24

Hork obmacał grubymi palcami rowek w drzwiach. Zniecierpliwiony, zaczął falować, położył dłonie na ich powierzchni i pchnął.

Drzwi zahuśtały się na niewidzialnych zawiasach, ciężkie i milczące. Po chwili dał się słyszeć syk Powietrza.

W otworze wejścia Durze mignął obraz kolejnej, jeszcze większej komnaty, której ściany również tworzyła szara, pozbawiona charakterystycznych cech substancja.

Przez chwilę przybysze wahali się, czy przekroczyć próg.

— No, jazda — burknął Hork i chwycił krawędź ramy drzwi. Wystarczył mu jeden płynny ruch, żeby przecisnąć się przez wejście; jego małe, delikatnie falujące stopy zniknęły w otworze.

Dura westchnęła i uchwyciła się framugi. Krawędzie były zimne i cienkie jak ściany pomieszczenia, tak że wrzynały jej się w dłonie. Ostrożnie położyła ręce na powierzchni ściany wewnątrz pomieszczenia za drzwiami i przepchnęła się przez wejście.

Zewnętrzna komora miała również kształt czworościanu — zbudowanego z wszechobecnej, matowoszarej substancji — ale była dziesięć razy większa, a jej szerokość wynosiła około stu ludzi. Takimi rozmiarami charakteryzowała się niemal każda zamknięta przestrzeń w Parz. Komora, z której wyłoniła się Dura, unosiła się w środku tego nowego pokoju, a jej płaszczyzny i krawędzie ułożyły się równolegle do odpowiednich płaszczyzn i krawędzi wielkiej hali. Dura zastanawiała się, co podtrzymuje mniejszą komorę; nie dostrzegała żadnych podpór ani sznurów.

Być może znaleźli się w skupisku czworościennych pokoi, z których każdy stanowił serce większego pomieszczenia. Może gdyby sforsowali te ściany, wpłynęliby do trzeciej komory, która również byłaby dziesięć razy większa, i tak dalej…

Jednakże w większym pomieszczeniu nie było drzwi prowadzących na zewnątrz. Ściany były całkowicie gładkie; ich monotonii nie przełamywała nawet mapa, która ozdabiała komorę wewnętrzną. Skoro nie ma tu żadnego wyjścia, może to oznacza koniec naszej podróży, pomyślała Dura.

Hork zbliżył się do niej, falując.

— Dura, znalazłem coś. — Wziął ją za rękę i prawie ciągnął dookoła wewnętrznego czworościanu. Wreszcie zatrzymał się — tak gwałtownie, że dziewczyna wpadła na niego — i pokazał swoje odkrycie. — Spójrz. Co o tym sądzisz?

Dura zobaczyła pudło o nieregularnym kształcie, szerokie na pół człowieka. Ostrożnie, zachowując odległość kilku mikronów, okrążyła przedmiot unoszący się w Powietrzu. Był wykonany z dobrze jej znanej szarej substancji, tej samej która tworzyła ściany pomieszczeń; składał się nań masywny okrągły blok, z którego wystawała cieńsza, prostokątna płyta; po bokach prostokąta sterczały do przodu mniejsze cylindry…

Dura z łatwością domyśliła się, jaką funkcję spełnia ów obiekt.

— To jest krzesło — oświadczyła. Hork prychnął niecierpliwie.

— Oczywiście, że to jest cholerne krzesło. — Krążył wokół sprzętu, śmiało poszturchując jego powierzchnię. Z każdej poręczy krzesła sterczały dźwignie — grube kikuty, które najwyraźniej miały być używane przez istoty ludzkie. W lewej poręczy był umieszczony obrotowy wskaźnik.

— Czy myślisz, że to coś jest przeznaczone dla nas… to znaczy, dla ludzi?

— Oczywiście, że tak — burknął mężczyzna. Dura poczuła się urażona.

— Hork, w tej sytuacji nie ma nic oczywistego. Jeżeli ta mapa była dobra, to podróżowaliśmy w przestrzeni, oddalając się od samej Gwiazdy. Dlaczego mielibyśmy oczekiwać czegokolwiek poza rzeczami całkowicie obcymi? To i tak prawdziwy cud, że znaleźliśmy Powietrze nadające się do oddychania, a co dopiero… meble.

Wzruszył ramionami. Jego otłuszczone mięśnie przelewały się pod kombinezonem.

— Ależ widać wyraźnie, że jest przeznaczone dla ludzi. Widzisz, jak wymodelowane jest oparcie i siedzisko? — Zanim Dura zdążyła zaprotestować, mężczyzna okręcił się w Powietrzu i opadł na krzesło. Z początku trochę się wił, gdyż było mu chyba trochę niewygodnie — a nawet sprawiał wrażenie zaniepokojonego — ale zaraz rozluźnił się i uśmiechnął szeroko. Położył dłonie na poręczach krzesła, które pasowało do jego masywnego ciała. — Doskonałe — oświadczył. — Wiesz, Dura, to krzesło istnieje chyba od trzystu pokoleń, a jednak wygląda jak nowe i pasuje do mojej tuszy tak idealnie, jakby projektowali je najlepsi rzemieślnicy Parz. Dziewczyna zmarszczyła czoło.

