Stephen Baxter Pływ

1

Dura przebudziła się gwałtownie.

Coś było nie w porządku. Fotony wydzielały inny zapach niż zazwyczaj.

Ledwo dostrzegała rękę, którą wyciągnęła przed siebie. Zgięła palce. Wokół opuszków zalśnił wzburzony, fioletowobiały gaz elektronowy, którego cząsteczki poruszały się chwiejnie, po spirali wzdłuż linii Magpola. Powietrze wydawało się ciepłe i nieświeże; Dura widziała tylko niewyraźne zarysy przedmiotów.

Przez chwilę nie ruszała się, zwinięta w ciasny kłębek, zawieszona w elastycznym uścisku Magpola.

Słyszała piskliwe i gorące z przerażenia głosy. Dochodziły od strony Sieci.

Mocno zacisnęła powieki i objęła rękami kolana, usiłując ponownie zasnąć i powrócić do stanu chłodnej nieświadomości.

— Tylko nie to. Na krew Xeelee — zaklęła cicho. — Tylko nie kolejne Zaburzenie[1], tylko nie jeszcze jedna burza spinowa. — Nie była pewna, czy mały szczep Istot Ludzkich posiadał wystarczające środki, by wytrzymać następną falę zniszczeń, i czy ona sama zdoła sobie poradzić z nową katastrofą.

Magpole, otaczające ciało Dury, drgało. Rozchodziło się po jej skórze falami dreszczy, wywołując dość przyjemne uczucie, toteż pozwalała mu się kołysać, jakby była dzieckiem w jego ramionach. Jednak w pewnym momencie poczuła znacznie mniej przyjemne szturchnięcie w plecy…

Nie, to nie mogło być Magpole. Dura ponownie wyprostowała się i przeciągnęła, choć napór pola ograniczał jej ruchy. Przetarła oczy — mięsiste brzegi oczodołów[2] pokrywał zaropiały, chropowaty w dotyku nalot — i potrząsnęła głową, żeby usunąć z zagłębień resztki zanieczyszczonego Powietrza.

Ból pleców zawdzięczała pięści swojego brata, Farra. Musiał dyżurować w latrynie, gdyż miał przy sobie pustą, pofałdowaną torbę na odpady, którą zazwyczaj napełniano bogatym w neutrony kałem z Sieci, a potem wyrzucano jej zawartość do Powietrza. Jego chude, wciąż rosnące ciało drżało na skutek niestabilnego Magpola, a gdy zwrócił ku siostrze okrągłą twarz, ujrzała na niej niemal komiczne oznaki zaniepokojenia. Jedną ręką ściskał płetwę ukochanego prosiaczka powietrznego — grubego oseska, wielkiego jak pięść Dury i tak młodego, że żadna z jego sześciu płetw nie była jeszcze przekłuta. Małe zwierzątko, wyraźnie przerażone Zaburzeniem, nieudolnie próbowało uciekać, puszczając nadciekłe wiatroodrzuty w postaci cienkich, błękitnych strumyków.

Czułość, jaką Farr okazywał zwierzęciu, sprawiała, że nie wyglądał nawet na swoje dwanaście lat — jedną trzecią wieku siostry — i tulił się do prosiaczka tak, jakby chciał objąć swoje dzieciństwo. No cóż, pomyślała Dura, Płaszcz jest ogromny i pusty, lecz znajduje się w nim odrobina wolnego miejsca na dzieciństwo. Farr musiał szybko dorastać.

Tak bardzo przypominał Logue'a, ich ojca.

Nadal lekko zamroczona dziewczyna w przypływie czułości i troski o brata wyciągnęła rękę, żeby pogładzić chłopca po policzku i delikatnie dotknąć palcami brązowych obwódek jego oczu. Uśmiechnęła się.

— Cześć, Farr.

— Przepraszam, że cię obudziłem.

— Nie obudziłeś mnie. Gwiazda była tak uprzejma, że zrobiła to o wiele wcześniej. Znowu Zaburzenie?

— Adda twierdzi, że to najgorsza z dotychczasowych katastrof.

— Nie można się przejmować tym, co mówi Adda — rzekła Dura i pogłaskała falujące włosy brata; wydrążone rureczki jak zawsze były splątane i brudne. — Jakoś przetrwamy. Zawsze dajemy sobie radę, prawda? Wracaj do ojca i powiedz mu, że zaraz tam będę.

— Dobrze. — Fa uśmiechnął się. Odwrócił się sztywno i wciąż kurczowo ściskając płetwę prosiaczka, zaczął niezgrabnie falować przez niewidzialne szlaki pływowe Magpola w kierunku Sieci. Dura obserwowała oddalającego się brata; jego szczupłą sylwetkę pomniejszały wszechobecne, lśniące linie wirowe w tle.

Dziewczyna wyprostowała się i przeciągnęła, napierając na Magpole. Otwierając szeroko usta, starała się rozluźnić zesztywniałe plecy i kończyny. Czuła lekkie muśnięcia Powietrza, które wpadało przez jej gardło do płuc i serca, sączyło się przez nadprzepuszczalne, włosowate naczynia krwionośne, przenikało mięśnie i swą świeżością wywoływało mrowienie w całym ciele.

Rozglądała się, usiłując jednocześnie wyczuć zapach fotonów.

Światem Dury był Płaszcz Gwiazdy, ogromna pieczara wypełniona żółtobiałym Powietrzem, którą z dołu okalało Morze Kwantowe, a z góry Skorupa.

Skorupę tworzył gruby, splątany sufit poprzecinany fioletowymi smugami trawy i przypominającymi włosy rzędami drzew. Mrużąc oczy — zniekształciła tym samym ich paraboliczne siatkówki — Dura dostrzegała ciemne plamki pośród korzeni drzew tkwiących w spodniej części Skorupy. Patrzyła na nie z tak dużej odległości, że nie wiedziała, czy są to płaszczki, czy stado dzikich świń powietrznych lub inne pasące się zwierzęta. W każdym razie wydawało się, że te ziemnopowietrzne stworzenia wirują i chaotycznie zderzają się ze sobą; odnosiła nawet wrażenie, iż słyszy ich zaniepokojone odgłosy.

Daleko w dole spowite mgłą Morze Kwantowe tworzyło ciemnofioletową podłogę świata, o niewyraźnej, złowrogiej powierzchni. Dura stwierdziła z ulgą, że nie zmąciło jej Zaburzenie. Pamiętała tylko jeden przypadek trzęsienia Morza wywołany Zaburzeniem. Przypomniawszy sobie tamten upiorny epizod, zadygotała jak Magpole. Była w wieku Farra, gdy wezbrane strumienie neutrinowe porwały ze sobą połowę Istot Ludzkich — włącznie z Phir, matką Dury i pierwszą żoną Logue'a — i wyrzuciły wrzeszczące ofiary do tajemniczego świata poza Skorupą.

