11

Komora, w której oczekiwali na wejście do Dzwonu, znajdowała się u samego podnóża Miasta. Pomieszczenie miało ściany i sufit, ale było pozbawione podłogi. Podobnie jak Hosch i Bzya, Farr przywarł do lin naprowadzających i popatrzył w dół na czyste Powietrze, upajając się jego świeżością po długim okresie przebywania w zatęchłym Porcie. Pamiętał, iż nad jego głową znajduje się potężne Miasto; skrzypiało cicho niczym zwierzę podczas porodu.

Dzwon był kulą ze stwardniałego, poobijanego drewna, szeroką na dwóch ludzi. Opasywały go obręcze z materii rdzeniowej; zwisał z ogromnego koła linowego, które wydawało się niemal niewidoczne w mroku nad głową chłopca. Liczne liny łączyły luźno ów statek z Grzbietem. Farr dostrzegł w oddali jasne plamy. Były to twarze robotników Portu, pracujących przy kole.

Grzbiet wyglądał jak drewniana kolumna ze zwisającymi wzdłuż niej linami, która opadała poniżej komory Dzwonu i ciągnęła się w gęstym Powietrzu pod Miastem, zmieniając się w oddali w ciemną, ledwie widoczną linię, odginającą się zgodnie z pływem Magpola. Liny, które jej towarzyszyły, sięgały daleko, daleko, aż do fioletowego jak siniak, śmiertelnie niebezpiecznego Podpłaszcza.

Siedząc łuk Grzbietu, Farr czuł, jak jego serce bije coraz wolniej.

Dzwon wydawał się nieprawdopodobnie kruchy. Jak mógłby uchronić chłopca przed rozpuszczeniem się w czeluściach Podpłaszcza, skoro miał krążyć nad kipiącą powierzchnią Morza Kwantowego? Z pewnością zostałby zgnieciony jak liść. Nic dziwnego, że tylu Poławiaczy postradało życie.

Hosch otworzył duże drzwi w bocznej części wehikułu i zesztywniały wgramolił się do środka. Bzya popchnął Farra naprzód. Kiedy młodzieniec zbliżył się do kuli, zobaczył, że jej zewnętrzny pancerz jest strasznie podrapany i zniszczony. Włożył palec w jedną z rys; wyglądała tak, jakby jakieś zwierzę wygryzło ją zębami albo wyżłobiło pazurami.

Bardzo uspokajające, pomyślał ironicznie.

Spodziewał się, że wnętrze Dzwonu będzie takie jak w samochodzie Mixxaxa; wyposażone w wygodne siedzenia i okna wpuszczające światło. Znalazł się jednak w ciemnej norze i omal nie zderzył z Hoschem. Jedynymi oknami były małe płyty z przezroczystego drewna, które prawie nie przepuszczało światła; lampy drzewne emitowały stłumiony, zielonkawy blask. Wzdłuż osi kuli wbudowano dźwigar, którego Farr się chwycił. Zobaczył jeszcze małą tablicę rozdzielczą — z dwoma sfatygowanymi przełącznikami i dźwignią — a ponadto sporo wielkich pojemników, które chyba były zbiornikami.

Do Dzwonu wgramolił się Bzya. Nagle w środku zrobiło się tłoczno. Kiedy wielki Poławiacz zacisnął potężne łapy na dźwigarze, wnętrze pojazdu wypełnił jego swojski, duszący zapach. Hosch obszedł obu członków załogi, a następnie zamknął pokrywę luku — masywną, drewnianą okrągłą płytę szczelnie dopasowaną do otworu włazu.

Czekali w prawie całkowitym mroku. Ze wszystkich stron kadłuba dobiegały zgrzyty. Wyglądając przez okna, Farr widział robotników portowych, którzy poprawiali ułożenie obręczy z materii rdzeniowej, żeby w równych odstępach opasywały kulę i osłaniały luk. Młodzieniec zerknął najpierw na Hoscha, a potem na Bzyę. Ten odwzajemnił jego spojrzenie z cierpliwą, pobłażliwą miną; w ciemnościach jego blizny wyglądały mniej odrażająco. Nadzorca gapił się przed siebie, spięty i zły.

