Dziesięć Istot Ludzkich — Dura ciągnąca za sobą Farra, Adda, świeżo owdowiała Philas i sześcioro innych — wygramoliło się ze zniszczonego obozowiska i zaczęło miarowo falować przez Magpole ku Skorupie, w poszukiwaniu żywności.
Adda, jak to miał w zwyczaju, trzymał się nieco z dala od pozostałych. Jedno z jego oczu pokrywały starcze blizny. Przypomniawszy sobie o nim, szybko nacisnął wgłębienie opuszkiem palca, żeby usunąć niepożądane stworzonka, które ustawicznie próbowały się tam ulokować. Drugie oko było sprawne jak dawniej i mógł swobodnie się rozglądać. Wolał trzymać się na uboczu, żeby niczego nie przeoczyć; poza tym nie musiał się przyznawać, że nie zawsze jest w stanie nadążyć za pozostałymi wędrowcami. Szczycił się, że nadal potrafi falować nie gorzej od przeciętnego bachora. Oczywiście nie było to prawdą, ale Adda lubił przechwałki. Z melancholią wspominał dawne dobre czasy, kiedy pokonywał Magpole niczym prosiątko powietrzne ze strumieniem neutrinowym w tyłku. Teraz wyglądał zapewne jak babka wszystkich Xeelee. Odnosił wrażenie, że z upływem czasu kręgi jego kręgosłupa blokują się wzajemnie i falowanie przypomina raczej młócenie Powietrza: musiał sporo się napocić, żeby odchylić miednicę do tyłu, trzepotać nogami zgodnie z ruchem bioder i przechylać głowę przed wygięciem kręgosłupa. Sędziwy wiek wpływał niekorzystnie także na skórę. Była szorstka, miejscami chropowata jak stara kora drzewna. Miało to zalety, ale sprawiało również kłopoty, gdyż Adda nie czuł miejsc, w których prądy elektryczne, indukowane w naskórku poprzez poruszanie się w Magpolu, były najsilniejsze. Uświadomił sobie z niesmakiem, że prawie nie wyczuwa Magpola. Przyszła mu do głowy ironiczna myśl, że faluje z pamięci.
To samo dałoby się powiedzieć w jego przypadku o seksie.
Jak zawsze, miał przy sobie mocno sfatygowaną włócznię, zaostrzoną drewnianą tykę, którą setki miesięcy temu wyciął z pnia drzewa jego ojciec. Palce Addy spoczywały w fachowo wyżłobionym uchwycie drzewca; czuł w dłoni mrowienie, gdyż w drewnie indukowały się, za sprawą Magpola, prądy elektryczne. Zgodnie z radami ojca, trzymał włócznię równolegle do Magpola, które pokonywali. Drewno — podobnie jak każdy materiał — było w takim położeniu mocniejsze. Ustawienie w poprzek Pola dawało odwrotny skutek. Poza tym każde dziecko wiedziało, że niebezpieczeństwo przeważnie nadciągało wzdłuż linii Magpola, gdyż ruch w tym kierunku był znacznie łatwiejszy.
Ludzie nie byli narażeni na ataki wielu drapieżników. Adda widział kilka takich stworzeń, a ojciec opowiadał mu o jeszcze gorszych. Na przykład o płaszczkach… Nawet dorosły dzik powietrzny — prymitywny kuzyn świni powietrznej — potrafił zmusić mężczyznę lub kobietę do ciężkiej walki, a jeśli był głodny, porywał dziecko z równą łatwością, z jaką odrywał od Skorupy kryptonową trawę.
Istotom Ludzkim groził wkrótce znacznie dotkliwszy głód.
Adda patrzył na rozcinającą niebo wokół jego towarzyszy lśniącą klatkę linii wirowych, które ginęły w mglistoczerwonej nieskończoności na Biegunie Południowym. Jak zawsze — ilekroć oddalał się od swojego plemienia, nawet na niewielką odległość i tracił poczucie iluzorycznej pełni, jaką dawało życie w malutkim, zamkniętym środowisku — uderzał go bezmiar świata pod Płaszczem. Kiedy obserwował zbiegające się linie wirowe, czuł, że coś wlecze jego niepozorną, oszołomioną i bezradną duszę wzdłuż nich.
Teren zniszczonego obozowiska, wysepka porozrzucanych szczątków, przypominał szary pyłek zagubiony w Powietrzu czystych, żółtobiałych przestrzeni Gwiazdy. A towarzysze Addy — dziewięcioro, policzył ich odruchowo — falowali przez linie pola, bezwiednie synchronizując ruchy. Luźno przewiązani w pasie sznurami i siatkami, zwracali twarze ku Skorupie. Jeden z mężczyzn odłączył się od reszty. Znalazł porzuconą pajęczynę pająka spinowego, zawieszoną w poprzek linii wirowych: wyszukiwał w niej jajeczka.
Istoty Ludzkie wyglądały tak pięknie w ruchu. A kiedy ławica dzieciaków sunęła przez Magpole — machając nóżkami tak mocno, że widziało się na ich kończynach blask indukowanych pól, i wirując wokół linii pływowych tak szybko, że tworzyły barwne plamy — trudno było sobie wyobrazić piękniejszy widok na tym czy też jednym z tych legendarnych, utraconych światów Ur-ludzi.
