18

Mur budził się z wolna.

Powoli do jego świadomości zaczęło docierać, że słyszy szelest drzew skorupowych, wyczuwa odór swojego spoconego ciała, a blask intensywnie żółtego Powietrza razi mimo zamkniętych oczu. Przywiązał się luźno do samotnie rosnącego drzewa za pomocą wystrzępionego sznura i teraz czuł, że pętle wrzynają się w jego chudą klatkę piersiową i uda.

Potem zaczął odczuwać ból.

Odniósł wrażenie, że jego żołądek, pusty od tak dawna, ulega implozji, wypełniając środkową część ciała tępym bólem. Kiedy zaczął się poruszać, zaprotestowały jego stawy — ich sztywność była zupełnie niespodziewanym efektem ubocznym głodu i sprawiała, że przypominał starca. Czuł też rozdzierający ból w czaszce, jakby mózg odrywał się od kości.

Zacisnął powieki i skulił się, czując, jak jego kościste łokcie wbijają mu się w żebra. Dziwił się, że w tych ciężkich czasach sypiał tak mocno jak nigdy przedtem. Kiedy się budził, życie stawało się coraz bardziej nieznośne. Sen kusił i zapewniał komfort; był jakby niesamowitym królestwem, w którym zapominało się o obolałym ciele i napięciu psychicznym.

Ach, gdybym mógł tak zostać w krainie ze snu, pomyślał. Jak łatwo byłoby już nigdy się nie obudzić.

Jednak dzisiaj nie mógł skorzystać z takiej możliwości. Zbyt wyraźnie odczuwał ból.

Westchnął i otworzył oczy. Włożył palec do zaropiałego oczodołu, żeby go oczyścić. Następnie wygramolił się powoli z niby-siatki. Pozostałe Istoty Ludzkie — w sumie cztemaścioro — rozproszyły się w dolnej krawędzi lasu i również przywiązały do drzew. Zwisając z nich w półśnie, przypominały poczwarki owadów, coś jakby zdeformowane pająki spinowe.

Mur opuścił las, unikając wzroku tych, którzy już się obudzili.

Przeciągnął się. Nadal czuł ból w mięśniach po wczorajszym falowaniu. Ściągnął z drzewa garść liści, a potem zgiął nogi i zaczął falować sztywno w dół, do Płaszcza. W odległości mniej więcej dwudziestu ludzi poniżej obrzeża leśnego sufitu uniósł tunikę i przysunął nogi do klatki piersiowej. Biodra i kolana odmawiały posłuszeństwa, ale chwycił się za łydki i przyciągnął uda do samego brzucha. Pomimo że się naprężał, z początku kiszki nie reagowały. Podobnie jak cała reszta, jego system trawienia i wydalania działał coraz gorzej. Jednak Mur nie ustawał w wysiłkach, obejmując nogi ramionami.

Wreszcie kiszki poddały się i, pomimo przeszywającego bólu, Mur wydalił twardą bryłę odchodów w Powietrze. Zerknął w dół. Unoszące się w Płaszczu fekalia były zbite, zanadto ciemne.

Wytarł się garstką liści.

Dia, jego żona, opadła z zaimprowizowanego obozowiska w lesie. Zauważył, że mruga oczami, starając się pozbyć senności i przyzwyczaić do jasnego światła Powietrza. Mimo że obudziła się dosłownie przed chwilą, już spoglądała wzdłuż linii wirowych na Południe, w kierunku odległego Bieguna. Chciała się zorientować, jak daleko dotarli i ile jeszcze przed nimi tej wielkiej odysei.

Zbliżywszy się do męża, spojrzała mu w oczy, pocałowała w usta i przytuliła się do jego piersi. Pod jej obdartym poncho wyczuwał kości kręgosłupa. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przywarli do siebie i wisieli w spokojnym Powietrzu. Pod ich stopami rozpościerało się Morze Kwantowe.