— Nie wyglądałeś na specjalnie uszczęśliwionego, kiedy dopiero co usiadłeś na nim. Zawahał się.

— Czułem się dziwnie. Miałem wrażenie, że powierzchnie pływają wokół mnie. — Uśmiechnął się, odzyskawszy pewność siebie. — Przypuszczam, że ono dostosowywało się do mojej figury. To było trochę niepokojące, ale nie trwało długo… Jak myślisz, do czego służą te dźwignie? — Jego masywne pięści zawisły nad prętami sterczącymi z poręczy krzesła.

— Nie! — Dura zakryła jego ręce. Po chwili uspokoił się i odsunął dłonie od dźwigni, nawet ich nie dotknąwszy.

— Ciekawe — powiedział łagodnie. — One do złudzenia przypominają dźwignie tablicy rozdzielczej w „Latającej Świni". Być może istnieją podobieństwa podstawowych wzorców ludzkiego projektowania, być może pewne rzeczy muszą wyglądać tak a nie inaczej…

— Jednak w przeciwieństwie do urządzeń na pokładzie „Świni" nie mamy najmniejszego pojęcia, do czego służą te dźwignie — przerwała mu Dura stanowczo.

Hork zrobił minę dziecka, które dostało burę.

— Hm, sama wcześniej mówiłaś, że nie zrobimy żadnego kroku naprzód, jeśli nie zaryzykujemy. — Zerknął na urządzenie ze strzałką wmontowane w lewe ramię krzesła. — Na przykład, co byś powiedziała na to?

Dura zbliżyła się do niego. Strzałka była cylindrem o grubości palca, osadzonym na pionowej osi w środku swojej długości; znajdowała się wewnątrz małego krateru wyżłobionego w poręczy. Jego oprawa była podzielona na cztery ćwiartki: białą, jasnoszarą, ciemnoszarą i czarną. Strzałka wskazywała czarną ćwiartkę. Wydawało się oczywiste, że umieszczono ją w takim miejscu, aby mogła być przekręcana przez osobę siedzącą na krześle.

Hork spojrzał na Durę.

— No? To urządzenie wygląda na raczej nieszkodliwe. Córka Logue'a stłumiła szaleńczy chichot.

— Przecież nie masz zielonego pojęcia, co to jest…

— Do licha z tobą, nadpływowcze, przecież nie po to przebyliśmy taki szmat drogi, żeby teraz tchórzyć. — Przewodniczący raptownie chwycił strzałkę i przekręcił ją.

Urządzenie szczęknęło, wykonując ćwierć obrotu. Dura cofnęła się i zasłoniła ciało ramionami. Nawet Hork odskoczył odruchowo i dopiero gdy strzałka zatrzymała się na ciemnoszarej ćwiartce, ciężko westchnął.

— Widzisz? Nie zdarzyło się nic złego… Właściwie to chyba nic się nie stało.

— Nie. — Potrząsnęła głową. — Mylisz się. — Wyciągnęła rękę. — Spójrz…

Hork odwrócił się na krześle. Ściany komory zrobiły się przezroczyste.


* * *

Bzya drzemał, luźno oplatając rękami dźwigar w pionowej osi Dzwonu, gdy nagle rozbłysły niebieskie światła.

Mężczyzna natychmiast się obudził.

To nurkowanie do tej pory było długie i bezowocne. Nie mógł się doczekać powrotu do domu, gdzie jadłby razem z Jool ciasto piwne. Jednakże teraz coś było nie tak.

Szybko rozejrzał się po kabinie. Hosch, jedyny towarzysz jego podróży, już całkowicie się rozbudził. Wymienili pytające spojrzenia. Bzya delikatnie położył ręce na gładkim, sfatygowanym drewnie dźwigara. Nie wyczuł żadnej nietypowej wibracji. Słuchał równomiernego szumu wielkich obręczy z materii rdzeniowej, które spajały kadłub wehikułu; upewnił się, że prąd z Miasta płynie kablami tak samo jak zawsze i zapewnia kruchemu statkowi osłonę w postaci pola magnetycznego. Wyjrzał przez najbliższe z trzech małych okien Dzwonu. Powietrze na zewnątrz — jeśli wypadało użyć tego zaszczytnego miana na tak dużej głębokości — było ciemnożółte, ale dzięki odcieniowi zorientował się, że są gdzieś w pobliżu górnej warstwy Podpłaszcza. Zobaczył nawet cień Grzbietu; wciąż znajdowali się blisko jego dolnej krawędzi, raptem metr poniżej Miasta…

Tam. Kolejny oślepiający błysk, tuż za oknem. Błękitny gaz elektronowy, który, jak się wydawało, spowijał statek. Smugi błękitnego światła na chwilę przedostawały się przez małe okrągłe okna do wnętrza kabiny.