Jednocześnie Istoty Ludzkie wydawały się takie kruche, jakby karłowate w porównaniu z ogromną klatką linii wirowych i tajemniczą, śmiertelną głębią Morza Kwantowego daleko w dole. Addzie przyszło na myśl, że świnia powietrzna bardziej pasowała do tego środowiska. Była okrągła, gruba, solidna… Nawet strumień neutrin nie musiał oznaczać końca jej życia. Wystarczyło, żeby schowała oczy, złożyła płetwy i odleciała z terenu dotkniętego burzą. Wówczas nic nie mogło jej się przydarzyć, chyba że zostałaby całkowicie odrzucona od Gwiazdy. Kiedy strumień ulegał wyczerpaniu, świnia mogła rozłożyć płetwy i paść się dowolnym rodzajem listowia — albowiem drzewa zawsze były drzewami, bez względu na to, z której części Skorupy wyrastały — a także „zaliczyć" pierwszego lepszego reprezentanta swego gatunku. Albo zostać zaliczoną, pomyślał Adda, uśmiechając się ironicznie.
Ludzie różnili się od zwierząt. Byli delikatni. Łatwo było ich zmiażdżyć, zniszczyć. Starzec pomyślał o Esku: cholerny głupiec, ale przecież nikt nie zasługiwał na taką śmierć. Ponadto ludzie zadziwiali przede wszystkim swoją odmiennością. Nawet irytujące Addę stworzenia, zamieszkujące brzegi jego chorego oka, zasadniczo przypominały budową przeciętną świnię powietrzną: sześć symetrycznie rozmieszczonych płetw, otwór gębowy na przedzie, wyloty odrzutowe z tyłu, sześcioro malutkich oczu. Wszystkie stworzenia Płaszcza były podobne; różniły się tylko wielkością i proporcjamim, podstawowe cechy można było rozpoznać nawet u płaszczek, chociaż sprawiały wrażenie zupełnie inaczej zbudowanych.
Ludzie stanowili wyjątek. Nie przypominali niczego na tym świecie.
Nie było to tajemnicą. Każdy dzieciak wysysał z mlekiem matki wiedzę o tym, że Ur-ludzie przybyli skądinąd — naturalnie z lepszego miejsca niż to. Adda podejrzewał, że wszyscy ludzie we wszystkich światach święcie w to wierzyli i wychowywali dzieci tak, by były silne i pewnego dnia dołączyły do ludzkiej społeczności, a wszystko to działo się pod opieką Xeelee, dobrotliwego i nieco roztargnionego Boga w wielu osobach.
Istoty Ludzkie zostały zatem tutaj sprowadzone. Adda nie wątpił w prawdziwość głównego wątku starej historii — do licha, wystarczyło spojrzeć na szybujących ludzi, żeby to potwierdzić — ale z drugiej strony, obserwując falujące po niebie stado Istot Ludzkich, pomyślał, że nie chciałby być zbudowany jak świnia powietrzna: gruby i okrągły, poruszałby się za pomocą wiatroodrzutów.
Tak naprawdę puszczanie wiatrów było jedyną umiejętnością, którą doskonalił z wiekiem. Niezły pomysł, być świnią powietrzną.
Adda był najstarszą z ocalałych Istot Ludzkich. Wiedział, co myślą o nim inni: jest zgorzkniałym starym głupcem, nieuleczalnym ponurakiem. Nie przejmował się opiniami. Nie było dziełem przypadku, że żył tak długo. Zawsze uważał się za prostego człowieka; nie mógł równać się z Logue'em, krasomówcą darzonym szacunkiem przez ludzi. Pomyślał, że nawet Dura jest od niego lepsza, chociaż mogła nie zdawać sobie z tego sprawy. Dlatego drażnił ziomków historyjkami o swoich chłopięcych latach. Nawet jeśli wyśmiewali się z niego, to może udawało się przez te opowieści przekazać choć trochę wiedzy, potrzebnej do przetrwania, a to już sprawiało mu satysfakcję.
Oczywiście o pewnych epizodach z przeszłości nie wspominał nikomu. Na przykład, nie miał wątpliwości, że Zaburzenia zmieniają się.
Zaburzenia, burze spinowe, występowały zawsze. Adda znał nawet z grubsza przyczynę ich powstawania: malejąca prędkość rotacji Gwiazdy powodowała gwałtowne wyrównywanie energii spinowej. Jednakże w ciągu ostatnich lat Zaburzenia robiły się coraz gorsze… o wiele gorsze, i atakowały coraz częściej.
Wywoływał je jakiś nowy czynnik. Coś nieznanego i potężnego, rozrywającego Gwiazdę…
Dziwaczna poza Addy miała dużą zaletę. Starzec za nic w świecie nie przyznałby się do tego nikomu, może nawet sobie samemu. Cyniczna maska skrywała jego miłość do tak delikatnych ludzi, sunących z obcym dla tego świata, niewysłowionym wdziękiem przez Magpole, oraz ból, który odczuwał w związku z utratą każdego, nawet najbardziej bezwartościowego życia.
Unosząc ciężką włócznię w obolałych palcach, Adda poczuł przypływ energii i ruszył ku koronom drzew Skorupy.