Farr usłyszał osobliwy, regularny pomruk. Wszystko wibrowało. Młodzieniec odnosił wrażenie, że pomruk przenika go całego; czuł, jak zwężają się jego naczynia włosowate. Spojrzał na Bzyę, ale Poławiacz zamknął zdrowe oko i zacisnął szczęki, a jego zniszczony oczodół przypominał tunel prowadzący ku nieskończoności.

…Coś się zmieniło. Farr poczuł, że po raz pierwszy w życiu coś zostało mu odebrane. Już kiedyś doznał podobnego wrażenia. Było to podczas ostatniego, brzemiennego w skutki polowania z Istotami Ludzkimi; doświadczał wówczas oszałamiającego lęku przed spadaniem. Co się z nim działo? Czuł, że coraz słabiej przytrzymuje się dźwigara, a jego palce ześlizgują się z drewna. Krzyknął i poszybował do tyłu.

Bzya chwycił go mocno ręką za rurki włosowe i przyciągnął z powrotem do dźwigara. Chłopiec oplótł go rękami i nogami.

Hosch śmiał się ochryple.

Ktoś walił w kadłub ciężką pięścią. Teraz Farr odniósł wrażenie ruchu — pojazd kołysał się gwałtownie. Liny grzechotały, ocierając się o Dzwon i o siebie nawzajem.

Zaczęło się. W oszałamiającej ciszy opuszczali się w kierunku Podpłaszcza.

— Hosch, chłopak nie został na to wszystko przygotowany. — W głosie Bzyi nie było słychać gniewu. — Przecież mówiłem. Jak może pracować, skoro nie ma o niczym pojęcia i paraliżuje go strach?

— Pogadaj z tym nadpływowcem, jeśli chcesz. — Zaaferowany nadzorca odwrócił wychudzoną, pomarszczoną twarz.

— Bzya, co się ze mną dzieje? Czuję się dziwnie. Czy tylko dlatego, że opadamy wzdłuż Grzbietu?

— Nie. — Poławiacz potrząsnął głową. — Opadamy, ale chodzi tu o coś więcej. Posłuchaj uważnie, Farr. Powinieneś wiedzieć, co się z tobą dzieje. Może dzięki temu utrzymasz się przy życiu.

Wypowiedziane spokojnym tonem słowa wywołały u chłopca większy lęk niż wszystkie napuszone tyrady Hoscha.

— Wytłumacz mi to.

— W miarę opadania Powietrze robi się coraz gęstsze. To pojmujesz, prawda?

Farr rozumiał jego wywód. W śmiercionośnych otchłaniach Podpłaszcza ciśnienia i gęstości były tak duże, że jądra zagęściły się, oddziałując na siebie dużymi siłami. Struktury połączonych jąder tworzące ciało ludzkie — a także całą mateńę, jaka składała się na świat otaczający Farra — nie mogły zachować stabilności. Jądra rozpuszczały się w neutronowej nadcieczy, czyli w Powietrzu; uwolnione protony tworzyły nadprzewodnikową ciecz w neutronowej mieszaninie.

W końcu, w głębinach Morza Kwantowego, Gwiazda przypominała wielkie, pojedyncze jądro; nie mogło w niej przetrwać żadne życie oparte na związkach jądrowych.

— Jak ten drewniany Dzwon może nas chronić? Czy drewno po prostu się nie rozpuści?

— Rozpuściłoby się… gdyby nie obręcze z materii rdzeniowej. Obręcze były wydrążonymi rurami z hiperonowej materii rdzeniowej. Zawierały protonowy nadprzewodnik, wydobyty z Podpłaszcza. Inne rury podłączone były za pośrednictwem kabli do prądnic w Porcie, które wytwarzały prądy elektryczne w obręczach Dzwonu.