Od czasu gdy Dura i kobieta z Miasta oddaliły się w aucie powietrznym — zabierając dzieci, w tym ich Jai'a — piętnaścioro opuszczonych Istot Ludzkich podróżowało przez Płaszcz w stronę Bieguna. Powolne pulsacje linii wirowych odmierzały nie kończące się dni tej wyprawy. Nie mając żadnych zapasów żywności. Istoty Ludzkie były zmuszone poruszać się po obrzeżu lasu skorupowego. Liście drzew nie stanowiły szczególnie pożywnego pokarmu, ale przynajmniej pozwalały na chwilę zapomnieć o głodzie. Co kilka dni żywność wyczerpywała się i trzeba było przerywać marsz. Wprawdzie istniała możliwość polowania, ale podróżnicy nie znali lasu, a zwierzęta, rozproszone i wciąż jeszcze przerażone niedawnym, gwałtownym Zaburzeniem, były czujne i trudne do schwytania.

Bez własnego stada Istoty Ludzkie powoli zaczynały przymierać głodem. Ich beznadziejna podróż, wypełniona nieustannym, powolnym, bolesnym falowaniem, sprawiała, że nie nadążały z uzupełnianiem szybko traconych sił. Mur nie mógł zapomnieć sycącego „chleba", którym poczęstowała ich Dura, wyłoniwszy się z nieba tak nieoczekiwanie i opowiadając niesamowite historie o Miastach w Powietrzu.

Pokonywali krzywiznę Płaszcza w niepokojąco wolnym tempie, jakby pełzali. Za każdym razem, gdy Mur budził się i spoglądał na niezmieniony Płaszczoobraz, ogarniało go zniechęcenie. Wprawdzie zbliżali się do Bieguna, ale musieli jeszcze pokonać otaczający go pas upraw, tak zwane zagłębie. Jak mieszkańcy tych regionów — również ofiary najświeższego Zaburzenia — zareagują na hordę wygłodniałych uchodźców, dryfującą pod ich farmami sufitowymi?

Rezygnacja z wyprawy byłaby logicznym posunięciem. Istoty Ludzkie miałyby największe szansę przetrwania, gdyby zostały tutaj, albo nawet cofnęły się głębiej w nadpływ i spróbowały założyć nową osadę na skraju lasu skorupowego.

Dość marnowania energii na tę podróż, pomyślał Mur. Przecież on i jego towarzysze mogliby zbudować nową Sieć, zdobyć nowe stado świń powietrznych. Kiedy, nieco zamroczony, falował w cichym Powietrzu, przyszło mu jeszcze do głowy, że mogliby na próbę hodować ławice płaszczek. Mięso płaszczek było twarde i nie tak dobre jak mięso świni powietrznej, ale miękło podgrzewane ciepłem jądrowym, natomiast jaja były smaczne i łatwe do przechowywania.

… Ale oczywiście nie było to możliwe, gdyż dzieci Istot Ludzkich zabrała mająca dobre intencje Dura, i wywiozła na Biegun Południowy. Obserwując przyćmioną, szkarłatną poświatę Bieguna, Mur miał wrażenie, że łączy się ze swoim dzieckiem za pośrednictwem długiego jak linia wirowa łańcucha — łańcucha, który nieubłaganie szarpał go za serce. Durze z pewnością chodziło o dobro dzieci, lecz odtąd Mur wiedział, że zobaczy swego syna tylko pod warunkiem, iż przeżyje i ukończy podróż, docierając aż do Miasta na Biegunie.

Uścisnął żonę, a potem odsunęli się od siebie i przygotowali do powrotu między liście drzew, żeby tam spojrzeć w twarze swoim ziomkom i rozpocząć pracę.

— Dia! Mur! — W głosie dochodzącym z lasu skorupowego brzmiało podniecenie.

Małżonkowie zwolnili wznoszenie i, zbici z tropu, spojrzeli w górę. Philas opadała ku nim, młócąc Powietrze chudymi nogami. Kiedy się zbliżyła, chwyciła ich za ręce, żeby wyhamować.

Dia przytrzymała wdowę po Esku za ramiona.

— O co chodzi? Co się stało?