Dzwon przechylił się.

Hosch uczepił się dźwigara chudymi rękami.

— Dlaczego jeszcze żyjemy?

Dobre pytanie. Obłoki gazu elektronowego wokół statku zazwyczaj oznaczały, że w obręczach z materii rdzeniowej gwałtownie wzrasta natężenie prądu. Być może lina z Portu strzępiła się albo doszło do awarii obręczy. Jednakże gdyby tak było, to pole magnetyczne Dzwonu natychmiast by zanikło i od razu nastąpiłaby implozja pojazdu.

— Prąd jest nadal dostarczany — stwierdził Bzy a. — Posłuchaj.

Obaj wstrzymali oddech i przyglądali się Powietrzu. Hosch przybrał roztargnioną minę człowieka, który usiłuje skoncentrować się na nasłuchiwaniu.

Jeszcze jeden błysk. Tym razem Dzwon zakołysał się w gęstym jak zupa Podpłaszczu i olbrzymi Poławiacz, który kurczowo trzymał się dźwigara, okręcił się wokół niego jak luźna torba. Po chwili przywarł mocniej do pionowej belki i oplótł ją nogami.

Z ust nadzorcy cuchnęło mięsem i nieświeżym ciastem piwnym.

— W porządku — powiedział. — Wiemy, że Port nie przestał dostarczać prądu. Wobec tego, co powoduje błyski?

— W obręczach z materii rdzeniowej może dochodzić do nagłego wzrostu natężenia prądu.

— To jest niemożliwe, jeśli Port dostarcza go miarowo. Bzya pokręcił głową, intensywnie rozmyślając.

— Nie, wcale nie jest niemożliwe; te nagłe skoki wywołuje coś innego.

Hosch zagryzł wargi.

— Och. Zmiany Magpola. To może być to.

Dzwon działał bez zarzutu — to Magpole zdradzało uczestników wyprawy. Stało się niestabilne i powodowało skoki natężenia prądu płynącego w ochronnych obręczach, odciągając Dzwon z toru wiodącego wzdłuż Grzbietu w górę, do domu.

— Co sprawia, że Magpole nie jest jednolite? — zapytał Bzya. — Kolejne Zaburzenie?

Hosch wzmszył ramionami.

— To chyba nie ma wielkiego znaczenia, prawda? Nie dowiemy się tego, bo i tak zaraz pożegnamy się z życiem.

Statkiem gwałtownie szarpnęło w górę. Tym razem obyło się bez niebieskiego rozbłysku.

Bzya chwycił dźwigar.

— Czujesz? To był Port. Ciągną nas w górę. Może uda nam się wyjść z tego cało. Oni próbują…

Zobaczył ponownie niebieskie światło, które już nie zgasło. Wielkolud poczuł, jak rozedrgane Magpole rozdziera Dzwon, jednocześnie napierając na brzuch i każde włókienkojego ciała.

Z czubków palców Bzyi popłynęły strugi iskrzącego się gazu elektronowego. Pomyślał w roztargnieniu, że wygląda to bardzo pięknie.

Wehikułem rzuciło w bok, tak że oddalił się od Grzbietu. Ręce olbrzymiego Poławiacza oderwały się od dźwigara, a pochyła ściana wyszła mu na spotkanie niczym potężna dłoń. Mężczyzna uderzył twarzą w okno. Wygiął się do tyłu, dopasowując ciało do krzywizny kadłuba. Dzwon dygotał i skrzypiał; ponadto Bzya słyszał w górze jakiś cichy, śpiewny dźwięk. Przytłoczony bólem uświadomił sobie, że to grają urywające się liny. Czuł osobliwą satysfakcję z faktu, iż był zdolny do wyciągnięcia tak błyskotliwego wniosku.

Ściany szarpnęły się gwałtownie i zamarły. Dzwon przekoziołkował.

Bzya spadł w ciemność.


* * *

W górze, za przezroczystymi ścianami, unosiły się wielkie upiorne budowle.

Trzecia komora była ogromna; mogła pomieścić milion miast wielkości Parz. Ściany — wykonane, jak się zdawało, z wszechobecnej szarej materii — znajdowały się tak daleko, że sprawiały wrażenie odległej, geometrycznej abstrakcji. Być może to miejsce składało się z serii czworościanów, wchodzących jeden w drugi i zmierzających ku nieskończoności…

Dura zbliżyła się do Horka i na oślep wyciągnęła ku niemu dłonie. Przewodniczący nadal siedział na krześle. Chwycił ją za ręce. Mocno, ale poczuła, że jego dłonie są śliskie ze strachu. Przez chwilę czuła echo namiętności, która połączyła ich na krótko, gdy chcieli zapomnieć o lęku.