— Prądy w obręczach generują potężne pola magnetyczne — rzekł Bzya. — Takie jak nasze Magpole. I one nas chronią. Pola stanowią dodatkową barierę wokół Dzwonu, izolując go od ciśnień.

— Ale co sprawia, że czuję się tak dziwnie? Czy to pole magnetyczne Dzwonu?

— Nie. — Olbrzym uśmiechnął się. — Obręcze odpychają Pole — to znaczy, Magpole Gwiazdy — od wnętrza Dzwonu. Wszyscy dorastamy w Magpolu. Ono oddziałuje na nas nieustannie… Wykorzystujemy je do poruszania się, do falowania. Farr, ty po raz pierwszy w życiu nie wyczuwasz Magpola… Po raz pierwszy w życiu nie jesteś w stanie określić kierunku, w jakim podążasz.


* * *

Nie istniał sposób mierzenia czasu. Ciszę przerywał jedynie łomot lin, głuchy łoskot kadłuba statku ocierającego się o Grzbiet oraz nieartykułowane mamrotanie Hoscha. Farr nie otwierał oczu, mając nadzieję, że uda mu się zasnąć.

Po jakimś czasie Dzwon gwałtownie się przechylił, omal nie wyrywając dźwigara z dłoni Farra. Młodzieniec kurczowo przywarł do pionowej belki i rozejrzał się po słabo oświetlonym pomieszczeniu. Czuł, że coś się zmieniło. Ale co? Czyżby pojazd uderzył o coś?

Nie, nadal się poruszał, ale w inny sposób — wskazywały na to sensacje żołądkowe, jakich doznawał chłopiec. Z pewnością sunęli w dół, ale teraz odbywało się to znacznie płynniej, poza tym Dzwon przestał się zderzać z Grzbietem.

Wydawało się, że drewniana kula swobodnie szybuje w Podpłaszczu.

Bzya położył ciężką rękę na ramieniu młodzieńca.

— Nie ma czego się bać — powiedział życzliwie.

— Nie boję się…

— Uwolniliśmy się od Grzbietu, ot i wszystko. Farr zrobił wielkie oczy.

— Dlaczego? Coś się zepsuło?

— Nie. — Małe lampy drzewne łagodnie oświetlały wgłębienie uszkodzonego oka Bzyi. — Wszystko przebiega planowo. Posłuchaj: Grzbiet oddala się zaledwie o metr poniżej Miasta. To głębiej, niż zdołałby dotrzeć ktokolwiek, falując bez wspomagania. Ale my musimy zejść o wiele głębiej. Teraz nasz Dzwon opada, nie korzystając z prowadnic Grzbietu.

Liny i kable łączą nas w dalszym ciągu z Parz. A prąd, który przewodzą kable, będzie chronił i nas, i liny, przed tutejszymi warunkami, póki nie przerwiemy opadania. Ale…

— Ale dryfujemy. A nasza lina może się zaplątać albo zerwać. Bzya, co by się stało, gdyby pękła?

Olbrzym spokojnie wytrzymał spojrzenie Farra.

— Jeśli pęknie, nie wrócimy do domu.

— Czy to się czasem zdarza?

Bzya odwrócił twarz w stronę lampy.

— Kiedy do tego dochodzi, ci w górze, w Porcie, od razu o tym wiedzą — powiedział. — Liny i kable są luźne. Natychmiast wiadomo, że stało się najgorsze. Nie musisz czekać na powrót pustej końcówki…

— A my? Co stałoby się z nami? Hosch wysunął chudą twarz do przodu.

— Zadajesz mnóstwo głupich pytań. Pocieszę cię odrobinę.

Jeśli lina pęknie, nawet się nie zdążysz zorientować. — Zacisnął rękę w pięść i mignął nią przed nosem Farra. Młodzieniec uchylił się.