Linie wirowe, wypełniające Powietrze między Skorupą i Morzem, przypominały klatkę z błękitnych, naelektryzowanych prętów. Zapełniały przestrzeń na wzór heksagonalnej macierzy, pozostając w odległościach równych wzrostowi dziesięciu mężczyzn; osaczały Gwiazdę dalekim nadpływem z Północy, opadając gdzieś za Durą jak trajektorie ogromnych, pełnych wdzięku stworzeń i zacierając się w bladoczerwonym zamgleniu Bieguna Południowego, odległego o miliony ludzi.

Dura podniosła palce, próbując ocenić ułożenie linii i wielkość przestrzeni między nimi.

Widziała obozowisko i panujące w nim poruszenie — przerażone, stłoczone świnie powietrzne, niezdarnie gramolących się ludzi, rozedrganą Sieć, nade wszystko zaś wzburzone Powietrze. Farr wyglądał żałośnie — miotał się wraz ze swoim zwierzakiem, usiłując przedostać się przez niewidzialne kanały pływowe.

Dura starała się nie patrzeć na małą, pogrążoną w chaosie grupę reprezentantów ludzkości. Skoncentrowała wzrok na liniach.

Zazwyczaj poruszały się majestatycznie, z przewidywalną regularnością, tak że Istoty Ludzkie mogły odmierzać własne życie. Odwieczny ruch linii w kierunku Skorupy nakładał się na drgania wiązek — ściśniętych, wyrazistych skupisk, które oznaczały dni — i na powolniejsze, bardziej złożone oscylacje drugiego rzędu, które służyły do liczenia miesięcy. Normalnie Istoty Ludzkie z łatwością unikały powoli odkształcających się linii; zawsze miały wystarczająco dużo czasu, by zwinąć Sieć i przenieść swoje małe obozowisko w inny zakątek pustego nieba.

Dura wiedziała nawet, co powodowało majestatyczne pulsowanie linii, chociaż nie miała z tego wielkiego pożytku. Daleko za Skorupą znajdowała się towarzyszka Gwiazdy. Była to planeta, kula mniejsza i lżejsza od Gwiazdy. Wędrowała ponad głowami Istot Ludzkich, które nie mogły jej zobaczyć. Przyciągała linie wirowe, jakby dysponowała niewidzialnymi palcami. A za tą planetą — dziecinne wyobrażenia, nieproszone, powracały do Dury niby fragmenty długiego snu — za planetą oczywiście znajdowały się niewyobrażalnie odległe gwiazdy Ur-ludzi, niewidzialne na zawsze.

Zazwyczaj dryfujące linie wirowe były stabilne i bezpieczne jak palce przyjaznego boga. Ludzie, świnie powietrzne i inne zwierzęta poruszały się między nimi swobodnie, nie odczuwając strachu ani zagrożenia…

Sytuację zmieniało nadejście Zaburzenia.

Wirowy korowód, oglądany teraz przez rozstawione palce, wyraźnie zmieniał swój charakter, tak jakby nadciekłe Powietrze starało dopasować się do niestałej rotacji Gwiazdy. Niestabilności — wielkie, równoległe porcje zaburzeń — już maszerowały majestatycznie wzdłuż linii, przenosząc z Bieguna na biegun magnetyczny wieści o kolejnym przebudzeniu Gwiazdy.

Fotony emitowane przez linie wydzielały ostry, rozrzedzony zapach. Nadchodziła burza spinowa.


* * *

Dura wybrała miejsce do spania w odległości mniej więcej pięćdziesięciu ludzi od środka obozowiska Istot Ludzkich. Mag-pole wydawało się tu szczególnie gęste, kojąco bezpieczne. Teraz zaczęła falować w kierunku Sieci. Wijąc się i machając kończynami, czuła, jak przez jej naskórek przepływa elektryczność. Naparła rękoma i nogami na niewidzialne, stawiające opór Mag-pole w taki sposób, jakby chciała wejść na drabinę. Całkowicie rozbudzona czuła, że ogarniają spóźniony niepokój — niepokój zaprawiony poczuciem winy z powodu opieszałości. Sunąc przez Magpole, rozcapierzyła płetwowate palce i młóciła dłońmi Powietrze, żeby nabrać szybkości. Głównym składnikiem Powietrza była neutronowa nadciecz, toteż prawie nie stawiało oporu. Mimo to dziewczyna wywijała palcami z narastającym zniecierpliwieniem; aktywność zmniejszała poczucie zagrożenia.

Linie wirowe sunęły jej przed oczami jak nierealne sny. Wzburzenia przemykały wielkimi łańcuchmi zdarzeń, jak gdyby linie wirowe były sznurami ciągniętymi przez olbrzymie istoty ulokowane we mgle Biegunów. Fale mijające Durę emitowały niski, jękliwy dźwięk. Ich amplituda wynosiła już połowę człowieka. Na wnętrzności Boldera, pomyślała, może ten stary głupiec, Adda, ten jeden raz ma rację, może to rzeczywiście będzie najgroźniejsza burza.

Powoli, nieznośnie powoli, obóz przeradzał się z odległej abstrakcji, w której panował hałas i zamieszanie, w zorganizowaną społeczność. Obozowisko umiejscowiono wokół prymitywnej Sieci w kształcie cylindra, zrobionej z plecionej kory drzewnej i rozwieszonej wzdłuż linii Magpola. Większość ludzi sypiała i jadała przywiązana do Sieci, a cylinder wyglądał jak tkanina z łat, gdyż przymocowano do niego rzeczy osobiste, koce, zwykłą odzież — peleryny wyglądające jak poncha, tuniki i pasy — oraz kilka pociesznych zawiniątek z żywnością. Ze sznurów tej konstrukcji zwisały kawałki niedokończonych wyrobów z drewna i skrawki niewyprawionej świńskiej skóry.

Sieć była szeroka na pięciu ludzi a wysoka na tuzin. Starsi osadnicy, tacy jak Adda, twierdzili, że istnieje ona od pięciu pokoleń albo i dłużej. W każdym razie stanowiła jedyny dom około pięćdziesięciu ludzi, była ich jedynym skarbem.