Kości policzkowe Philas wyraźnie sterczały spod zaczesanych do tyłu włosów. Ciężko dysząc, potrząsnęła głową.

— Nic się nie stało. Ale… spójrzcie! Spójrzcie tam w dół! — Wskazała Płaszcz poniżej.

Rozdzielili się wszyscy troje, wykręcając ciała we wskazanym kierunku. Mur zerkał w dół, w miejsce, gdzie była skierowana ręka Philas. Zobaczył regularnie ułożone linie wirowe i zgaszony fiolet Morza Kwantowego, widoczny poprzez krystalicznie czyste Powietrze. Nie zauważył niczego nadzwyczajnego, poza…

No właśnie. Ciemna plamka w oddali. Chyba coś się tam ruszało.

Odwrócił się do Dii.

— Masz lepszy wzrok. Co to takiego?

— Ludzie — odparła, zerkając w dół. — Cała grupa. Dwadzieścia, może trzydzieści osób. Wygląda to na obozowisko. Ale w środku znajduje się coś…

— Co to takiego?

Philas gwałtownie spojrzała w stronę młodszej kobiety.

— Czy ty to widzisz?

— Chyba tak — Dia odparła powoli. Zmrużyła oczy. — Philas, ale to może nie mieć żadnego znaczenia… Mur był zdumiony.

— Co to jest? Co widzisz?

Na ładnej twarzyczce Dii malował się strach i niepewność.

— To czworościan — powiedziała.


* * *

Piętnaścioro Istot Ludzkich zebrało się na niższym poziomie lasu i dyskutowało, co robić. Wystraszona i niepewna Dia uważała, że nie powinno się marnować czasu na to przypadkowe spotkanie; chciała po prostu kontynuować wyprawę w kierunku Bieguna. Mur zgadzał się z nią. Istoty Ludzkie już były podzielone, a w dodatku zobojętniałe i coraz bardziej apatyczne. Utrzy manie tempa podróży przez Płaszcz stawało się coraz trudniejsze. Mur wiedział, że kiedy jego towarzysze stracą zapał, trudno będzie go rozbudzić na nowo.

Gdziekolwiek by się zatrzymali, czekały ich kłopoty. Dla tych, którzy podążali za dziećmi, byłoby to nie do zniesienia.

Philas i inni upierali się, że trzeba coś zrobić.

— Pomyślcie tylko — argumentowała Philas, unosząc zamaszyście ręce nad głową i rozcapierzając palce. — Może to rzeczywiście jest Złącze tunelowe z dawnych czasów? A jeśli ono nadal działa?

— To niemożliwe — zawyrokowała Dia. — Złącza zostały zabrane przez Kolonistów na dół, do Rdzenia, po zakończeniu Wojen Rdzeniowych.

— Płaszcz jest duży — wtrącił się ktoś. — Może niektóre Złącza zachowały sprawność. Może…

— Tak — przytaknęła Philas gorliwie. — Zastanówcie się. Wiemy, że przed Wojnami Istoty Ludzkie mogły pokonywać Płaszcz jednym skokiem, wykorzystując tunele. Jeżeli Złącze, które widzimy, działa, moglibyśmy ukończyć tę okropną podróż w czasie nie dłuższym niż jedno uderzenie serca!

Mur patrzył na twarze, których rysy zaostrzył głód i wycieńczenie. Philas roztaczała przed ludźmi wizję zarzucenia upiornej wyprawy i błyskawicznego dotarcia do celu dzięki magicznej, starożytnej technologii. Była to kusząca, sugestywna, niemal porywająca oferta.

Pomimo lojalności wobec żony, czuł, że i on nie może się oprzeć tej wizji.

— Tam już są ludzie — wycedził. — Wokół Złącza. Jeśli to jest Złącze. Kto może wiedzieć, jak zareagują na nasz widok? Czy, ot tak, pozwolą nam zbliżyć się i przejść dalej?

— Może oni są Kolonistami — podsunęła Philas.

— Tak czy owak, mc nie będziemy wiedzieli, dopóki się tam nie udamy — zauważył ktoś.

W grupie rozległ się szmer aprobaty. Dia spuściła głowę.