Farr szybował, przyciągnąwszy kolana do brody. Naprężył się kilka razy, żeby opróżnić kiszki. Obserwował blade, bezzapachowe kulki kału, wlatujące z błyskiem w puste Powietrze i opadające w kierunku Podpłaszcza. Pełne neutronów odchody miały zniknąć w nie nadającym się do oddychania Podpłaszczu, a potem, zapewne, rozpłynąć w Morzu Kwantowym.
Syn Logue'a jeszcze nigdy nie był tak wysoko.
Od koron drzew dzieliło go najwyżej kilka minut falowania: najwyżej kilkunastu ludzi. Okrągłe, zbrązowiałe liście drzew, zwrócone ku Morzu Kwantowemu, tworzyły lśniący sufit świata. Falując, chłopak patrzył tęsknie na owo sklepienie, jakby liście stanowiły bezpieczną przystań. Odczuwał również zdenerwowanie. Liście kryły bowiem pnie drzew, pogrążone w mroku, a za pniami znajdowała się Skorupa, gdzie grasowały rozmaite stworzenia… Tak przynajmniej utrzymywał stary Adda, a także niektóre dzieciaki.
Mimo wszystko, wolałby być tam w górze, pośród drzew, zamiast wisieć tutaj.
Naparł na Magpole i wzbił się wyżej.
Pomimo młodego wieku dobrze znał uczucie strachu, a nawet śmiertelnego przerażenia. Teraz doświadczał nowej odmiany lęku i usiłował zrozumieć to niesamowite uczucie.
Dziewięciu dorosłych wokół niego falowało miarowo w górę. Ich twarze, uniesione ku drzewom, przypominały odwrócone liście. Poruszali się skutecznie, z wdziękiem. Farr czuł piżmowy zapach wydzielanych przez nich fotonów, słyszał miarowy rytm oddechów, gdy wytężali się w milczeniu. Sam oddychał szybko — Powietrze było tu rozrzedzone. Robiło się też coraz zimniej, mimo że intensywnie falował.
Wkrótce, niemal bezwiednie, chłopiec znalazł się w środku falującej grupy, a jej członkowie utworzyli wokół niego barierę ochronną. Uświadomił sobie, że faluje blisko swojej siostry, jakby był małym dzieckiem, które należy trzymać za rączkę.
Jakie to było żenujące!
Dyskretnie, starając nie rzucać się w oczy, przemknął na skraj grupy, żeby oddalić się od Dury. Natychmiast osaczył go ten nowy rodzaj lęku — czuł, że jest odsłonięty i narażony na niebezpieczeństwo. Potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć stęchłego Powietrza. Wykonał obrót, żeby odwrócić się od grupy i móc oglądać Płaszcz.
Farr wiedział, że Płaszcz jest głęboki na dziesiątki milionów ludzi. Człowiek mógł żyć tylko w górnej warstwie o grubości około dwóch milionów ludzi. Chłopiec pojmował, dlaczego tak jest, przynajmniej częściowo… Skomplikowane związki ciężkich jąder cyny, z których składało się jego ciało (jak z powagą wyjaśniał mu ojciec), pozostawały stabilne — czyli powiązane wymianami par neutronów — tylko w obrębie tej warstwy. Decydująca była gęstość neutronów — przy za dużych wysokościach zbyt mała liczba neutronów uniemożliwiała jądrom wchodzenie w związki kompleksowe. Z kolei w dole, w przesyconym Podpłaszczu neutronów było zadużo. Tam jądra tworzące ciało Farra zaczęłyby się rozkładać, na koniec ulegając przemianie w gładką, neutronową ciecz.
Tutaj — w pobliżu koron drzew, na krańcu nadającej się do życia warstwy — Farr znajdował się dziesiątki tysięcy ludzi nad miejscem, w którym Sieć uległa zniszczeniu.
Brat Dury spojrzał w dół, w kierunku, z którego przybył. Ogromne niebo przecinały setki linii wirowych. Tworzyły zwarty szyk równolegle ułożonych błękitnobiałych smug, których końce znikały we mgle. Linie w dole wydawały się niewyraźne. Odległość między nimi malała w perspektywie, aż zaczynały się stapiać w błękitną mgłę nad Morzem Kwantowym. Morze przypominało fioletowy siniak, a jego złowieszczą powierzchnię spowijała mgła.
…Powierzchnia Morza wyginała się ku dołowi.
Farr z trudem stłumił okrzyk. Przełknął ślinę. Ponownie spojrzał na Morze, które subtelnie rozlewało się dokoła Nie miał wątpliwości, ze widzi potężną kulę Nawet wygięte linie wirowe opadały łagodnym łukiem, zbiegając się przy widnokręgu Stanowiły jakby klatkę opasującą Morze.
Chłopiec dorastał w przeświadczeniu, ze świat — Gwiazda — jest wielowarstwową piłką, gwiazdą neutronową Skorupa stanowiła powierzchnię piłki. Morze Kwantowe tworzyło zaś nieprzenikliwe jądro Płaszcz, włącznie z regionem zamieszkanym przez ludzi, był warstwą wewnątrz piłki wypełnioną Powietrzem Jak widać, wiedza o strukturze świata była czymś zupełnie innym niż oglądanie go na własne oczy.