— Może powinniście mi powiedzieć, co jeszcze może mnie zabić. Przynajmniej będę przygotowany…

W tym momencie rozległ się łoskot i Farra odrzuciło od dźwigara. Dzwon zakołysał się, pokonując gęstą ciecz Podpłaszcza.

Chłopiec uświadomił sobie, że grzęźnie w dusznym Powietrzu Dzwonu. Bzya musiał jeszcze raz wyciągnąć ręce i przyciągnąć go do umieszczonego w środku kabiny dźwigara.

Poławiacz położył palec na swoich ustach, na znak, żeby chłopak milczał. Hosch rozglądał się groźnie.

Farr wstrzymał oddech.

Coś drapało zewnętrzną warstwę kadłuba. Dźwięk przypominał skrobanie paznokci po drewnie. Trwał kilka uderzeń serca, a potem ucichł.

Pasażerowie milczeli przez kilka minut, kontynuując niespokojną, pełną wstrząsów podróż. Farr wyobrażał sobie metry liny w górze, splątanej w supły wielkości człowieka.

— Co to było? — Zerknął na okna, które niechętnie wpuszczały rozproszone, fioletowe światło. — Czy jesteśmy w Morzu Kwantowym?

— Nie — odparł Bzya. — Nie, od Morza dzielą nas jeszcze setki metrów. Zamierzamy spenetrować tylko górne warstwy Podpłaszcza. Ale jesteśmy już kilka metrów poniżej końca Grzbietu.

— Tak — potwierdził Hosch, utkwiwszy wzrok w młodzieńcu. — A był to Kolonista, który z martwych powstał, żeby się przekonać, kto składa mu wizytę.

Farr poczuł, że opada mu szczęka.

— To berg materii rdzeniowej — wyjaśnił Bzya spokojnie. — Materia rdzeniowa. Nic nadzwyczajnego.

Hosch skrzywił się pogardliwie; jego spojrzenie błądziło po kabinie.

Farr wiedział, że Hosch naigrawa się z niego, ale słowa nadzorcy pobudziły jego wyobraźnię. Zawsze przepadał za opowieściami o Wojnie Rdzeniowej, lubił patrzeć na nieosiągalną taflę Morza Kwantowego i straszyć samego siebie wizjami prastarych, odmiennych istot grasujących w jego głębinach. Jednakże owe historie o Wojnie, o klęsce rasy ludzkiej, wydawały się tak odległe od codziennej rzeczywistości, że nie miały żadnego znaczenia.

Ale przecież Dura opowiadała o rzeźbie fraktalnej, którą widziała na Uniwersytecie w Parz — Ito twierdziła, że rzeźba przedstawia postać Kolonisty. A teraz syn Logue'a sam opadał w kierunku Podpłaszcza, chroniony tylko przez kiepską, prawie niezrozumiałą technologię.

Przywarł do dźwigara i popatrzył na fioletowe światło w oknach.


* * *

Znowu coś zaszurało o kadłub. Kolejny raz Dzwon zakołysał się, przyprawiając Farra o mdłości.

Jednak tym razem Hosch i Bzy a nie wydawali się zaskoczeni. Nadzorca odwrócił się i przycisnął twarz do okna, a olbrzym przestał kurczowo ściskać dźwigar i zgiął palce.

— Co się dzieje teraz? — szepnął Farr.

— Chyba zahaczyliśmy o berga…

Jądra — skupiska protonów i neutronów — nie były w stanie przetrwać pod powierzchnią Morza Kwantowego. Jeszcze głębiej zaś, w ciemnym brzuchu Morza, gęstości stawały się tak duże, że dochodziło do bezpośredniego kontaktu samych nukleonów. W wyniku ich zderzeń mogły powstawać hiperony, egzotyczne kombinacje kwarków, które czasami tworzyły stabilne wysepki gęstej materii — bergi materii rdzeniowej. Potrafiły one przetrwać z dala od olbrzymich gęstości środka Gwiazdy, w których się rodziły. Miotane prądami Morza Kwantowego bergi dryfowały w górę, na wyższe poziomy, gdzie Poławiacze odzyskiwali je i przekazywali Parz.