Wyznaczono Philas i Mura, by dokonali rozpoznania, podczas gdy reszta Istot Ludzkich miała czekać w lesie aż do ich powrotu.

Mur usiłował pocieszać Dię.

— To nie potrwa długo. I może…

— I może co? — Spojrzała na niego z rozgoryczeniem. — Może są tam czarodzieje, którzy wrócą nam małego Jai'a. Czy tego oczekujesz?

— Dia…

Była załamana. Wyglądała tak, jakby uleciało z niej Powietrze.

— Zostaniemy tu do końca życia. Właśnie tutaj. Umierając jedno po drugim. Czyż nie tak. Mur?


* * *

Philas i Mur zanurkowali z lasu do Płaszcza. Dotarcie do czworościennego tworu mogło zabrać pół dnia, toteż każde z nich miało przy sobie torbę z małą porcją świńskiego mięsa, wydzieloną przez plemię z cennego, kurczącego się zapasu.

Z początku mężczyzna często oglądał się na las skorupowy. Twarz żony, zwrócona w dół niczym mały okrągły liść, towarzyszyła mu podczas opadania, zbyt odległa, by można było wyczytać z niej jakieś emocje. Niebawem Dia z powrotem zanurzyła się w lesie. Jeszcze przez chwilę Mur widział poczynania reszty Istot Ludzkich, które szykowały się do polowania albo doprowadzały do porządku zniszczone narzędzia, sznury i ubrania. Wreszcie prowizoryczne obozowisko zupełnie zagubiło się w wirującym, bogatym gobelinie pni i koron drzew, tworzących las skorupowy.

Przez jakiś czas Mur wpatrywał się w las, starając się zapamiętać układ drzew, żeby mogli potem odnaleźć obozowisko plemienia.

Philas opadała w milczeniu. Jej szczupła twarz była skupiona, pozbawiona wyrazu. Od śmierci Eska Mur jeszcze nie widział u niej takiej koncentracji. W regularnych odstępach czasu wkładała rękę do kieszeni i pogryzała swój kawałek mięsa.

Bijąc się z myślami. Mur pokonywał linie wirowe. Dziwna konstrukcja, a także otaczająca ją mała kolonia, rosły z dręczącą powolnością. W końcu jednak młodzieniec mógł stwierdzić bez cienia wątpliwości, że widzi czworościan o krawędziach długich na mniej więcej dziesięciu ludzi.

Historia Kolonistów i Wojen Rdzeniowych stanowiła część tradycji Istot Ludzkich. Kiedy Ur-ludzie dotarli do Gwiazdy, odbywszy podróż ze swoich niewyobrażalnych światów, nie napotkali śladów ludzkiego życia. Koloniści byli pierwszym pokoleniem stworzonym przez Ur-ludzi w obrębie Gwiazdy. Ich zadanie polegało na rozmnożeniu pierwszych prawdziwych mieszkańców Gwiazdy: zwykłych śmiertelników — przodków Istot Ludzkich, społeczności Parz i zagłębia, słowem, wszystkich mieszkańców Płaszcza.

W porównaniu z Istotami Ludzkimi Koloniści byli niczym bogowie. Mur doszedł do wniosku, że mieli więcej wspólnego z Ur-ludźmi. Dzięki technologii Ur-ludzi połączyli cały Płaszcz ogniwami Złączy i założyli wielkie Miasta, które żeglowały w nim w równym szyku. Pierwsze generacje Istot Ludzkich współpracowały ze swoimi antenatami, podróżując poprzez Złącza i tworząc społeczność Płaszcza.

Potem nastąpiły Wojny Rdzeniowe.

W miarę jak Mur zbliżał się do dziwnego obiektu i otaczającej go małej, nieregularnie rozmieszczonej kolonii, odczuwał coraz większe podniecenie. Podczas falowania dokuczał mu głód i zmęczenie; uświadamiał sobie, że jego myśli stają się chaotyczne, pozbawione związku. Jego głowę wypełniały wizje i nowe nadzieje, które tłumiły ból znużonego, protestującego ciała. Czy ci ludzie byli rzeczywiście Kolonistami, a ta rzecz częścią magicznej przeszłości?