Był wysoko Naprawdę silnie to odczuwał Patrzył teraz w dół, na to, co rozciągało się pod jego stopami na pustkę, która oddzielała go od Morza Oczywiście Sieć JUŻ dawno zagubiła się w Powietrzu i stanowiła malutką plamkę gdzieś w oddali Ale nawet ona, gdyby udało się ją zobaczyć, byłaby przyjemnym urozmaiceniem w tym złowieszczym bezmiarze.
Urozmaiceniem czego?
Nagle poczuł, jakby jego żołądek zamienił się w skłębione Powietrze Magpole, po którym się wspinał, wydawało się nie tylko niewidzialne, ale w dodatku nieuchwytne i jakby nieistniejące Farr odnosił wrażenie, ze mc go me podtrzymuje.
Mocno zacisnął powieki i spróbował cofnąć się w inny świat, do fantazji dzieciństwa Może jeszcze raz mógłby być wojownikiem i wziąć udział w Wojnach Rdzeniowych, epickich bitwach toczonych u zarania dziejów z Kolonistami.
Niegdyś ludzie byli wielcy, potężni „Złącza tunelowe”[3], magiczne czworościany, pozwalały im pokonywać odległości tysięcy ludzi jednym skokiem, wielkie maszyny umożliwiały zaś loty i przez, i poza Gwiazdę.
Niestety Koloniści, tajemniczy mieszkańcy jądra Gwiazdy, wynurzyli się ze swojego lepkiego królestwa, aby walczyć z ludzkością. Zniszczyli albo usunęli cudowne Złącza i inne urządzenia. Zapewne całkowicie rozprawiliby się z ludzkością, gdyby nie chytra sztuczka Farra, Ur-człowieka, gigantycznego boga-wojownika…
Po dłuższej chwili poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Otworzył oczy i zamiast Kolonisty zobaczył krążącą przed nim Durę. Spoglądała na niego z ostrożną obojętnością, a potem wyciągnęła rękę do góry.
— Jesteśmy tam.
Farr zerknął w pokazywanym przez nią kierunku.
Nad jego głową znajdowało się sześć liści ułożonych w schludny, symetryczny wzór. Chłopca ogarnęła absurdalna wdzięczność. Podciągnął się wyżej, w mrok za liśćmi.
Gałąź była tak gruba jak on i pokryta błyszczącym, ciemnym drewnem. Ponad nim, tam gdzie kończyły się liście, zaczynał się zamglony, błękitny mrok… albo przynajmniej tak mu się wydawało. Właściwie było odwrotnie: w górze znajdował się pień drzewa, zwisający ze Skorupy; z niego wyrastał konar porośnięty liśćmi, zwróconymi powierzchnią ku Morzu. Farr pogładził gałąź. Drzewo było twarde i gładkie, ale zdumiewająco ciepłe. Od głównego konaru odchodziło kilka mniejszych gałązek. Malutkie liście szukały smug światła między swoimi większymi kuzynami.
Chłopiec przywarł do gałęzi i otoczył ją ramionami, jakby to było ramię matki. Ciepło drewna przenikało do jego przemarzniętego ciała. Na moment ogarnęło go zakłopotanie, ale zignorował je. Wreszcie czuł się bezpieczny.
Dura prześlizgnęła się przez liście i zbliżyła do brata. Stłumiony światłocień drzewa podkreślał jej rysy. Uśmiechnęła się, odgadując jego zażenowanie.
— Nie przejmuj się — powiedziała cicho, tak żeby nie mogli jej usłyszeć inni. — Wiem, co czujesz. Kiedy przybyłam tu pierwszy raz, czułam się tak samo.
Farr zmarszczył brwi. Niechętnie puścił gałąź i odepchnął się.
— Naprawdę? Odnoszę wrażenie, że… że zaraz zostanę ściągnięty z tego drzewa…
— To lęk przed spadaniem.
— Ale to przecież niedorzeczne, prawda? — Dla chłopca „spadanie" oznaczało utratę kontroli nad Magpolem podczas falowania. Kończyło się po przebyciu dystansu wynoszącego zaledwie kilku ludzi — niewielki opór Powietrza i prądy wywoływane w skórze szybko spowalniały prędkość opadania człowieka. Nie było czego się bać. A potem falowało się w Magpolu i docierało tam, gdzie się chciało.
Dura wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
— To jest takie uczucie, jakby… — Zawahała się. — Jakbyś puścił drzewo i nie mógł powstrzymać ześlizgiwania się w dół przez Magpole i linie wirowe, coraz szybciej i szybciej, aż do Morza. Taka możliwość sprawia, że czujesz ściskanie w żołądku.
— Dokładnie tak — odparł, podziwiając precyzję opisu. — Co to oznacza? Dlaczego odczuwamy coś takiego?
Wzruszyła ramionami i zerwała liść. Ciężki płat odłączył się od gałęzi z dźwiękiem przypominającym ssanie.
— Nie wiem. Logue mawiał, że to tkwi głęboko w naszej psychice. Instynkt, który pozostał w nas, odkąd ludzie zostali sprowadzeni do Gwiazdy.
Farr rozważał jej słowa.
— To ma jakiś związek z Xeelee.