Kiedy Dura zbliżała się do niej, przedzierając się przez Mag-pole, spojrzała nagle na tę wątłą strukturę krytycznym okiem. Jak gdyby nie urodziła się w kocu przywiązanym do brudnych węzłów Sieci, i jakby nie miała umrzeć, przywierając do niej. Zrozumiała, jak krucha jest ta plątanina sznurów, jak żałosni i bezbronni są w rzeczywistości jej mieszkańcy. Nawet pomimo, że zamierzała dołączyć do swoich pobratymców w potrzebie, odczuwała przygnębienie, słabość i bezradność.

Dorośli i starsze dzieci falowali wokół plecionego obozowiska, pracując przy węzłach, od których karłowaciały im palce. Dziewczyna zauważyła Eska, który cierpliwie zajmował się fragmentem Sieci. Wydawało jej się, że obserwował ją, ale nie miała pewności, czy tak było. W każdym razie towarzyszyła mu jego żona, Philas, więc Dura odwróciła głowę w inną stronę.

Tu i ówdzie widać było mniejsze dzieci i niemowlęta, przywiązane do Sieci za pomocą pęt różnej długości. Zostawiali je tam pracujący rodzice i rodzeństwo. Te małe przerażone istoty kwiliły w poczuciu osamotnienia i bezskutecznie falowały, chcąc pozbyć się więzów. Durze było żal każdego z nich. Dostrzegła Dię, ciężarną dziewczynę, spodziewającą się swojego pierwszego dziecka. Pracowała z mężem, który nazywał się Mur, ściągając z Sieci narzędzia oraz części garderoby i upychając je do torby. Na jej napęczniałym, nagim brzuchu lśniły krople powietrznego potu. Dia była filigranową kobietą o wyglądzie dziecka; ciąża jedynie podkreślała jej młodość i kruchość. Obserwowanie przesiąkniętych lękiem ruchów ciężarnej dziewczyny budziło w bezdzietnej Durze instynkt opiekuńczy.

Zwierzęta — nieduże stado kilkunastu dorosłych świń powietrznych i mniej więcej tyle samo prosiąt — były unieruchomione wewnątrz Sieci, wzdłuż jej osi. Teraz beczały, a ich odgłosy stanowiły żałobny kontrapunkt dla okrzyków i nawoływań ludzi. Tłoczyły się w środku cylindra z lin, tworząc rozdygotane kłębowisko płetw, wylotów odrzutowych i szypułek zwieńczonych oczami w kształcie misek. Parę osób weszło w głąb plecionego obozu i próbowało uspokoić zwierzęta, uwiązać przekłute płetwy ich przywódców. Dura zorientowała się jednak, że demontaż Sieci przebiega powoli i nierównomiernie, a stado pokwikuje ze strachu i porusza się niespokojnie.

Usłyszała podniesione głosy wystraszonych, zniecierpliwionych ludzi. Uświadomiła sobie, że to, co z oddali sprawiało wrażenie kontrolowanej operacji, było w istocie jednym wielkim bałaganem.

Kątem oka uchwyciła jakieś poruszenie — niebiesko-biały refleks w oddali… W kanałach wirowych rozchodziły się kolejne zmarszczki, napływające z odległej Północy: potężne, postrzępione nieregularności zupełnie przyćmiły małe niestabilności, które Dura obserwowała do tej pory.

Zostało im niewiele czasu.

Logue Jej ojciec, wisiał w Magpolu w pobliżu Sieci. Adda, zbyt stary i powolny, żeby w pośpiechu zwijać obozowisko, krążył obok Logue'a, marszcząc swoją chudą twarz. Ojciec Dury wykrzykiwał rozkazy charakterystycznym dźwięcznym barytonem, ale dziewczyna zorientowała się, że w niewielkim stopniu poprawiało to koordynację działań. Doświadczała dziwnego uczucia bezczasowości i oderwania od tego, co ją otaczało. Patrzyła na ojca tak, jakby spotkała go po raz pierwszy od wielu tygodni. Włosy oblepiające jego czaszkę poskręcały się i pożółkły. Twarz przypominała maskę, lecz pomimo siateczki blizn i zmarszczek, wciąż można było na niej dostrzec regularne chłopięce rysy, które odziedziczył po nim Farr.

Zobaczywszy Durę, Logue odwrócił się. Szeroko otworzył oczy i nerwowo poruszał mięśniami policzków.

— Nie śpieszyłaś się zbytnio — burknął. — Gdzie byłaś? Nie możesz zrozumieć, że tu jesteś potrzebna?

Słowa ojca wyrwały ją z odrętwienia i wbrew sobie samej, mimo niebezpieczeństwa poczuła, że wzbiera w niej gniew i uraza.

— Gdzie? Poleciałam do Rdzenia nocnym myśliwcem Xeelee. A gdzie według ciebie mogłabym być?

Logue odwrócił się od niej z udawanym obrzydzeniem.

— Nie powinnaś bluźnić — mruknął. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Zniecierpliwiona postawą obojga, ciągłymi sprzeczkami, potrząsnęła głową.

— Och, do Pierścienia z tym wszystkim. Lepiej powiedz, co mam robić.

Teraz zbliżył się do niej stary Adda. Rozszerzone pory między resztkami włosów błyszczały od potu powietrznego.

— Nie wiem, czy jesteś w stanie coś zrobić — rzucił kwaśno. — Spójrz na nich. Co za bałagan.

— Chyba nie zdążymy, prawda? — zagadnęła go Dura. Wyciągnęła rękę, wskazując Północ. — Spójrz na ten rozchodzący się krąg. Nie uda nam się uciec.

— Może się uda, a może nie. — Stary człowiek przeniósł obojętny wzrok na Biegun Południowy, którego łagodny blask rozświetlał mu siatkówki oczodołów. Wokół oczu mężczyzny wirowały cząstki odpadów; do oczodołów nieustannie napływały, a potem wypływały z nich malutkie symbiotyczne organizmy czyszczące.

— Mur, ty cholerny głupcze! — ryknął Logue znienacka. — Skoro ten węzełek nie daje się rozplatać, rozetnij go. Rozerwij. Przegryź, jeśli będzie trzeba. Tylko nie zostawiaj w takim stanie, bo kiedy zaatakuje nas burza, połowa tej Sieci urwie się i z łopotem wpadnie do Morza Kwantowego…

— To najgorsza burza, jaką zdarzyło mi się widzieć — wymamrotał Adda, pociągając nosem. — Jeszcze nigdy nie czułem tak kwaśnego zapachu fotonów. Zalatują jak wystraszone prosiątko… Oczywiście pamiętam jedną burzę wirową z dzieciństwa… — dodał po chwili.