Pragnął w to wierzyć. Był zmęczony — straszliwie zmęczony — bólem, śmiercią, wydzieraniem swojej nic nie znaczącej egzystencji nieubłaganemu Powietrzu. Odkrycie artefaktu Kolonistów byłoby jak powrót w ramiona od dawna nieżyjących rodziców.

Obserwując wyraz twarzy Philas, jej pełne determinacji falowanie, dostrzegł u niej to samo pragnienie, by uwierzyć — i odnaleźć dom.

Kiedy od dryfującego obozu dzieliła ich odległość mniej więcej pięciuset ludzi, dwie osoby oderwały się od grupy otaczającej czworościan i ostrożnie zbliżyły do zwiadowców Istot Ludzkich.

Mur zwolnił, przysuwając się do Philas.

Nadciągająca para zatrzymała się kilkanaście ludzi poniżej niespodziewanych gości. Mężczyzna i kobieta ściskali w rękach drewniane włócznie. Kobieta wysunęła się nieco naprzód i wycelowała dzidę w brzuch Mura.

— Czego chcecie?

Mur przyglądał się pytającej. Musiała mieć około czterdziestki. Dzidę wykonano starannie, ale przecież była jedynie dzidą — niczym więcej jak tylko zaostrzonym drewnianym kołkiem, niczym tak wyrafinowanym, czego nie potrafiłyby wykonać Istoty Ludzkie. Kobieta miała na sobie prymitywną, upstrzoną kieszeniami pelerynę, chyba ze świńskiej skóry i kapelusz o szerokich kresach, na którego rondzie piętrzyły się skrawki cienkiego materiału. Była dobrze umięśniona, ale jej bardzo chuda twarz wydawała się szeroka i płaska, wykrzywiona gniewnym grymasem.

— No? — zagadnęła. — Głusi jesteście, czy co? Mur westchnął. Czuł coraz większe rozczarowanie. Odwrócił się do Philas.

— To nie mogą być Koloniści.

— W takim razie, kim są ci ludzie?

— A skąd mam wiedzieć? — warknął poirytowany. Posunął się nieco do przodu i rozpostarł ręce, pokazując, że są puste.

— Nazywam się Mur. To jest Philas. Jesteśmy… uchodźcami.

— Postanowił nie wspominać o pozostałych Istotach Ludzkich.

— Straciliśmy cały nasz dobytek podczas Zaburzenia. Usiłujemy dotrzeć do Parz. Znasz to miejsce?

Oczy kobiety zwęziły się. Nic nie odrzekła. Niepewnie uniosła dzidę i znowu skierowała ją w brzuch Mura, zastępując odpowiedź agresją.

— Marnujemy czas — szepnął Mur do Philas. Ona jednak odsunęła się od niego i zaczęła falować w dół, w kierunku obcych, zagarniając Powietrze nieregularnymi, drżącymi ruchami cienkich nóg.

— Macie Złącze — powiedziała.

Mężczyzna — nieco młodszy od kobiety, ale również oblepiony brudem i ponury — dołączył do swojej towarzyszki. On także miał na sobie zniszczony kapelusz o szerokich kresach. Mur doszedł do wniosku, że oboje patrzą na Istoty Ludzkie równie podejrzliwie jak para uwiązanych świń powietrznych.

— Proszę — rzekła Philas. — Przebyliśmy daleką drogę. Usiłujemy dotrzeć do Bieguna. Czy możemy… — Zaczęła się jąkać, jakby nagle uświadomiła sobie, że to, co mówi, brzmi idiotycznie. — Czy wasze Złącze pomoże nam? — Patrzyła to na jedną, to na drugą osobę. — Rozumiecie, o co pytam?

Mężczyzna otworzył bezzębne usta i ryknął śmiechem, ale kobieta pohamowała go, kładąc rękę na jego ramieniu. Jej głos był nadal surowy, ale nieco złagodniał.