— Przywiera do zewnętrznego pancerza Dzwonu — powiedział Bzya. Zademonstrował za pomocą pięści, w jaki sposób berg uderzył o kadłub. — Widzisz? Jest przyciągany przez pole magnetyczne Dzwonu, wytwarzane przez obręcze z materii rdzeniowej. I berg zostaje przy nas, unieruchomiony przez Magpole powstałe w jego własnym wnętrzu.

Hosch znowu uśmiechnął się pogardliwie. Cuchnęło mu z ust.

— Dobry Połów. Mieliśmy szczęście. Jesteśmy najwyżej cztery metry poniżej Parz. A teraz patrz, chłopcze. — Zamaszystym gestem przekręcił dwa przełączniki na małej płycie kontrolnej.

Farr wstrzymał oddech, ale wydawało się, że nic nie uległo zmianie. Dzwon w dalszym ciągu niepokojąco się kołysał w środowisku Podpłaszcza; właściwie obracał się dookoła własnej osi, być może pod wpływem uderzenia berga — tak przynajmniej podpowiadał Farrowi żołądek.

— Przesłał za pośrednictwem kabli sygnał do Portu — cierpliwie wyjaśnił Bzya. — Że jesteśmy gotowi do wciągnięcia na górę. Nadzorca wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Właśnie dlatego tu jesteśmy, chłopcze. Właśnie po to zamykają ludzi w tych klatkach i spuszczają do Podpłaszcza. Wszystko po to, by przekręcić te małe przełączniki. Rozumiesz? W przeciwnym razie obsługa Portu nie wiedziałaby, kiedy wciągnąć Dzwony na górę.

— Dlaczego jest nas trzech? Nie wystarczy jeden Poławiacz?

— Podwójne zabezpieczenie — odparł Hosch. — Gdyby coś przytrafiło się misji, jeden z nas mógłby przeżyć wystarczająco długo, żeby przekręcić przełączniki i przywieźć cenną materię rdzeniową. — Straszenie Farra sprawiało mu wyraźną przyjemność.

Młodzieniec usiłował się odgryźć.

— W takim razie powinieneś był powiedzieć mi, co się działo poprzednio. A gdyby stało się coś złego i nie wiedziałbym, co robić?

Bzya beznamiętnie spojrzał na nadzorcę.

— Hosch, chłopak ma rację.

— Tak czy owak — zauważył Farr — przekręcenie małego przełącznika nie wymaga wielkich umiejętności…

— Och, nie o taką umiejętność chodzi — rzekł Hosch spokojnie. — Przede wszystkim trzeba pozostać przy życiu wystarczająco długo, aby zdążyć to zrobić.


* * *

Dzwon przechylał się niebezpiecznie w Podpłaszczu, gdyż materia rdzeniowa przywarła tylko po jednej stronie statku. Farr próbował ocenić, jak szybko się wznoszą, ale nie potrafił oddzielić prawdziwych wskazówek — mdłości, które odczuwał, powoli jaśniejących okien — od optymistycznej wyobraźni. Niespokojnie przyglądał się fioletowej jak siniak poświacie i nie był w stanie przełknąć jedzenia, które Bzya wyjął z małej szafki w kadłubie.

Dzwon zadygotał pod wpływem kolejnego uderzenia. Młodzieniec uczepił się dźwigara. Rozległ się zgrzytliwy hałas, a potem mały, niezgrabny statek gwałtownie się zatrzymał.

Farr walczył z pokusą zamknięcia oczu i zaszycia się w kącie. Zadawał sobie pytania: Co tym razem? Jakie jeszcze bzdury spróbują mi wmówić?

Poczuł na swoim ramieniu twardą skórę palców Bzyi.