— Zapewne tak. A może nawet z czymś starszym. W każdym razie, nie powinieneś się przejmować. Masz — powiedziała, podając mu liść.
Ostrożnie wziął złocistobrązową płytę, poprzecinaną promieniście ułożonymi smugami fioletu i błękitu, wielką jak dłoń mężczyzny. Liść był gruby, mięsisty, bardzo elastyczny i ciepły w dotyku, podobnie jak drzewo, aczkolwiek wydawało się, że oderwany od macierzystej gałęzi szybko stygnie. Farr odwrócił go i nacisnął opuszkiem palca. Spodnia część była sucha, niemal czarna. Chłopiec popatrzył na Durę.
— Dzięki — rzekł. — Co mam z nim zrobić? Roześmiała się.
— Spróbuj go zjeść.
Brat uważnie przyjrzał się twarzy siostry, podejrzewając ją o żart. Dura zazwyczaj nie robiła mu żadnych kawałów, była na to zbyt poważna, ale kto wie… W końcu podniósł liść do ust i ugryzł go. Liść był puszysty, zaskakująco kruchy. Chłopiec odniósł wrażenie, że rozpłynął się w jego ustach, ale był nad podziw słodki, jak mięso najmłodszego prosięcia powietrznego. Zaczął jeść go z wielkim apetytem.
Po kilku sekundach połknął ostatni kawałeczek i rozkoszował się jego aromatem. Liść okazał się wyborny, a zarazem lekko-strawny, i tylko zaostrzył mu apetyt. Farr rozejrzał się łakomie. Na szczycie korony drzewa dostrzegł liście odwrócone spodem ku Morzu Kwantowemu jak warstwa szerokich, spłaszczonych twarzyczek dzieci. Wyciągnął rękę, żeby zerwać następny liść.
Dura powstrzymała go ze śmiechem.
— Spokojnie. Nie oskub tego całego cholernego drzewa. Jej brat odparł z pełną buzią:
— Są pyszne. Kiwnęła głową.
— Wiem. Ale nie napełnisz sobie nimi brzucha. Chyba że naprawdę oskubiesz całe drzewo… Właśnie dlatego musimy polować na świnie powietrzne, które jedzą liście — i trawę — za nas. — Zacisnęła usta. Nagle, tonem, który wydał się Farrowi wstrząsająco podobny do głosu ojca, oznajmiła: — A teraz mała lekcja. Jak myślisz, dlaczego te liście są takie smaczne?
Chłopiec zastanawiał się przez chwilę.
— Ponieważ zawierają dużo protonów. Dura skinęła głową z powagą.
— Prawie się zgadza. Ściśle rzecz biorąc, zawierają bogate w protony izotopy kryptonu, strontu, cyrkonu, molibdenu… nawet odrobinę ciężkiego żelaza. Na przykład, każde jądro kryptonu zawiera sto osiemnaście protonów, podczas gdy cynowe jądra naszych ciał mają ich zaledwie po pięćdziesiąt. Potrzebujemy protonów jako paliwa dla naszych ciał.
Ciężkie jądra ulegały rozszczepieniu w żołądkach ludzi. Protony łączyły się z neutronami z Powietrza i tworzyły kolejne cynowe jądra — cyna była najbardziej stabilnym jądrem w Powietrzu — dzięki temu procesowi uwalniała się energia.
— Odpowiedz mi, skąd się bierze bogaty w protony surowiec? — zagadnęła Dura.
— Ze Skorupy. — Uśmiechnął się. — Wszyscy to wiedzą. Skorupa, niewiele gęstsza od Powietrza, miała konsystencję pajęczyny. Jej najbardziej wysunięta na zewnątrz warstwa składała się z żelaznych jąder. W głębszych warstwach postępujący wzrost ciśnienia wtłaczał neutrony w jądra cięższych pierwiastków, tworząc nienormalnie ciężkie izotopy, aż do momentu, w którym jądra stawały się tak nasączone neutronami, że rozkłady zawartych w nich protonów zaczynały się przekrywać, neutrony zaś dy fundowały na zewnątrz. Z nich formowało się Powietrze — nadciekły płyn neutronowy.
— Dobrze — odparła Dura. — Zatem w jaki sposób izotopy przedostają się ze Skorupy do tych liści?
— To łatwe — rzekł Farr i sięgnął po kolejny soczysty liść. — Drzewo ściąga je w dół, do wnętrza pnia.
— Wykorzystując żyły wypełnione Powietrzem. Zgadza się. Młodzieniec zmarszczył czoło. Miał wydęte policzki, gdyż wciąż jadł liście.
— Ale dlaczego? Co jest w nich takiego, co przydaje się drzewu?
Dura otworzyła usta, ale nic nie odparła. Uśmiechnęła się i przymknęła powieki.
— Dobre pytanie — stwierdziła. — Kiedy byłam w twoim wieku, nie przychodziło mi do głowy pytać o coś takiego… Izotopy sprawiają, że liście robią się bardziej nieprzenikalne dla neutrin, promieniujących z Morza Kwantowego.
Farr kiwnął głową, przeżuwając liście.