— Tak, rozumiem. I macie rację. To jest Złącze — z dawno minionych dni, jeszcze przed Wojnami Rdzeniowymi. Ale nie możecie z niego skorzystać.

Philas dygotała.

— Zapłacimy — powiedziała bliska szaleństwa. — Musicie… Mur chwycił ją za ramiona i objął mocno, pragnąc, żeby przestała drżeć.

— Daj spokój, Philas. Czy ty nie rozumiesz? Nawet gdybyśmy mogli zapłacić. Złącze już nie dział a. Ci ludzie są tak samo bezradni jak my.

Philas gniewnie spojrzała mu w twarz, a potem odwróciła się. Jej ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze.

Mężczyzna i kobieta przyglądali się im z ciekawością.

Mur zwrócił się do nich wyraźnie znużony.

— Może byście odłożyli broń? Przecież widzicie, że nie stanowimy dla was żadnego zagrożenia.

Tamci ostrożnie opuścili włócznie, ale nadal mierzyli nimi w Istoty Ludzkie.

— Naprawdę jesteście uchodźcami z dalej położonej części nadpływu?

— Tak. I rzeczywiście próbujemy dotrzeć do miejsca zwanego Parz, którego nigdy nie widzieliśmy. Wiemy, że znajduje się na Biegunie.

— Na którym Biegunie? — zagadnęła kobieta. — Na Biegunie Południowym?

Mężczyzna zarechotał.

— Jeżeli wyruszacie z tego miejsca, nie ma to chyba większego znaczenia, prawda?

— Och, zamknij się, Borz — rzekła kobieta. Mur objął Philas ramieniem.

— Czy pozwolicie nam obejrzeć Złącze? — zapytał. Poczułwstyd, odczytując z twarzy kobiety litość wymieszaną z rozbawieniem.

— Skoro sobie tego życzysz — odparła. — Ale trzymajcie się blisko nas. Rozumiesz? Mamy dość złodziei i żebraków…

— Nie jesteśmy żebrakami — wtrąciła Philas stanowczym tonem. Oddaliła się od Mura i wyprostowała plecy. — Skoro tak, to ruszajmy.

Borz i kobieta odwrócili się, a następnie ruszyli ku obozowi, rozdzieleni odległością kilku ludzi. Dwie Istoty Ludzkie ostrożnie falowały za nimi, trzymając się za ręce. Niebawem zbliżyli się do artefaktu, którego strzegły dzidy i groźne spojrzenia.

Mur ścisnął dłoń Philas.

— Powinnaś była powiedzieć, że nie jesteśmy złodziejami — szepnął. — Właśnie zastanawiałem się, czy nie spróbować trochę pożebrać…

Zaśmiała się cicho.

— To nic by nie dało — powiedziała. — Ci ludzie nie mają więcej niż my posiadaliśmy… przynajmniej zanim straciliśmy nasz dom. — Pokazała Borza, znajdującego się po ich lewej stronie. — Spójrz na jego kapelusz.

Na skrzydłach kapelusza piętrzyły się fałdy cienkiego materiału, uwiązane sznureczkami przewleczonymi przez dziurki w skórzanym rondzie. Mur wyobraził sobie, że je odwiązuje; być może wtedy wokół głowy mężczyzny opadłby jakiś rodzaj siatki.

— Jest dziwny, ale co z tego?

— Przypomnij sobie opowieści Dury ojej pobycie na farmie sufitowej. Zbiorniki powietrzne, które musiała zakładać, pracując wysoko w górze, w pobliżu Skorupy. Maski…

— Och, zgadza się. — Mur pokiwał głową. — Te kapelusze muszą być częścią zbiorników powietrznych, noszonych przez kulisów.

— Dlatego sądzę, że ci ludzie byli kiedyś kulisami. Może uciekli.

— Ale powinni coś wiedzieć o Parz. Philas zaśmiała się smutno. Wydawało się, że znowu panuje nad sobą, ale była w ponurym nastroju.

— A zatem ukrywają coś przed nami. No cóż, my też ich okłamaliśmy. Wygląda na to, że taki jest świat.