Dura musiała się uśmiechnąć. Adda był prawdopodobnie najmądrzejszy z nich wszystkich, jeśli chodziło o zachowanie się Gwiazdy, lecz największą przyjemność znajdował w wieszczeniu zagłady. Nigdy nie wyjawiał tajemnic własnej przeszłości, szalonych, zabójczych dni, które tylko on był w stanie przechowywać w pamięci.

Logue rzucił córce wściekłe spojrzenie. Jego twarz była roztrzęsiona jak drżące Magpole.

— Ty się śmiejesz, a nam grozi śmierć — syknął.

— Wiem. — Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia ojca. Poczuła gorący prąd Powietrza, które przeciekało z jego napiętych mięśni. — Wiem — powtórzyła. — Przepraszam.

Zmarszczył brwi, popatrzył na córkę spode łba i wyciągnął rękę, jakby chciał jej dotknąć. Rozmyślił się jednak.

— Może nie jesteś taka silna, jak chciałbym wierzyć.

— Może nie jestem — odparła cicho.

— Chodź — powiedział. — Pomożemy sobie nawzajem. I pomożemy naszemu ludowi. Ostatecznie nikt jeszcze nie umarł.


* * *

Dura wgramoliła się na Sieć, pokonując linie pływowe Mag-pola. Mężczyźni, kobiety i starsze dzieci skupili się w małych grupkach. Ich chude ciała zderzały się, kiedy dryfowali we wzburzonym Magpolu, rozbierając plecione obozowisko. Co chwilę nerwowo i trwożliwie zerkali na nadciągające niestabilności wirowe. Z całej Sieci dochodziły stłumione głosy i okrzyki — modlitewne zaklęcia i błagania o miłosierdzie Xeelee.

Obserwując Istoty Ludzkie, Dura zrozumiała, że tłoczą się razem dla dodania sobie otuchy, a nie po to, by osiągnąć większą skuteczność. Zamiast pracować równym tempem na całej Sieci, ludzie wręcz przeszkadzali sobie wzajemnie w jej sprawnym demontażu. Duże fragmenty splątanej Sieci pozostawały nietknięte.

Dura odczuwała ze zdwojoną siłą przygnębienie i bezradność. Zapewne mogłaby pomóc ludziom lepiej zorganizować pracę. Ze znużeniem napominała samą siebie, że przynajmniej ten jeden raz powinna zachować się tak, jak przystało na córkę Logue'a, i pokierować nimi. Jednak gdy patrzyła na przerażone twarze Istot Ludzkich, na okrągłe, wytrzeszczone oczy dzieci, widziała w nich zmęczenie i lęk, które zdawały się działać paraliżująco na nią samą.

Może gromadzenie się w tłumie i wznoszenie modlitw było równie racjonalną reakcją w obliczu nadciągającej katastrofy jak każda inna.

Wygięła się i zaczęła falować w kierunku opustoszałej części Sieci, trzymając się z dala od Eska i Philas. To Logue miał kierować grupą; Dura postanowiła ograniczyć się do wykonywania jego poleceń.

Do obozowiska zbliżyła się pierwsza potężna fala. Czując wzrastające naprężenie Powietrza, Dura chwyciła się mocnego sznura i przysunęła do rozdygotanej plątaniny. Na chwilę przycisnęła twarz do grubej warstwy Sieci i ujrzała przed sobą, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki, ryj świni powietrznej. Przetykane linkami dziury w płetwach zwierzęcia były szerokie i obwiedzione zgrubiałą tkanką, jak u wszystkich starych osobników. Dziewczyna odnosiła wrażenie, że świnia patrzy jej prosto w oczy. Z rynienkowatej głowy wysunęło się sześć szypułek z wklęsłymi oczodołami. Była to jedna z najstarszych świń powietrznych — córka Logue'a przypomniała sobie z czułością, że jako dziecko znała imię każdej z nich — i musiała przeżyć wiele burz spinowych. Hm, jaka jest twoja diagnoza? — zastanawiała się Dura. Sądzisz, że mamy szansę przetrwać również i tę burzę? Czy uda ci się ją przeżyć? No, jak myślisz?

Uporczywe, smutne spojrzenie brązowych oczu zwierzęcia nie wyrażało żadnej odpowiedzi. Jednakże stęchły, ciepły odór sugerował, że świnia odczuwa lęk.

Nagle plątanina sznurów przed Dura zalśniła błękitem i bielą, a potem mignął cień jej własnej głowy.

Odwróciła się i zobaczyła, że jedna z linii wirowych przemieściła się i znajdowała zaledwie w odległości kilku ludzi od niej. Błyszczała i drżała w Powietrzu; wyglądała jak kabel emitujący błękitną poświatę, której jaskrawość męczyła oczy.

Wydawało się, że jej współplemieńcy zaprzestali wszelkich prób zdemontowania Sieci. Nawet Logue i Adda ograniczali się do falowania, ufając iluzorycznemu bezpieczeństwu swojskiego środowiska. Ludzie po prostu chwytali się tego, co było w pobliżu; oplatali ramionami i przytulali najmniejsze dzieci. Luźne płachty Sieci łopotały bezużytecznie wokół nich, a dzieci zanosiły się płaczem.

Nagle rozpoczęła się burza spinowa. Wzdłuż najbliższej linii wirowej wezbrała nieregularna nieciągłość, głęboka na człowieka. Przeszła przez Sieć tak szybko, że nie doścignęłaby jej żadna falująca istota ludzka; nawet dzikie świnie powietrzne nie potrafiły mknąć w Powietrzu z taką prędkością.

Dura usiłowała koncentrować uwagę na dającym punkt zaczepienia, solidnym, włóknistym sznurze i kojącym uścisku Magpola, które, jak zawsze, delikatnie trzymało jej ciało. Nie mogła jednak ignorować drżenia Magpola, gwałtownego gęstnienia Powietrza w płucach i ryku fali cieplnej, przedzierającej się przez Powietrze z taką siłą, że bała się o swoje uszy.

Zacisnęła powieki tak mocno, że czuła, iż usuwa spod nich Powietrze. Skup się, mówiła sobie. Wiesz, co się dzieje. Ta żałosna świnia powietrzna, uwiązana wewnątrz Sieci, jest nieświadoma tak samo jak najmłodsze prosiątko podczas swojej pierwszej burzy. Ale ty jesteś przecież Istotą Ludzką.