— Wszystko w porządku, chłopcze. To znak, że jesteśmy prawie w domu.

— Co to było?

— To nasz berg; ocierał się o Grzbiet. Teraz jesteśmy najwyżej metr poniżej Parz.

Hosch pociągnął z wysiłkiem dźwignię na tablicy rozdzielczej. Pomruk, który Farr nauczył się kojarzyć z prądami wytwarzającymi ochronne pole magnetyczne Dzwonu, stracił na intensywności. Nadzorca odwrócił się do młodzieńca. Było widać, że jego zmienny nastrój osiągnął ekstremalną fazę przebiegłego spokoju.

— Twój kumpel ma częściowo rację. Ale jeszcze nie jesteśmy bezpieczni. Do tego jeszcze daleka droga.

Mieli przed sobą jeden z najtrudniejszych etapów misji. Berg, ocierający się z chrzęstem o Grzbiet, mógł z łatwością zniszczyć liny albo uszkodzić drewnianą kolumnę.

— I dlatego — dodał Hosch słodkim głosem — jeden z nas musi wyjść na zewnątrz i trochę popracować.

— Co ma zrobić?

— Owinąć berg linami. Przywiązać go do Dzwonu — odparł Bzya łagodnie. — To wszystko. Dzięki temu berg przestaje dygotać, a liny nie zderzają się z materią rdzeniową.

Nadzorca uporczywie wpatrywał się w Farra.

Olbrzymi Poławiacz uniósł potężne ręce.

— Nie — rzekł. — Hosch, chyba nie myślisz poważnie. Nie możesz wysłać chłopca.

— Myślę o tym najzupełniej poważnie — odparł Hosch. — Obaj powiedzieliście, że chłopak nie przetrzyma tu w dole nawet pięciu uderzeń serca, jeśli nie nauczy się fachu. A do tego prowadzi tylko jedna droga, prawda?

Wielkolud usiłował protestować, ale Farr powstrzymał go.

— W porządku. Bzy a. Nie boję się. Zresztą, on chyba ma rację.

— Posłuchaj mnie — odezwał się Poławiacz. — Gdybyś się nie bał, byłbyś głupcem albo trupem. Strach sprawia, że masz szeroko otwarte, czyste oczy.

— Liny są w tamtej szafce — podpowiedział Hosch. Bzya zaczął wyciągać ciasno zwinięte, grube liny; wkrótce miało się wrażenie, że wypełniają całą kabinę.

— A ty — Hosch warknął do Farra — zajmij się otwieraniem luku.

Chłopiec wyjrzał przez okno. Powietrze — jeśli na tej głębokości można było mówić o Powietrzu — przypominało swoją fioletową barwą Morze. Ostatecznie, wciąż znajdował się metr — sto tysięcy ludzi — poniżej Parz.

Poczuł czyjąś podeszwę na swoich plecach.

— No, jazda — burknął Hosch. — To cię nie zabije. Przypuszczalnie.

Farr naparł ramionami na okrągłą pokrywę luku i pchnął. Płyta była ciężka i sztywna. Popychając ją, młodzieniec słyszał drapanie przesuwających się obręczy z materii rdzeniowej, które opasywały kapsułę.

Wreszcie luk gwałtownie się otworzył i wypadł, tak że Farr nie mógł go dosięgnąć. Powietrze na zewnątrz Dzwonu było gęste i kleiste; natychmiast wypełniło kabinę, wypierając jej czystą, rzadszą atmosferę. Lampy wewnątrz pojazdu przygasły.

Farr wstrzymał oddech, jego usta zacisnęły się tak mocno, jakby były obdarzone własną, silną wolą. Czuł ucisk na piersiach, miał wrażenie, że gęste Powietrze próbuje wedrzeć się do jego płuc przez skórę. Z trudem rozchylił wargi. Lepkie, fioletowe Powietrze wcisnęło mu się do gardła. Czuł na ustach jego kleisty, gorzki smak. Dyszał ciężko, rozszerzając objętość płuc; Powietrze parzyło, przechodząc przez naczynia włosowate.