Mur przypatrywał się kapeluszowi Borza. Z wyjątkiem auta powietrznego Deni Maxx, był to pierwszy przedmiot choć odrobinę związany z Miastem, jaki zdarzyło mu się oglądać. Fakt, że go rozpoznał na podstawie relacji Dury, czynił jej dziwną opowieść bardziej wiarygodną. Czuł się osobliwie pokrzepiony potwierdzeniem tego drobnego szczegółu; zapewne w skrytości ducha przypuszczał, że Dura może kłamać albo zwariowała.

Kiedy Borz i jego towarzyszka przyprowadzili Istoty Ludzkie do obozowiska, mieszkańcy zwrócili ku nim podejrzliwe, wrogie spojrzenia. Mała kolonia liczyła około czterdziestu osób, w tym mniej więcej piętnaścioro dzieci i niemowląt. Dorośli łatali odzież, naprawiali sieci, ostrzyli noże, odpoczywali w Powietrzu i rozmawiali. Dzieci kręciły się wokół nich niby malutkie płaszczki, a na ich gołych ciałkach trzaskał gaz elektronowy. Mur pomyślał, że żadne z nich nie różni się niczym od malców w obozowiskach Istot Ludzkich.

Za krzątającymi się ludźmi majaczył czworościenny twór. Była to szkieletowa konstrukcja, spiczasta i mroczna, nie pasująca do otoczenia.

Borz i kobieta zatrzymali się, podczas gdy Mur i Philas z wahaniem podpłynęli do posępnego czworościanu. Mur przyglądał się artefaktowi. Krawędzie obiektu były długie na dziesięciu ludzi. Stanowiły je pręty nieco grubsze od jego nadgarstka, precyzyjnie wykonane z jakiejś matowej, ciemnej substancji. Cztery trójkątne płaszczyzny wyznaczone przez pręty zamykały wewnątrz nic innego jak tylko zwykłe Powietrze. W geometrycznym środku bryły zawieszono kawałki sieci, żeby odgrodzić stadko przepychających się nawzajem, wygłodzonych świń powietrznych. Do szkieletu konstrukcji przymocowano sznurami prymitywne torby, które, sądząc z ich nieregularnego kształtu, były wypchane żywnością, odzieżą i narzędziami.

Mur ruszył naprzód, ostrożnie wyciągnął rękę i położył dłoń na jednej z krawędzi. Była gładka, twarda i zimna w dotyku. Może miał do czynienia z materią rdzeniową, o której wspominała Dura, wydobywaną z groźnych głębin Podpłaszcza przez mieszkańców Miasta (a teraz również, co wydawało się niewyobrażalne, przez nastoletniego Farra, który dorastał razem z Murem).

— Możemy wejść do środka? — zapytała Philas. Kobieta wybuchnęła śmiechem.

— Oczywiście, że możesz. Twój przyjaciel miał rację… Tu nic już nie działa.

— Nie trzymalibyśmy tutaj naszych świń, gdyby w każdej chwili mogły błyskawicznie zostać porwane w kierunku Bieguna Północnego — mruknął mężczyzna do Mura.

— Rozumiem.

Philas ostrożnie pokonała jeden z boków czworościanu. Mur zauważył, że zadrżała, mijając niewidzialną płaszczyznę wyznaczoną przez pręty. Krążyła w pobliżu świń, a potem odwróciła się w Powietrzu i zaczęła zaglądać do rogów konstrukcji.

Mężczyzna — Borz — chrząknął.

— A co mi tam… — Pogrzebał w jednej z toreb wiszących na szkielecie bryły i wyciągnął kawałek żywności. — Masz.

Mur chwycił go skwapliwie. Było to nieświeże, trochę zalatujące mięso świni powietrznej. Odgryzł duży kęs i wepchnął resztę za pas.

— Dziękuję — wymamrotał z pełnymi ustami. — Widzę, że nie masz zbyt dużo do podziału. Kobieta zbliżyła się do niego.