Morze — a raczej tajemniczy Rdzeń, znajdujący się głęboko poniżej Morza — stale promieniowało strumieniem niedotykalnych i niewidzialnych neutrin. Neutrina przedostawały się przez linie wirowe, przez ciało Farra jak i innych ludzi, jakby byli duchami, a potem przenikały Skorupę i ginęły gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Drzewa zwracały ku temu niewidocznemu światłu swoje częściowo nieprzepuszczalne dla neutrin liście. W ten sposób pochłaniały energię strumienia i rosły, pomnażając gałęzie i pnie. Farr wyobrażał sobie, jak drzewa w całym wnętrzu Skorupy wyciągają ku temu morskiemu światłu liście, zawierające krypton, stront i molibden.
Dura przyglądała mu się przez chwilę, a potem z wahaniem wyciągnęła rękę i rozwichrzyła jego rurkowate włosy.
— Powiem ci coś w sekrecie — rzekła.
— Co takiego?
— Cieszę się, że tu jesteś.
Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien odepchnąć jej dłoń, powiedzieć coś śmiesznego lub okrutnego, przerwać tę kłopotliwą scenę. Jednak powstrzymał się. Patrzył na twarz siostry: wyrazistą, kwadratową, symetryczną, z małymi, świdrującymi oczami i błyszczącymi żółtymi nozdrzami. Nie odznaczała się urodą, ale miała w sobie coś z siły i witalności ich ojca, a pierwsze zmarszczki przydawały jej głębi i mądrości.
Twarz Dury wyrażała też niepewność, samotność, niezdecydowanie, potrzebę pociechy.
Farr rozmyślał o tym. Przy siostrze czuł się bezpiecznie. Może nie tak bezpiecznie, jak za życia Logue' a… Ale, uświadomił sobie ze smutkiem, na tyle bezpiecznie, że chciał się tak czuć zawsze. Dura nie była aż tak silna, jak się wydawało, ale robiła wszystko, na co by łój ą stać.
Czuł jeszcze, że ta wspólna chwila, spędzona z dala od innych ludzi na cichej rozmowie i kosztowaniu liści, jest ważna dla niej. Dlatego burknął:
— Tak. Ja też się cieszę.
Uśmiechnęła się do niego, a potem wychyliła się, żeby zerwać listek dla siebie.
Adda sunął cicho przez korony drzew, pokonując obwód koła szerokiego na około dwudziestu ludzi. Potem zagłębił się w wiszący las i unosił równolegle do pni. Drzewa rosły wzdłuż linii pływowych Magpola. Pnąc się po ich gładkiej korze, Adda trzymał włócznię równolegle do linii Magpola.
Nie słyszał niczego oprócz cichego szelestu liści i stłumionej rozmowy swoich towarzyszy.
Zsunął się po pniu do odwróconej korony drzewa. Żadna z Istot Ludzkich — może z wyjątkiem Farra, chłopaka Logue'a, który sprawiał wrażenie trochę zagubionego — nie zauważyła jego nie obecności. Adda trochę odpoczął, przeżuwając cienki, zwodniczo smaczny liść. Jednak cały czas rozglądał się dookoła zdrowym okiem.
Istoty Ludzkie tłoczyły się na jednym drzewie, pogryzając chaotycznie zrywane liście i trzymając się gałązek. Skupiły się w jednym miejscu, żeby było im cieplej. Z powodu dużej wysokości Powietrze było rozrzedzone, panowało także zimno. Oddychało się ciężko — tak ciężko, że Adda uświadomił sobie, iż reaguje coraz wolniej i ma kłopoty z koncentracją, a przecież i tak nie był już młodzieniaszkiem. Odnosił wrażenie, że Powietrze napierające na jego kości zamienia się w rzadką, kwaśną zupę.
Farr przycupnął na skrawku kory, z dala od współplemień-ców. Wydawało się, że przebywanie w tej strefie nie jest dla niego przyjemne: wyraźnie drżał, jego klatka piersiowa gwałtownie się unosiła i opadała, a gdy napychał sobie usta liśćmi, czynił to z niecierpliwością, która wskazywała raczej na tęsknotę za bezpiecznym miejscem niż rzeczywisty głód.
Adda machnął energicznie nogami i falując, zbliżył się do chłopca. Pochylił się ku niemu i mrugnął zdrowym okiem.
— Jak się masz?
Chłopiec spojrzał na starca; pomimo dygotania wydawał się ospały.
— Nie mogę się rozgrzać — odrzekł zachrypniętym z zimna głosem.
Adda prychnął.
— Tu w górze tak jest. Widzisz, Powietrze jest dla nas zbyt rozrzedzone. A jeśli wybierzesz się wyżej, w kierunku Skorupy, będzie jeszcze bardziej rozrzedzone. Ale nie musisz marznąć.
Farr zmarszczył brwi.
— Co masz na myśli?
W odpowiedzi Adda uśmiechnął się od ucha do ucha. Uniósł włócznię zrobioną z utwardzanego drewna i ustawił ją równolegle do pnia drzewa, zgodnie z kierunkiem linii pływowych Mag-pola. Przez kilka sekund ważył ją w ręce, czując jej sprężystość.
— Patrz i ucz się — powiedział.
Chłopiec usunął się z drogi i obserwował drżącą włócznię szeroko rozwartymi oczami.