Przezroczyste struktury unosiły się nad nimi jak zakrzepłe Powietrze. Tworzyły przeświecające bloki o wysokości setek tysięcy ludzi. Wewnątrz niektórych budowli można było zobaczyć więcej urządzeń, te wewnętrzne konstrukcje były jak widma wewnątrz widm, jak szarość wtopiona w szarość.

Czworościenne pudło otaczające „Świnię", masywne krzesełko, a nawet Hork i Dura — wszyscy przypominali drewniane pyłki unoszące się w jakiejś nakrapianej cieczy. Dziewczyna uświadomiła sobie, że cały zajmowany przez nich czworościan jest umieszczony wewnątrz jednej z potężnych budowli; jej szare linie odgradzały przestrzeń wokół, a ona wyglądała na zewnątrz przez jego widmowe cielsko.

— Jak sądzisz, dlaczego nie jesteśmy w stanie widzieć tych obiektów wyraźnie? Ciekawe, do czego mogą służyć. Czy myślisz…

Przerwała. Hork zerkał w górę na „budowlę", w której byli zanurzeni. Oglądał jej narożniki i zamglone wypukłości, a potem szybko zerknął na krzesło, na którym siedział.

— Co się stało?

— Ta budowla-widmo, w której przebywamy. Przypatrz się jej… Ma taki sam kształt jak to krzesło. — Oczodoły Horka wypełniło szare światło pochodzące z półprzeźroczystych kształtów. — Wydaje się sto tysięcy razy większa i wykonano ją z czegoś, co wygląda jak przezroczyste drewno i jest bardziej rozrzedzone od Powietrza… niemniej jednak, jest to potężne widmowe krzesło.

Uniosła głowę. Powoli uświadomiła sobie, że Hork ma rację. Ta ogromna „budowla" — wysoka na co najmniej metr — miała siedzenie i oparcie, a w górze, tak daleko, że Dura ledwo je widziała, dwie poręcze zaopatrzone w dźwigienki.

Hork uśmiechnął się. Był bardzo ożywiony.

— I chyba już wiem, do czego to wszystko służy. Patrz! Przekręcił się. Krzesło obróciło się w Powietrzu. Dura z wrażenia straciła oddech. Falując, cofnęła się strwożona. Jednakże krzesło zatrzymało się, nie czyniąc żadnej szkody.

— Co ty wyrabiasz?

— Jeszcze nie rozumiesz? Spójrz w górę! Odchyliła głowę, spoglądając do góry. Tamto „krzesło" — widmowa analogia — również zmieniło swoje ułożenie, zgodnie z ruchem Horka.

— Widzisz? — zapytał chrapliwie. — To krzesło jakimś sposobem dopasowuje się do mojego; ilekroć zmuszam swoje do jakiegoś manewru, tamto duże naśladuje je. — Kołysał się to w jedną, to w drugą stronę, śmiejąc się jak dziecko, któremu dano nową zabawkę. Gigantyczna kopia krzesła niezdarnie odtwarzała ruchy Horka niczym jakieś potężne zwierzę. Dura pomyślała, że gdy to urządzenie się obraca, jego substancja zapewne porusza się wokół niej samej — przechodzi przez nią jak nie dający się okiełznać powiew. Nie czuła jednak nic — co najwyżej wewnętrzny chłód, który mógł być spowodowany zdumieniem i strachem.

Wreszcie Hork znudził się zabawą.

— Mogę robić z nim to, co mi się żywnie podoba. — Wydawał się nieco zamyślony. — A zatem jeśli pociągnę te dźwignie…

— Nie. Musimy to rozpracować, Hork. — Zerknęła w górę. — To… widmo, ten wielki jak Miasto artefakt — mógłby pomieścić olbrzyma…

— To jest oczywiste. Ale…

— Ale ten olbrzym — przerwała mu — miałby postać człowiekopodobną, a jego wzrost byłby liczony w metrach. — Popatrzyła mu w oczy, czekając, aż władca dojdzie do takiego samego wniosku.

— W metrach… Ur-ludzie. Skinęła głową.

— Hork, myślę, że to widmowe krzesło jest maszyną Ur-lu-dzi. Sądzę, że znajdujemy się w małej bańce Powietrza, które unosi się w pokoju Ur-człowieka.

Odchyliła głowę tak mocno, aż poczuła, jak ciało w górnej części jej pleców napina się pod naporem czaszki. Rozejrzała się po widmowej komnacie, która nagle wydała jej się zrozumiała.