I dzięki rozumowi uzyskamy przewagę…

Nawet gdy wypowiadała te słowa niczym modlitwę, nie potrafiła odnaleźć w nich żadnej prawdy, co najwyżej pobożne życzenia.

Powietrze było neutronową płynnością, nadciekłością. Nadciekłości nie mogły utrzymywać wirowań na dużych dystansach. Dlatego, w odpowiedzi na zaburzenia w obrotach Gwiazdy, stabilne dotąd Powietrze przekształciło się w substancję gęstą od włoskowatych rurek wirującego Powietrza. Linie wirowe układały się w regularne wzory, równolegle do osi rotacji Gwiazdy, dokładnie równolegle do osi magnetycznej poprzedzającej Mag-pole. Zapełniały cały świat. Były bezpieczne pod warunkiem, że trzymało się od nich z daleka — wiedziało o tym każde dziecko. Ale podczas Zaburzenia czasami odnosiło się wrażenie, że szukają ofiary… i nadciekłość Powietrza przechodziła metamorfozę, załamując się wokół zalążków wirów i przekształcając Powietrze z rozrzedzonej, stabilnej, życiodajnej cieczy w groźny żywioł, wzburzony i pełny zawirowań.

Wyglądało na to, że właśnie przeszedł pierwszy podmuch zawirowań. Dziewczyna, nie odrywając rąk od Sieci, otworzyła oczy i szybko rozejrzała się wokoło.

Linie wirowe, równoległe promienie ginące w nieskończoności, wciąż powoli maszerowały po niebie, poszukując nowego stanu równowagi. Widok był imponujący. Przez chwilę, z dreszczem emocji Dura wyobrażała sobie szeregi zawirowań, które rozpościerały się wokół Gwiazdy, porządkując szyki, skupiając się i rozszerzając, jakby Gwiazda opleciona była siecią myśli jakiegoś potężnego umysłu.

Sieć zadrżała w uścisku Dury. Szorstkie włókna wrzynały się w dłonie. Ostry ból pomógł jej gwałtownie wrócić do rzeczywistości. Westchnęła. Zebrała siły, gdyż znowu ogarnęło ją znużenie.

— Dura! Dura!

Z odległości kilku ludzi dobiegł do jej uszu piskliwy, wystraszony dziecięcy głos. Uczepiona Sieci jedną ręką, obróciła się i zobaczyła swojego braciszka, który zawisł w Powietrzu niczym porzucony strzęp odzieży i mięsa, falował właśnie w kierunku siostry.

Kiedy Farr dotarł do Dury, objęła go ramieniem. Dzięki jej pomocy oplótł rękami i nogami sznury Sieci. Oddychał ciężko i dygotał, a krótkie włosy porastające jego czaszkę pulsowały w zetknięciu z ruchami nadcieczy.

— Odrzuciło mnie — powiedział między jednym haustem Powietrza a drugim. — Straciłem swoje prosiątko.

— Widzę. Dobrze się czujesz?

— Chyba tak. — Spojrzał na siostrę szeroko otwartymi, pustymi oczami, a potem zaczął się przyglądać niebu, jak gdyby chciał odszukać przyczynę, dla której utracił poczucie bezpieczeństwa. — To jest okropne, prawda, Dura? Czy umrzemy?

Niedbale przeczesała jego sztywne włosy palcami.

— Nie — odparła z przekonaniem, na które nie mogłaby się zdobyć, gdyby była sama. — Nie umrzemy. Ale zagraża nam niebezpieczeństwo. A teraz bierzmy się do roboty. Musimy złożyć Sieć, żeby nie uległa zniszczeniu podczas kolejnej niestabilności. — Pokazała mały supeł, który wydawał się luźno zawiązany. — Tam. Rozwiąż go. Tak szybko, jak tylko możesz.

Zagłębił drżące palce w węzeł i zaczął podważać sznury.

— Ile mamy czasu do uderzenia następnej fali?

— Wystarczająco dużo, by zdążyć — odparła stanowczo. Chciała się upewnić, że ma rację. Nadal ciągnąc oporne supły, zerknęła na Północ, na nadpływ — stamtąd miała przyjść następna fala.

Natychmiast uświadomiła sobie, że się myliła. Dookoła Sieci zabrzmiały zdziwione i coraz bardziej przerażone głosy. Minęło zaledwie kilka uderzeń serca, gdy usłyszała pierwsze okrzyki.

Zbliżała się do nich kolejna fala. Dziewczyna coraz wyraźniej słyszała narastający zgiełk cieplnych fluktuacji. Nowa niestabilność była potężna — głęboka na co najmniej pięciu, sześciu ludzi. Dura obserwowała zjawisko jak zahipnotyzowana; jej palce znieruchomiały. Fala pędziła ku córce Logue'a szybciej niż wszystkie inne, które dotąd pamiętała, a w miarę zbliżania się jej amplituda ulegała coraz większemu pogłębieniu, jakby korzystała z energii Zaburzenia. Oczywiście wzrostowi amplitudy towarzyszył wzrost prędkości. Niestabilność była napierającą superpozycją falowych kształtów, skupionych wokół przemieszczającej się linii wirowej; skupiskiem poruszającym się spiralnie wokół tej linii i, jak się zdawało Durze, przypominającym wrogie zwierzę brnące ku niej.

— Nie damy rady przed nią uciec, prawda? — zagadnął Farr. Nastąpiła chwila bezruchu, niemal spokoju. W głosie jej brata, który wciąż jeszcze przechodził młodzieńczą mutację, nagle zabrzmiała nad podziw dojrzała mądrość. Dura poczuła ulgę: przynajmniej nie będzie musiała go okłamywać.

— Nie — przyznała. — Byliśmy zbyt powolni. Myślę, że fala uderzy w Sieć. — Czuła się dziwnie oddalona od osaczającego ich niebezpieczeństwa, jak gdyby rozpamiętywała wydarzenia odległe w czasie i przestrzeni.

Zaraz potem, gdy wszystko to runęło w ich stronę, zmarszczka zaburzenia odchyliła się od naturalnego kierunku linii wirowych, przybierając wymyślne i nieprawdopodobne kształty. Mogło się wydawać, że przekroczona została granica elastyczności ośrodka i linia wirowa, poddana nieznośnym obciążeniom, zaczęła im ulegać.

Widok był piękny, wręcz zniewalający. I oddalony zaledwie o długość kilku ludzi.

Dura usłyszała cienki głos starego Addy, który znajdował się gdzieś po drugiej stronie Sieci.

— Uciekajcie od Sieci! Uciekajcie od Sieci!!!

— Rób, jak mówi! No dalej! — krzyknęła do brata.