Adda naparł na Magpole i jednym ruchem — mógł sobie gratulować, że mimo podeszłego wieku zachował gibkość — wbił dzidę głęboko w pień. Pierwsze pchnięcie sprawiło, że czubek włóczni przedarł się przez korę i ugrzązł w drzewie mniej więcej na głębokość dłoni. Kręcąc drzewcem broni, starzec zdołał ją wbić w konar na pół ramienia.
Czując kłucie w piersiach z powodu rzadkiego Powietrza, Adda odwrócił się, żeby mieć pewność, że Farr nadal go obserwuje.
— Teraz — wychrypiał. — Pora na magię.
Okręcił się w Powietrzu i postawił nogi na gałęzi, obok wbitej do połowy włóczni. Następnie pochylił się i objął dwiema rękami wystające drzewce, kucnął na ugiętych nogach i wyprostował plecy, a potem odepchnął się w górę, wykorzystując broń jako dźwignię do podważenia wierzchniej warstwy drzewa, pokrywającej gałąź.
Uświadomił sobie, że ta czynność zajęła mu sporo czasu. Serce waliło mu jak młot, dłonie zrobiły się śliskie od nadciekłego potu. Czuł uporczywy ból w plecach, a obraz widziany zdrowym okiem tracił ostrość. I chociaż dzida nieco się wygięła pod jego naciskiem, konar tylko chłodno zaskrzypiał.
Adda puścił włócznię i wytarł dłonie o uda, ciężko dysząc. Starał się unikać wzroku chłopca.
Ponownie pochylił się nad bronią.
Tym razem konar ustąpił; płyta szeroka jak klatka piersiowa mężczyzny, podniosła się niczym wieko. Nogi Addy wyprostowały się jak sprężyny. Zsunął się z gałęzi i przewrócił. Szybko się pozbierał, przybrał godną pozycję i, mimo bólu w kończynach, wykonał pętlę w Powietrzu i zaczął falować. Wrócił do Farra i rozszczepionego drzewa. Z dumą obejrzał swoje dzieło i pokiwał głową.
— Nie jest to takie trudne, jak się wydaje — burknął do chłopca. — Kiedyś robiłem to jedną ręką… Ale od tamtego czasu drzewa stwardniały. Może ma to jakiś związek z tymi cholernymi burzami spinowymi.
Syn Logue'a nie słuchał starca. Podczołgał się do okaleczonej gałęzi i patrzył na nią zafascynowany. Przy korze drewno było bladożółte i przypominało materiał, z którego wykonano włócznię, lecz głębiej, dalej niż sięgała ręka, świeciło na zielono i emitowało ciepło, które przyjemnie ogrzewało pierś Addy, mimo że znajdował się w odległości pół człowieka od pnia. Blask drewna oświetlał twarz Farra i wywoływał zielone cienie wokół okrągłych oczu chłopca.
Po chwili dołączyła do nich Dura, niezdarna córka Logue'a. Uśmiechnęła się z wdzięcznością do starca. Przykucnęła obok brata i uniosła dłonie, żeby je ogrzać. Zielony ogień lśnił na jej twarzy, czyniąc z niej, jak życzliwie zauważył Adda, niemal atrakcyjną kobietę, pod warunkiem, że zanadto nie gestykulowała, czym zazwyczaj zdradzała całkowity brak wdzięku.
— Następna lekcja — powiedziała Dura do chłopca. — Co sprawia, że drewno się pali?
Uśmiechnął się do niej. W jego oczach wciąż odbijał się blask drewna.
— Ciężkie cząstki ze Skorupy?
— Tak. — Nachyliła się do Farra, tak że głowy brata i siostry znalazły się obok siebie nad zielonkawym płomieniem, a ich twarze lśniły niczym dwa liście. — Bogate w protony jądra zmierzające do liści — kontynuowała. — Gałąź drzewa jest jak powłoka. Otacza kanalik, w którym ciśnienie jest mniejsze od ciśnienia Powietrza. Gdy dochodzi do naruszenia powłoki, ciężkie jądra wewnątrz rozszczepiają się i szybko ulegają zniszczeniu. W tej chwili obserwujesz wypalanie się jąder w Powietrzu…
Adda zauważył, że Farr marszczy gładką, młodą twarz w skupieniu, starając się wchłonąć kolejną porcję bezużytecznej wiedzy.
Bezużytecznej?
Może i tak, pomyślał. Ale przecież te drobiazgowe, cenne, ale też abstrakcyjne fakty, wygładzone nieustannym przekazywaniem od zarania dziejów — od czasu wygnania z Parz, przed dziesięcioma pokoleniami — to skarb, część ich ludzkiego dziedzictwa.
Starzec kiwnął głową, wyrażając aprobatę dla Dury i jej prób kształcenia brata. Istoty Ludzkie znalazły się na tym nadpływowym pustkowiu wbrew swojej woli. Nie były dzikusami ani zwierzętami; pozostały cywilizowanymi ludźmi. Niektóre potrafiły nawet czytać. Garstka zwojów świńskiej skóry, pracowicie zapisanych drewnianymi rylcami, należała do ich najcenniejszych skarbów…
Przysunął się do córki Logue'a i powiedział cicho:
— Będziesz musiała podążyć dalej. Głębiej w las, w kierunku Skorupy.