Przebywali wewnątrz ogromnego krzesła Ur-ludzi, które nie było jednak jedynym sprzętem. Dura naliczyła jeszcze cztery krzesła, ginące we mgle, niby szereg miast. Umieszczono je przed długą, płaską powierzchnią, która i na wierzchu, i pod spodem charakteryzowała się skomplikowaną konstrukcją. Być może był to jakiś układ sterowniczy. Kiedy patrzyło się jeszcze dalej, czworościenna budowla, która to wszystko otaczała, wyglądała jak rysunek na tle mgły.

Hork dotknął ramienia dziewczyny.

— Spójrz tam. — Wyciągnął rękę.

W bocznej części pomieszczenia Ur-ludzi, naprzeciwko rzędu krzeseł, kłębił się gaz — nie, to oczywiście nie mógł być gaz. Dura próbowała zapomnieć o swoich miniaturowych rozmiarach i patrzeć na pokój oczami Ur-człowieka. To, co ją tak zaintrygowało, musiało być wykonane z czegoś miękkiego i spiętrzonego na niższej, płaskiej powierzchni. Wyglądało jak rozłożony kokon.

Czy Ur-ludzie sypiali?

Hork znowu jej coś pokazywał.

— Tam, na tej płaszczyźnie przed krzesłami. Widzisz? Przyrządy skonstruowane z myślą o olbrzymich dłoniach.

Dura zobaczyła cylinder dłuższy niż pień drzewa skorupowego. Jego czubek był ostry i wystawał poza krawędź płaszczyzny. Być może był to rylec — podobny do tego, który zauważyła kiedyś w szpitalu u Deni Maxx. Usiłowała wyobrazić sobie rękę, która byłaby w stanie chwycić drzewo skorupowe i posługiwać się nim przy sporządzaniu notatek… Oprócz „rylca" ujrzała jeszcze jeden cylinder, który jednak był ustawiony w pozycji pionowej. Wydawał się wklęsły — był półprzeźroczysty dla jej oczu i zauważyła, że przezroczyste grube ściany otaczają pustą przestrzeń — oraz pozbawiony górnej powierzchni.

Zmarszczyła czoło i pokazała pionowy cylinder Horkowi.

— Jak myślisz, co to jest? Wygląda jak forteca. Być może Ur-ludzie musieli się chować — może ktoś ich atakował…

Wybuchnął śmiechem, w którym nie wyczuwało się jednak złośliwości.

— Nie, Dura. Zatraciłaś poczucie wymiarów. Przypatrz mu się jeszcze raz. Ile może mieć wysokości? Jakieś dziesięć tysięcy ludzi?

— Jest dziesięciokrotnie większy od twojego ukochanego Parz.

— Być może, ale to i tak najwyżej dziesięć centymetrów, a przeciętny wzrost Ur-człowieka był liczony w metrach. Taki cylinder zmieściłby się w dłoni Ur-człowieka. — Obserwował ją chytrze. — Czy już rozumiesz, Dura? To jest naczynie. Filiżanka.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Filiżanka, w której zmieściłoby się kilkanaście miast w rodzaju Parz?

Próbowała intensywnie myśleć.

— Hm, w takim razie to jest cholernie dziwna filiżanka. Cała żywność wypłynęłaby górą, prawda? Hork skinął głową niechętnie.

— Tak można byłoby sądzić. — Westchnął. — Ale przecież jest tyle rzeczy u Ur-ludzi, których nie potrafimy zrozumieć.

Wyobraziła sobie, jak może wyglądać z zewnątrz to małe pudełko wypełnione atmosferą Płaszcza, w którym się znajdowali.

— Mam wrażenie, że stworzyli tę wewnętrzną komorę wokół Złącza tunelowego jak ozdobę. Mały fragment Gwiazdy, który umożliwiał im obserwowanie Istot Ludzkich. Dla nich wyglądaliśmy jak zabawki — powiedziała ledwo słyszalnym głosem — a właściwie coś jeszcze mniejszego niż zabawki — małe zwierzątka, których zapewne nie można było dostrzec gołym okiem.

— Spojrzała na swoje ręce. — Byli sto tysięcy razy więksi od nas, nawet „Świnia" byłaby zaledwie pyłkiem na dłoni Ur-dziecka…

— Zadrżała. — Myślisz, że ktokolwiek z nich nadal tu jest? — Wyobraziła sobie gigantyczną Ur-postać, która nadciąga przez ledwie widoczne drzwi i zbliża ku niej twarz szerszą niż całodniowa podróż Istoty Ludzkiej…

— Nie — zaprzeczył Hork energicznie. — Nie sądzę. Oni odeszli.

Zachmurzyła się.

— Skąd wiesz? Uśmiechnął się.