Farr podniósł głowę. Wciąż przywierał do sznurów; jego oczy wyrażały pustkę, jak gdyby nie odczuwał już strachu ani zdziwienia. Dura uderzyła go pięścią po ręce.

— No, chodź!

Chłopiec krzyknął i oderwał ręce i nogi od Sieci. Z zaskoczeniem spojrzał na siostrę; jego okrągła twarz przypominała zaniepokojone dziecko, a nie dorosłą, zdumioną i przerażoną osobę. Dura chwyciła go za rękę.

— Farr, musisz falować tak, jak nigdy dotąd. Trzymaj mnie za rękę; będziemy razem…

Odepchnęła się od Sieci energicznym wyrzutem nóg. Przez kilka pierwszych chwil wydawało się, że holuje za sobą brata. Jednak wkrótce chłopiec zaczął falować, synchronizując ruchy z siostrą, i oboje błyskawicznie uciekli od skazanej na zagładę Sieci, wijąc się w gęstym Magpolu.

Falując i ciężko dysząc, Dura obejrzała się za siebie. Niestabilność spinowa, otrząsnąwszy się, wędrowała poprzez Powietrze na podobieństwo śmiercionośnej, błękitnobiałej czarodziejskiej różdżki. Sunęła ku Sieci i ludziom, którzy kurczowo się jej trzymali. Przypominała fantastyczną zabawkę. Świeciła bardzo intensywnie, a emitowany przez nią donośny szum cieplny prawie zagłuszał myśli. Kwik uwięzionych świń powietrznych był przeraźliwie zimnopiskliwy. Durze przypomniało się stare zwierzę, z którym na wpół rozumiała się przez tamtą krótką, osobliwą chwilę. Zastanawiała się, ile to biedne stworzenie pojmowało z wydarzeń, które miały nastąpić.

Najwyżej połowa Istot Ludzkich usłuchała rady starego Addy. Reszta wciąż przywierała do Sieci, wstrząśnięta i zapewne sparaliżowana lękiem. Ciężarna Dia sunęła niezdarnie w Powietrzu wraz z Murem. Philas gorączkowo i bezsensownie szarpała Sieć, mimo że jej mąż, Esk, błagał ją, by uciekała. Dura pomyślała, że Philas zapewne wyobraża sobie, iż jej gesty, niczym magiczne zaklęcia, spowodują odepchnięcie niestabilności.

Córka Logue'a wiedziała, że niestabilności rotacyjne szybko wytracają energię. Niedługo, całkiem niedługo, ten niesamowity demon zniknie, a Powietrze znowu będzie spokojne i puste. I rzeczywiście, błyszcząca, hałaśliwa, cuchnąca kwaśnymi fotonami niestabilność wyraźnie kurczyła się w miarę zbliżania do Sieci. Jednakże od razu stało się oczywiste, że to zanikanie nie jest wystarczająco szybkie…

Ze straszliwym, donośnym jak tysiąc głosów jękiem niestabilność wdarła się w Sieć.


* * *

Przypominało to uderzenie pięścią w sukno.

Powietrze wewnątrz Sieci utraciło nadciekłość i zamieniło się w zesztywniałą, wzburzoną masę, skłębioną i miotającą się niby jakaś oszalała bestia. Dura widziała pękające węzły. Sieć rozrywała się, niemal z wdziękiem, na małe fragmenty — na postrzępione kawałki sznurów, do których przywierali dorośli i dzieci.

Stado świń powietrznych zostało ciśnięte w Powietrze, jakby zmiotła je gigantyczna ręka. Dziewczyna zauważyła, że niektóre z tych zwierząt, zapewne martwe lub zdychające, zawisły bezwładnie podtrzymywane przez Magpole tam, gdzie odepchnęła je burza. Pozostałe mknęły przez Powietrze, puszczając wiatroodrzuty błękitnego gazu.

Jakiś mężczyzna, kurczowo uczepiony sznurowej tratwy, został wessany w środek niestabilności.

Przy tak dużym dystansie Dura nie miała pewności, ale wydawało jej się, że rozpoznaje Eska. Znajdowała się w odległości kilkudziesięciu ludzi od Sieci — tak daleko, że nawet nie mogłaby go zawołać, a co dopiero udzielić pomocy, a jednak widziała przebieg wydarzeń tak wyraźnie, jakby zmierzała ku śmiertelnemu łukowi ramię w ramię ze swoim zagubionym kochankiem.

Trzymając kurczowo fragment Sieci, Esk potoczył się przez płaszczyznę drżącej, uformowanej w łuk niestabilności i zaczął nierówno krążyć dookoła niej. Był bezwładny jak szmaciana lalka. Jego trajektoria szybko wytraciła energię; nie stawiając oporu, poruszając się po spirali, dotarł do środka i zaczął orbitować wokół łuku jak obłąkane prosiątko powietrzne.

Ciało mężczyzny eksplodowało. Odsłonięta klatka piersiowa i jama brzuszna nasuwały skojarzenie z otwierającymi się oczami, zaś kończyny odrywały się od korpusu swobodnie, zupełnie jak w zabawce.

Farr wydał nieartykułowany okrzyk. Użył głosu po raz pierwszy od momentu, gdy zostali odepchnięci od Sieci.

Dura przechyliła się i mocno ujęła jego dłoń.

— Posłuchaj mnie! — krzyknęła, starając się zagłuszyć ciągły szum fali cieplnej. — To nie było tak groźne, jak wyglądało. Kiedy Esk uderzył w łuk, od dawna nie żył. — Mówiła prawdę. Gdy tylko mężczyzna znalazł się w rejonie, w którym uległa załamaniu nadciekłość Jego procesy życiowe — oddychanie, krążenie, praca mięśni, wszystko, co zależało od wykorzystania nadciekłości Powietrza — musiały się zakończyć. Z chwilą, gdy stracił siły, a Powietrze w nadprzepuszczalnych naczyniach włosowatych jego mózgu uległo skrzepnięciu, zapewne czuł się, jakby łagodnie zasypiał.

Córka Logue'a miała nadzieję, że właśnie tak było.

Niestabilność przeszła przez Sieć i pożeglowała ku niebu, kontynuując swą bezowocną wyprawę na Południe. Dura jeszcze zdążyła zauważyć, że łuk kurczy się i wyczerpuje swą energię.

Przedtem zniszczył obozowisko równie skutecznie jak ciało biednego Eska.

Dziewczyna przyciągnęła do siebie Farra, bez trudu przezwyciężając łagodny opór Magpola, i pogłaskała go po włosach.