Dura drgnęła, potem oderwała się od naciętego pnia. Długie mięśnie jej szyi odbijały światło płonących jąder. Inne Istoty Ludzkie, oddalone o kilku ludzi, wciąż tłoczyły się na wierzchołkach drzew. Część z nich zdążyła już napełnić brzuchy i teraz zbierała garściami soczyste liście.
— Wiem — odparła. — Ale większość chce już wracać do obozu z tymi liśćmi. Adda prychnął.
— Są cholernymi głupcami i wypada żałować, że burza spinowa zamiast nich porwała kilka osób obdarzonych większym rozumem. Liście są smaczne, ale nie napełni się nimi brzucha.
— Wiem, że nie. — Westchnęła i potarła nasadę nosa, a potem z roztargnieniem przesunęła palcem po obrzeżu oka. — Musimy też zastąpić świnie powietrzne, które utraciliśmy podczas burzy.
— To się wiąże z kontynuowaniem wyprawy — zauważył starzec.
— Mnie nie musisz tego mówić — odparła zmęczona i poirytowana.
— Będziesz musiała ich poprowadzić. Oni nie pójdą sami. Są jak świnie powietrzne: wszyscy chcą iść za przywódcą, ale nikt nie chce być na czele.
— Nie pójdą za mną. Za moim ojcem — to co innego. Adda wzruszył ramionami.
— Nie pójdą za nikim innym. — Patrzył na kwadratową twarz Dury, dostrzegając w jej wyrazistych rysach zarówno wątpliwości, jak i ukrytą siłę. — Sądzę, że nie masz wielkiego wyboru.
— Wiem, że nie — rzekła z westchnieniem i wyprostowała się. Postanowiła porozmawiać z członkami plemienia.
Kiedy powróciła do jądrowego ognia, przyprowadziła ze sobą tylko Philas, wdowę po Esku. Obie kobiety falowały obok siebie. Dura odwróciła twarz, zażenowana. Oblicze jej towarzyszki nie zdradzało żadnych uczuć.
Adda nie był specjalnie zaskoczony reakcją pozostałych. Zawsze lubili utrzeć nosa córce Logue'a, nawet jeśli działo się to wbrew ich własnemu interesowi.
Jednak widok Philas i Dury intrygował go. Wszyscy wiedzieli o romansie Dury z Eskiem. Trudno było ukryć tego rodzaju historię w społeczności liczącej łącznie z dziećmi zaledwie pięćdziesiąt osób. Pozamałżeńskie związki były wbrew zasadom, ale nie należały do rzadkości. Postępowanie Dury tolerowano. Musiała jedynie przestrzegać kilku niepisanych zwyczajów. Na przykład, nie wolno jej było przesadnie reagować na śmierć Eska ani przebywać zbyt blisko owdowiałej Philas.
Kolejny przejaw głupoty, pomyślał Adda. Kiedyś Istoty Ludzkie liczyło się w setkach — jeszcze za czasów jego dziadka żyło ponad stu dorosłych — i wtedy zakaz cudzołóstwa być może miał sens. Teraz jednak sytuacja uległa zmianie.
Pokręcił głową. Rozpaczał nad postępowaniem Istot Ludzkich jeszcze przed narodzinami Farra.
— Chcą wracać — Dura powiedziała monotonnym głosem. — Ale ja będę kontynuowała wyprawę z Philas.
Twarz żony Eska poszarzała; włosy oblepiały jej kanciastą czaszkę. Wdowa spojrzała na Addę, jakby chciała mu powiedzieć, że tak czy owak nie ma nic do stracenia. No cóż, pomyślał, jeśli podróż miała pomóc obu kobietom w polepszeniu wzajemnych stosunków, to znakomicie.
Mimo wszystko, dziwaczna była ta myśliwska ekspedycja.
Uniósł włócznię.
Dura spochmumiała.
— Nie — rzekła. — Nie mogę cię prosić o… Adda wymamrotał łagodne ostrzeżenie, żeby zamknąć jej usta.
Siedzący przy płonącej dziurze w drzewie Farr wstał.
— Ja też pójdę — oświadczył radośnie, zwróciwszy twarz ku siostrze.
Ta położyła mu ręce na ramionach.
— Co za niedorzeczność — odparła tonem stanowczego rodzica. — Przecież wiesz, że jesteś zbyt młody…
Młodzieniec zaczął żałośnie protestować, ale starze przerwał mu zniecierpliwiony.
— Pozwól chłopcu iść — odezwał się. — Myślisz, że będzie bezpieczniejszy w gronie tych zbieraczy liści? A może w miejscu, w którym była Sieć?
Córka Logue'a spoglądała z niepokojem to na Addę, to na swojego brata. W końcu westchnęła i przygładziła włosy.
— Dobrze. Ruszamy.
Zebrali swój prosty ekwipunek. Dura obwiązała się sznurem i zatknęła za pas krótki, ostry nóż oraz skrobaczkę do czyszczenia, do sznura przywiązała zaś małe zawiniątko z żywnością.
Następnie, nic nie mówiąc do pozostałych sześciorga — Adda, Dura, Farr i wdowa Philas — zaczęli powolną, ostrożną wspinaczkę w kierunku ciemnej Skorupy.