— Po pierwsze, tak głoszą twoje ukochane legendy. Ale najważniejszym argumentem jest to siedzenie. — Poklepał poręcze. — Ur-ludzie przygotowali to miejsce dla nas, żebyśmy mogli operować ich maszynami. Jeśli poruszam tym krzesłem, jestem w stanie naśladować każdą czynność Ur-człowieka… Dura, oni uczynili mnie osobą równie potężną jak każdy z nich. Rozumiesz? — Uważnie zbadał twardą powierzchnię krzesła. — Gdybyśmy wiedzieli jak, moglibyśmy skorzystać z innych urządzeń. — Rozejrzał się chciwie po widmowym pomieszczeniu. — Tu muszą znajdować się cuda. Broń, o jakiej nawet nie śniliśmy.

Ur-ludzie chcieli, aby ludzie z Gwiazdy zjawili się tutaj i operowali pozostawionymi przez nich maszynami, na przykład gdyby Zaburzenia stawały się zbyt dokuczliwe. Być może oczekiwali, że Dura i Hork zrobią coś teraz… Ale co?

— Twoje urządzenie ze strzałką nie ma odpowiednika w krześle Ur-ludzi — wycedziła dziewczyna, unosząc rękę. — Widzisz? Zatem strzałka jest przeznaczona wyłącznie dla nas. Zapewne ma nam pomóc w zrozumieniu tego, co się dzieje dookoła. — Zmarszczyła brwi. — Obróciła się tylko o jedną ćwiartkę. A gdybyś tak znowu ją przekręcił?

— Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

Wyciągnął rękę w kierunku urządzenia.

Najpierw pchnął strzałkę ku najciemniejszej części podziałki. Trochę się uspokoili, gdy ściany z gładkiej szarej materii zakrzepły wokół, odgradzając komnatę, w której przebywali, od pokoju Ur-ludzi. Kiedy Hork przekręcił strzałkę w odwrotnym kierunku, ściany znikły, odsłaniając wielkie urządzenia.

— W porządku — oznajmił. — Przechodzenie od czerni do ciemnej szarości pozwala nam widzieć trochę więcej. Trochę głębiej, a może trochę dalej. A jeśli grot strzałki znajdzie się na jasnoszarej ćwiartce?

Dura wzdrygnęła się odruchowo.

— Po prostu przekręć ją — rzekła chrapliwym głosem. Hork zastosował się do jej rady z wielką pewnością siebie. Wydawało się, że światło odpływa z Powietrza niczym krew. Maszyny Ur-ludzi i ściany ich widmowej komory stały się jeszcze bardziej przezroczyste. A za tymi odległymi ścianami rozciągała się ciemność — ciemność, która spowiła dwoje ludzi, skulonych w wielowarstwowym bezmiarze. W tej ciemności lśniły świetlne punkciki. Dura okręciła się w Powietrzu i rozejrzała dookoła.

— Nie rozumiem. Nie widzę ścian następnej komory. I co to za światła?

— Nie ma już więcej ścian — rzekł Hork łagodnie. — Nie dociera to do ciebie? Nie ma już żadnych komór. Zaglądamy w przestrzeń kosmiczną, Dura. Jej rozmiarów nie ogarnęliby nawet Ur-ludzie.

Uświadomiła sobie, że wsuwa rękę w jego dłoń.

— A te światła?

— Wiesz, czym są, Dura. To gwiazdy. Gwiazdy i planety.


* * *

— Bzya, obudź się, ty bezużyteczny dupku.

Hosch mocno poklepywał wielkoluda po policzkach. Olbrzymi Poławiacz potrząsnął głową i zamrugał. Zdumiało go to, że jeszcze żyje. Przecież Dzwon powinien był ulec implozji.

W rannym oku poczuł rozdzierający ból. Ostrożnie dotknął opuszkiem palca oczodołu, który wypełniała kleista materia. Bolały go również plecy, zwłaszcza w dolnej części, którą silnie wyginał do tyłu, kiedy przywarł do krzywizny kadłuba.

— A zatem jeszcze żyjemy — powiedział.

Hosch uśmiechnął się, ale jego wychudła twarz wyrażała lęk.

— Nie jesteśmy aż tak głęboko w Podpłaszczu. Gdyby tak było. Dzwon już dawno uległby zniszczeniu. — Mówiąc te słowa, kopał krawędź włazu, usiłując rozłupać ją piętą.

Bzya zgiął ręce i nogi. Ogarnęło go dziwne rozczarowanie. Poławianie nie należało do najbezpieczniejszych zawodów; wiedział, że prędzej czy później się wykończy. Ale nie dzisiaj — nie w momencie, gdy był tak blisko domu i miał za sobą tak nieudane nurkowanie.

— Jeśli będziesz nadal to robił, właz się zapadnie.

— Właśnie… o to… chodzi… — odparł Hosch, cały czas wymierzając kopniaki.

— I co wtedy? Będziemy falować?