— Chodź — rzekła. — Już po wszystkim. Wracajmy. Zobaczymy, co da się zrobić.

— Nie — odparł, kurczowo przywierając do siostry. — To się nigdy nie kończy, prawda?


* * *

Pomiędzy błyszczącymi, dopiero co ustabilizowanymi liniami wirowymi krążyły małe grupki nawołujących się ludzi. Dura falowała między nimi, próbując odszukać Logue'a lub przynajmniej zebrać informacje dotyczące jego losu. Cały czas mocno trzymała Farra za rękę.

— Dura, pomóż nam! Och, na krew Xeelee, pomóż nam!

Głos dochodził do niej z odległości kilkunastu ludzi; męski, ale wysoki, piskliwy i zdesperowany. Dziewczyna okręciła się w Powietrzu, nie mając pojęcia, skąd jest przyzywana.

Farr chwycił ją za ramię, wskazując miejsce.

— Tam. To Mur, nad tamtym kawałkiem Sieci. Widzisz? Wygląda na to, że jest z nim Dia.

Dia była w zaawansowanej ciąży… Dura pociągnęła brata za rękę i błyskawicznie zaczęła falować przez Powietrze.

Mur i Dia wisieli w Powietrzu sami. Byli nadzy i pozbawieni czegokolwiek. Mężczyzna trzymał żonę za ramiona i kołysał jej głowę. Dia wyciągnęła się i lekko rozchyliła nogi, splótłszy dłonie na dolnej części obwisłego brzucha.

Na młodej twarzy Mura malował się upór i chłodna determinacja. Popatrzył na Durę i Farra nagle pociemniałymi oczami.

— Już pora na nią. Rodzi za wcześnie, ale Zaburzenie… Będziecie musieli mi pomóc.

— Dobrze. — Dura oderwała ręce Dii od jej łona. Uczyniła to delikatnie, ale stanowczo, a potem szybko przesunęła palcami po nierównym wybrzuszeniu. Czuła, że dziecko słabo napiera kończynami na ścianki, które wciąż je krępowały. Główka była ułożona nisko, w okolicach miednicy. — Myślę, że główka zaklinowała się — oznajmiła Dia nie spuszczała z niej oczu. Jej młodą, pociągłą twarz wykrzywiał ból. Dura próbowała się do niej uśmiechać.

— Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Jeszcze tylko chwila…

Dia syknęła, marszcząc twarz z bólu.

— Do diabła, zrób coś.

— Jasne.

Dura rozejrzała się z desperacją. Powietrze wokół nich nadal było puste, a najbliższe Istoty Ludzkie znajdowały się w odległości kilkudziesięciu ludzi. Musieli zatem liczyć tylko na siebie.

Na chwilę zamknęła oczy. Usiłowała oprzeć się pokusie szukania Logue'a. Skupiła się, poszukując dodatkowych sił.

— Wszystko będzie dobrze — powiedziała. — Mur, trzymaj ją za szyję i ramiona. Będziesz musiał nacisnąć tutaj. Jeżeli uda ci się lekko falować, utrzymasz się w miejscu i…

— Wiem, co robić — warknął Mur. Wciąż przytulając do piersi małą głowę Dii, ścisnął ją za ramiona i powoli zafalował jego mocne nogi młóciły Powietrze.

Dura poczuła się niezręcznie, nie na swoim miejscu. A niech to, pomyślała. Wiedziała, że reaguje zbyt nerwowo. Do diabła, przecież nigdy dotąd nie robiłam tego samodzielnie! Czego oni się spodziewają…? Co dalej?

— Farr, będziesz musiał mi pomóc. Chłopak krążył w Powietrzu z rozdziawionymi ustami w odległości jednego człowieka.

— Dura Ja…

— No chodź, nie ma tu nikogo innego — rzekła Dura. Kiedy się zbliżył, szepnęła: — Wiem, że jesteś przerażony. Też jestem przerażona, ale nie tak bardzo jak Dia. To nie jest aż takie trudne. Poradzimy sobie.

Pod warunkiem, że nie zdarzy się nic złego, pomyślała.

— Dobrze — odparł Farr. — Co mam robić? Córka Logue'a złapała prawą nogę Dii i mocno objęła palcami jej łydkę. Śliskie od potu powietrznego mięśnie kobiety dygotały. Jej nogi powoli rozchylały się, a pochwa otwierała się niczym małe usta, łagodnie trzeszcząc.

— Chwyć ją za drugą nogę — rozkazała bratu Dura. — Tak jak ja. Złap ją mocno — będziesz musiał ciągnąć z całej siły. Farr zawahał się. Był wyraźnie przerażony, ale usłuchał siostry. Dziecko przemieściło się jeszcze bardziej w rejon miednicy.

Wyglądało to tak, jakby kąsek jedzenia znikał w ogromnym przełyku. Dia odchyliła głowę i jęknęła. Napięte mięśnie jej szyi były widoczne pod skórą.

— Już czas — stwierdziła Dura. Szybko rozejrzała się. Wraz z Farrem trzymali Dię za kostki u nóg. Mur zaczął intensywnie falować. Ciągnął żonę za ramiona, dzięki czemu mała grupa powoli dryfowała w Powietrzu. Zarówno Mur, jak i Farr nie spuszczali wzroku z twarzy Dury.

Dia znowu krzyknęła, wydając nieartykułowany jęk. Dura odchyliła się do tyłu, chwyciła łydkę Dii i mocno naparła nogami na Magpole.

— Farr! — zawołała. — Rób to, co ja. Musimy rozszerzyć jej nogi. No, śmiało, nie bój się.

Chłopiec przez moment obserwował siostrę, potem również się odchylił, naśladując jej falowanie. Mur krzyczał i z całej siły odciągał żonę, równoważąc wysiłki rodzeństwa.

Nogi Dii rozchyliły się dość łatwo. Kobieta zawyła. Ręce Farra ześlizgnęły się z jej targanej konwulsjami łydki. Był tak wstrząśnięty, że wyglądał jak zagubiony w Powietrzu. Wybałuszył oczy. Dia odruchowo zacisnęła rozdygotane uda.

— Nie! — krzyknął Mur. — Farr, trzymaj ją! Teraz nie wolno ci przestać!

Syn Logue'a nie potrafił ukryć zdenerwowania.

— Ale sprawiamy jej ból.

— Nie.

Do diabła, pomyślała Dura, Farr powinien wiedzieć, co się tutaj dzieje.