— Kiedyś — rzekła powoli — ten szkielet świecił błękitno-białym blaskiem. Jakby tworzyły go linie wirowe. Potrafisz to sobie wyobrazić? To naprawdę było Złącze tunelowe; przechodziło się przez nie i przemierzało Płaszcz w mgnieniu oka. — Przez chwilę wydawało się, że jest smutna — że tęskni za czasami, których nie było jej dane oglądać — ale zaraz ponownie przybrała lekceważącą minę. — Tak przynajmniej powiadają. Jednak potem zaczęły się Wojny Rdzeniowe.

Wychowawszy kilkanaście pokoleń Istot Ludzkich, Koloniści nagle wycofali się. Według niepełnych przekazów ustnych, ukryli się oni w Rdzeniu, zabierając ze sobą większość cudownej technologii Ur-ludzi i mszcząc wszystko, co byli zmuszeni zostawić.

Istoty Ludzkie zostały opuszczone, pozbawione jakichkolwiek narzędzi z wyjątkiem gołych rąk.

Mur pomyślał, że być może Koloniści chcieli, żeby Istoty Ludzkie powymierały. Tak się jednak nie stało. Jeśli opowieści Dury o Perz i zagłębiu były prawdziwe. Istoty Ludzkie zaczęły budować nowe społeczeństwo, korzystając jedynie z własnej pomysłowości i zasobów Gwiazdy. I chociaż ich cywilizacja nie rozciągała się na cały Płaszcz, to z pewnością wytrzymywała porównanie ze wspaniałymi czasami starożytnych przodków.

— System transportu oparty na Złączach tunelowych zaczął się załamywać — tłumaczyła kobieta. — Same Złącza przeważnie zabierano do Rdzenia. Jednak niektóre zostawiono, na przykład to tutaj. Ale światło wirowe zamarło. Teraz Złącze jedynie dryfuje w Magpolu.

— Ciekawe, co stało się z ludźmi, którzy korzystali z tuneli Złącz. — powiedział Mur. — Kiedy system załamał się. Philas wynurzyła się z czworościanu.

— Chodź, Mur — powiedziała znużonym głosem.

Mur podziękował Borzowi za ochłap żywności i skinął głową w stronę kobiety. Uświadomił sobie, że nawet nie zna jej imienia.

Tamtych dwoje prawie nie zareagowało. Na ich twarzach znowu pojawiła się wrogość. Mur zauważył, że ani na chwilę nie wypuścili z rąk włóczni.

Dwie Istoty Ludzkie opuściły małe obozowisko. Jakieś dziecko wyśmiewało się z nich, dopóki nie uciszył go rodzic. Mur i Philas nie oglądali się do tyłu.

Zaczęli falować do góry, ramię w ramię.

Mur patrzył na las skorupowy.

— Zdaje się, że mamy przed sobą cholernie długi powrót — powiedział. — Pokonać taki szmat drogi dla kawałka mięsa…

— Tak — odpowiedziała Philas z furią. — Ale mogliśmy znaleźć skarby. Niewyobrażalne skarby. Musieliśmy tu się zjawić.

— Ciekawe, dlaczego zostają tutaj, blisko Złącza. Myślisz, że ono ich chroni, kiedy nadciąga Zaburzenie?

— Wątpię — odparła Philas. — Przecież mówili, że ten obiekt unosi się swobodnie. To tylko staroć, szczątek z przeszłości.

— W takim razie dlaczego tu zostają?

— Z tego samego powodu, dla którego mieszkańcy Parz wybudowali swoje Miasto na Biegunie. — Philas machnęła rękami w kierunku pustego Płaszczoobrazu i łukowato wygiętych linii wirowych. — Ponieważ dzięki temu ma się w tej pustce stałe miejsce, jakiś punkt zaczepienia, który można nazywać własnym domem. — Otarła oczy wierzchem dłoni. Wydawało się, że już brakuje jej tchu. — To lepsze niż dryfowanie, na które jesteśmy skazani.

Mur uniósł twarz w stronę lasu skorupowego i zaczął mocno falować, nie zważając na coraz większy ból w biodrach, kolanach i kostkach.

Загрузка...