— Dobrze to ująłeś. — Kopnięcie. Jeszcze jedno kopnięcie. — Straciliśmy linę. Nie mamy innego wyjścia. — Pokrywą włazu było drewniane koło, podtrzymywane ciśnieniem wywieranym z zewnątrz na lekko stożkowaty kołnierz z listewek, który już zaczynał pękać. Gdyby Hosch zniszczył większą część kryzy uszczelniającej, płyta włazu z łatwością wpadłaby do środka.

Bzya wyjrzał przez okno.

— Nie jesteśmy na tyle głęboko, żeby Dzwon uległ zmiażdżeniu, ale dla nas to zbyt duża głębokość. Jeszcze nikt nie opadł na taką odległość bez dodatkowego wspomagania. Wciąż jeszcze jesteśmy na głębokości dziewięćdziesięciu centymetrów.

— W takim razie staniemy się cholernymi bohaterami. Chyba że masz jakiś lepszy pomysł, ty bezużyteczny pierdzielu. Pomóż mi.

Jednak wielki Poławiacz nie musiał tego robić.

Z tysiącem małych eksplozji wokół otworu włazu, listwy kołnierza uszczelniającego pękły. Kawałki drewna grzechotały po całej kabinie; Bzya na oślep osłaniał twarz, gdy przelatywały obok. Po chwili właz przesunął się i wpadł do wnętrza Dzwonu. Olbrzym natychmiast poczuł, że do uszkodzonej kabiny wpływa płynna masa — gęsta, bursztynowa i nieściśliwa.

Drewniane lampy przestały świecić.

Potem masa przytłoczyła Bzyę.

Opływała jego kończyny, wciskała się do ust, gardła i oczodołów. To był brutalny atak, jak gdyby uderzały go pięści. Nic nie widział, niczego nie słyszał i nie czuł żadnego smaku. Był przerażony. Przechylał głowę do tyłu i do przodu, usiłując wydalić z płuc wstrętną substancję. Oczywiście bez powodzenia. Był zanurzony w gęstej, nie nadającej się do życia materii — na głębokości dziewięćdziesięciu centymetrów.

Jego umęczone płuca rozszerzyły się.

… I odnalazły Powietrze. Fragmenty, cząstki Powietrza, które przepychały się z płuc do naczyń włosowatych Bzyi, powodując nieznośne pieczenie. Klatka piersiowa wielkiego Poławiacza gwałtownie unosiła się i opadała pod naporem cieczy. W tym miejscu było Powietrze, lecz o znacznie większej gęstości.

A niech to, może uda mi się stąd wydostać…

Wtedy zaczęło się spalanie.

Czuł je na całym ciele, jakby kłuły go tysiące igieł. Wewnątrz też — na Koło! — piekły go płuca i żołądek. Żar zalał naczynia włosowate, sprawiając, że sieć cieniutkich rurek zamieniła się w jedno wielkie siedlisko bólu, a każda niteczka była jakby porażona prądem elektrycznym.

Zbyt gest e. Zbyt gęste…

W warunkach ekstremalnej gęstości i ciśnienia cynowe jądra na powierzchni jego ciała szukały nowej stabilnej konfiguracji.

Odrywały się od siebie i rozpadały na nukleony, które następnie ulatywały gromadami w ogniste Powietrze, aby odnaleźć pojedyncze, ogromne jądro, które wypełniało środek Gwiazdy… Bzya rozpuszczał się.

Miotał się, kopiąc ciecz. Poczuł tępy ból; uderzył w coś głową. To musiała być ściana Dzwonu. Trochę się zdziwił, że cokolwiek przetrwało ze znanego zewnętrznego wszechświata, nadal towarzysząc mu w królestwie bólu. Mimo wszystko Bzyi udało się przemieścić. Falował.

Przecisnął rękę poprzez gęstą ciecz i zrobił znak Koła na piersi. Nic nie widział, ale mógł oddychać i falować. Czuł, że uda mu się wydostać z tego miejsca.

Wyrżnął o coś czołem. Domyślał się, że jest przy tylnej ścianie kabiny; widocznie obróciła go napływająca ciecz Podpłaszcza. Odwrócił się i rozpostarł dłonie na ścianie. Ból przyćmił wrażenie dotykowe, ale Bzya wyczuwał krzywiznę kadłuba, zaokrąglony profil okna. Wyobrażał sobie kabinę na moment przed zniszczeniem włazu. Hosch musiał znajdować się gdzieś po prawej.

Wielkolud odepchnął się od ściany i zaczął na oślep falować w tamtą stronę, wyciągając ręce przed siebie.

Znalazł coś. To musiało być ciało Hoscha. Obmacał klatkę piersiową i głowę towarzysza. Nadzorca nie reagował; jego skóra kruszyła się pod palcami wielkiego Poławiacza — a właściwie to może rozpadały się właśnie palce i dłonie Bzyi.

