielogicznie. Skoro on, Farr, miał zjechać w dół z racji swoich rozmiarów, to przecież ich szef nie powinien robić tego samego Bzyi…
Wielkolud tylko skinął głową, najwyraźniej nie przejmując się ani gniewem nadzorcy, ani tym, że nagle zgodził się wykonywać niebezpieczną pracę.
— Kto na trzeciego?
— Ja. — Pulsujące mięśnie twarzy Hoscha i drganie obwódek jego oczodołów wskazywały, że nadal jest wściekły. — Ja nim będę. A teraz ruszajcie się, wy świńscy kochankowie, to może dotrzemy na dół, zanim Morze Kwantowe całkowicie zakrzepnie…
Wszyscy trzej wyszli z pomieszczenia. Farr starał się nie słyszeć steku przekleństw, którymi wciąż raczył ich nadzorca. Przypominał sobie jedynie, co Bzya mówił o Hoschu i odpowiedzialności.