Miednica Dii była podtrzymywana na zawiasach. Tuż przed porodem tkanka chrzestna łącząca jej dwa segmenty miała się rozpuścić we krwi, co umożliwiłoby swobodne otwarcie miednicy. Kanał rodny i pochwa już się rozciągały, powodując znaczne rozwarcie. Wszystkie części organizmu współdziałały, tak aby główka dziecka wydostała się z łona. To łatwe, pomyślała Dura. A jest łatwe dlatego, że Ur-ludzie zaplanowali poród w ten sposób; być może sami nie rodzili z taką łatwością…

— Właśnie tak ma być! — wrzasnęła do Farra. — Uwierz mi. Sprawisz jej ból, jeśli przestaniesz ją trzymać, jeśli nam nie pomożesz. I wyrządzisz krzywdę dziecku.

Dia otworzyła oczy. Były zalane łzami.

— Proszę, Farr — rzekła, wyciągając ku niemu ręce w nieokreślonym geście. — Nic mi nie jest. Proszę.

Chłopiec skinął głową. Wymamrotał jakieś przeprosiny i jeszcze raz pociągnął nogę Dii.

— Spokojnie — zawołała Dura, starając się zgrać z jego ruchem. — Nie za szybko. I unikaj szarpania; masz ciągnąć miarowo…

Kanał rodny rozwarł się niczym ciemnozielony tunel. Dia rozchyliła nogi szerzej, niż to wydawało się możliwe. Zaglądając pod cienkie fałdy wokół bioder dziewczyny, Dura zauważyła, że miednica uległa znacznemu rozszerzeniu.

Dia krzyknęła. Miała silny skurcz.

Nagle dziecko opuściło jej łono, wijąc się w kanale rodnym jak prosiątko powietrzne. Jego wypadnięciu na zewnątrz towarzyszył cichy dźwięk przypominający ssanie, a potem rozprysnęły się wokół niego kropelki gęstego, zielonozłotego Powietrza. Gdy tylko opuściło kanał rodny, zaczęło falować — instynktownie, ale słabo — w Magpolu, w którym miało przebywać do końca swego życia.

Dura przyglądała się Farrowi. Podążał wzrokiem za niepewnie sunącym w Powietrzu noworodkiem. Rozdziawił usta w oszołomieniu, ale nadal mocno trzymał Dię za nogę.

— Farr, teraz wracaj do mnie — nakazała. — Powoli, jednostajnie — o, właśnie tak…

Dii groziło teraz tylko jedno: że jej zawieszone kości nie wrócą do pierwotnego położenia. Nawet gdyby wszystko skończyło się dobrze, przez kilka dni prawie nie będzie mogła się ruszać, gdyż połówki miednicy muszą się zrosnąć. Mając do pomocy Durę i Farra, filigranowa dziewczyna bez trudu złączyła nogi. Dura widziała, jak kości wokół miednicy Dii ześlizgują się w odpowiednie miejsca.

Mur zdołał chwycić jakąś szmatkę, skrawek podartej tkaniny z zaśmieconego Powietrza, i czule otarł rozluźnioną, senną twarz Dii. Dura wykorzystała część szmatki, żeby wytrzeć uda i brzuch młodej matki.

Farr powoli falował w ich kierunku. Udało mu się dogonić i schwytać dziecko. Teraz przytulał je z taką dumą, jakby było jego własnym potomkiem, nie zważając na to, że klatkę piersiową zalewa mu płyn porodowy. Wargi noworodka były wciąż wykrzywione w charakterystycznym kształcie rogu, co umożliwiało mu przywieranie do sutków na ściance łona, które zapewniały pokarm przed porodem… Z ochronnego schowka między nóżkami sterczał malutki penis.

Farr wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokazał dziecko matce.

— To chłopczyk — powiedział.

— Jai — szepnęła Dia. — Będzie się nazywał Jai.


* * *

Z pięćdziesięciu Istot Ludzkich przeżyło czterdzieści. Ze stada świń powietrznych pozostało sześć dorosłych sztuk, w tym cztery samce. Poszarpana i rozdarta Sieć nie nadawała się do naprawy.

Logue zaginął.

Plemię skupiło się w Magpolu, otoczone bezkształtnym Powietrzem. Mur i Dia przywarli do siebie, tuląc kwilącego noworodka. Dura z pewnym skrępowaniem odprawiała modły za Istoty Ludzkie, prosząc Xeelee o łaskę. Adda trzymał się blisko niej, milczący i silny, pomimo podeszłego wieku. Farr zaś przez cały czas miał ręce w pobliżu jej dłoni.

Ciała, które zdołali odnaleźć, zostały wyrzucone w Powietrze. Robiły się coraz mniejsze i opadały do Morza Kwantowego.

Po ceremonii Philas, żona martwego Eska, zbliżyła się do Dury, falując sztywno. Dwie kobiety patrzyły na siebie, nic nie mówiąc. Adda i pozostali dyskretnie cofnęli się, patrząc w inną stronę.

Philas była chudą, wyglądającą na zmęczoną życiem kobietą. Postrzępione włosy wiązała z tyłu kawałkiem sznurka; taka fryzura sprawiała, że jej twarz wyglądała jak część szkieletu. Spoglądała na Durę w taki sposób, jakby zachęcała ją do wyrażenia rozpaczy.

Istoty Ludzkie były monogamiczne… ale dorosłe kobiety przeważały liczebnie nad mężczyznami. Monogamia nie ma sensu, pomyślała Dura ze znużeniem, a jednak ją praktykujemy. A raczej deklarujemy, że jej przestrzegamy.

Esk kochał obie kobiety, w każdym razie okazywał czułość każdej z nich. Związek z Dura nie stanowił tajemnicy ani dla jego żony, ani dla reszty członków plemienia. Z pewnością nie krzywdził Philas.

Córce Logue'a przyszło do głowy, że teraz mogłyby pomóc jedna drugiej, paść sobie w objęcia. Czuła jednak, że nie wspomną o tragedii ani słowem. Ona nawet nie będzie mogła otwarcie okazywać żałoby.

Wreszcie Philas odezwała się:

— Co mamy robić, Dura? Czy powinniśmy naprawiać Sieć? Co powinniśmy uczynić?

Zerkając w zmętniałe oczodoły kobiety, Dura miała ochotę zamknąć się w sobie. Rozpacz po stracie ojca i Eska mogłaby stać się tarczą ochronną przed trudnymi pytaniami Philas. Nie wiem, nie wiem, nie wiem, powtarzała w myślach. Bo i skąd mogłabym wiedzieć?

Ale nie było drogi odwrotu.

Загрузка...