Chwycił rękę Hoscha.

Wystarczyły dwa energiczne kopnięcia, żeby znaleźć otwarty właz. Wielkolud nadal nic nie widział i tracił zmysł dotyku — pomyślał ze strachem, że tak będzie już zawsze; nawet jeśli ocaleje, będzie musiał żyć w tej powłoce bólu, bez zmysłów, bez dźwięku i światła… Czuł jednak krawędź włazu i drzazgi, które pozostały po brawurowych kopniakach Hoscha.

Bzya chciał wypaść z Dzwonu, ale coś go powstrzymywało. Coś twardego, nieugiętego, napierającego na klatkę piersiową i nogi mężczyzny — obręcze z materii rdzeniowej, które opasywały kadłub wehikułu. Uniósł stopy i oparł je o niższą obręcz, a potem chwycił górną drętwiejącą ręką i spróbował się wyprostować. Poczuł okropny ból w dolnej części pleców, która już i tak była mocno nadwyrężona. Pierścienie nagle się rozsunęły. Poławiacz ugiął nogi i prześlizgnął się przez szczelinę; cały czas trzymał ręce nad głową i wyczuwał, jak bezwładne ciało Hoscha, które wlókł za sobą, uderza o obręcze.

Zdołał wydostać się z Dzwonu.

Musiał odnaleźć Grzbiet. Skręcił w lewo i odepchnął się nogami. Mocno ściskał dłoń nadzorcy — tak mu się przynajmniej wydawało, gdyż odczuwał jedynie intensywny ból w rękach, stopach i twarzy. Nagle poczuł delikatne pociągnięcie. Po chwili zorientował się, że jest szarpany ze wszystkich stron, jakby ktoś wbijał tysiąc haczyków w jego skórę. Powoli uświadomił sobie, że jego ciało odpada, krusząc się, gdy falował.

Wyciągnął rękę przed siebie. Nic nie widział, oczodoły były teraz bezużyteczne. Tędy powinien dotrzeć do Grzbietu; o ile zapamiętał to dobrze w chwili, gdy pojazd został odrzucony przez przypływy Magpola. Niestety, stracił wtedy przytomność. W tym czasie Dzwon mógł się przewrócić do góry nogami…

Nie miał jednak lepszej wskazówki. Miotał się w parzącej cieczy i próbował nie myśleć, jak bardzo oddalił się od drewnianego statku, a jak daleko od niego będzie, kiedy się upewni, że nie może odnaleźć Grzbietu.

Ból litościwie zmniejszał się. Najwyraźniej wypalanie i rozkład ciała powodowały niszczenie końcówek nerwów. Niebawem zostanie odizolowany w obrębie własnego ciała.

No cóż, nie będę już surfował. Ani rzeźbił. Ani — przestał się uśmiechać w duchu — nie poczuję kobiecej skóry.

Ból rozgorzał w wyciągniętej ręce, w bezużytecznym… kikucie. Ramię ugięło się na skutek zderzenia z czymś stałym.

Bzya wyrżnął ciałem o twardą powierzchnię. Próbował wyczuć ją klatką piersiową, udami i twarzą.

Grzbiet. Błogosławiony Grzbiet.

Z najwyższym trudem przesunął i zahaczył o coś wolną ręką. Nareszcie — to lina Dzwonu. Uczepił się kurczowo, a potem oplótł ramię wokół liny. Wciąż taszcząc za sobą bezwładnego Hoscha, przywarł do drewnianej powierzchni Grzbietu i ponownie zaczął falować. Tym razem wzdłuż drewnianej kolumny. Lina pełniła funkcję przewodnika.

Ironicznie pomyślał, że los straszliwie by sobie z niego zadrwił, jeśli właśnie falował w niewłaściwym kierunku — w dół, do Rdzenia.


* * *

Zanim wyciągnięto Bzyę z cieczy, był już prawie całkowicie odizolowany od świata w otępiałym ciele. Nie stracił przytomności, ale odbierał niewiele bodźców. Nawet ból go opuścił. Za to czuł, iż jego klatka piersiowa rozszerza się, wchłaniając rzadsze i czystsze Powietrze, a Magpole napiera na brzuch, środek okaleczonego ciała.

Wciąż żyję, pomyślał. Jestem tylko trochę poobijany z wierzchu.

Wydawało mu się, iż falował do samego końca i nie zgubił Hoscha. Jednak nie mógł być tego pewny.

Teraz znów przenoszono go, bardzo delikatnie. Spróbował się uśmiechnąć. Najwyraźniej Poławiacze zeszli po niego i po Hoscha, korzystając z drugiego Dzwonu.

Był zadowolony, że nie może widzieć wyrazu ich twarzy, zwłaszcza teraz, kiedy się nim opiekują.

Загрузка...