Po krótkiej szarpaninie Farr nasiąkł atmosferą Podpłaszcza. Eksperymentalnie uniósł ręce, zginając palce. Sprawnie wykonał te proste czynności, ale czuł się osłabiony, niemrawy. Być może nadciekła część tego Powietrza była gorsza niż we właściwym Płaszczu.

— Luk — rzekł Bzya, wyciągając rękę. — Lepiej, żebyś go odzyskał. — Głos Poławiacza brzmiał niewyraźnie, jakby jego usta spowijała warstwa materiału.

Chłopiec skinął głową i wygramolił się przez właz.

Żółtofioletowe Powietrze było tak gęste, że prawie nie dostarczało światła. Farr miał wrażenie, że jest zawieszony w bańce o ciemnych ścianach, o średnicy około czterech ludzi. Dzwon wisiał w środku tej bańki; dryfujące cielsko. Za nim rozciągała się masywna, wytrzymała ściana Grzbietu; jej górne i dolne krawędzie ginęły w zamglonym Powietrzu. Obserwując drewnianą kolumnę. Farr widział opasujące ją na całej długości kable z materii rdzeniowej — musiały one wytwarzać pole magnetyczne, takie jak pole Dzwonu, żeby Grzbiet nie rozpuścił się w niższej warstwie Podpłaszcza. Z kolei liny i kable Dzwonu wiły się w kierunku górnego Płaszcza; tamten świat wydawał się początkującemu Poławiaczowi nieskończenie odległy.

Oderwany luk znajdował się dość blisko. Z łatwością zbliżył się do niego, aczkolwiek wokoło kleiste Powietrze krępowało ruchy. Schwycił okrągłą pokrywę i szybko przekazał Bzyi.

— A teraz berg! — zawołał Hosch. — Widzisz go? Farr rozejrzał się dookoła. Pomiędzy Dzwonem a Grzbietem zalegał jakiś bryłowaty twór, długi na pół człowieka, ciemny i nieregularny niby zarost na czystych, sztucznych bruzdach kadłuba.

— Nie potrzebuję lin?

— Najpierw leć obejrzeć berga! — krzyknął nadzorca. — Sprawdź, czy nie wyrządził nam żadnych szkód.

Chłopiec kilkakrotnie głęboko odetchnął zatęchłym Powietrzem i zgiął nogi. Dotarcie do bryły materii rdzeniowej wymagało krótkiego falowania.

Zbliżając się do berga, zobaczył, że jego powierzchnię pokrywają liczne małe wgłębienia i skarpy. Trudno było wyobrazić sobie, że właśnie ta materia tworzy lśniące obręcze wokół Dzwonu albo wstęgi kotwiczne Miasta, czy też delikatne inkrustacje w deskach surfingowych. Berg znajdował się na wyciągnięcie ręki. Farr falował płynnymi ruchami. Pomyślał, że gdyby udało mu się przeżyć, chciałby zobaczyć warsztaty — Bzya nazywał je odlewniami — w których odbywało się przetwarzanie tego surowca…

Niewidzialne ręce chwyciły chłopca i cisnęły na bok. Przewrócił się do góry nogami i oddalił od Dzwonu. Krzyknął. Miotał się w Powietrzu, ale nie mógł znaleźć żadnego punktu zaczepienia; młócił nogami w pustce, bezskutecznie usiłując falować.

Dygotał, ale sunął przez Powietrze, próbując powstrzymać koziołkowanie. Zauważył, że Hosch śmieje się z niego. Również Bzya z trudem tłumił uśmiech.

A więc to była kolejna gierka, jeszcze jeden test dla nowicjusza.

Zamknął oczy, pragnąc powstrzymać drgawki. Starał się przemyśleć całą sytuację. Niewidzialne ręce? Tylko pole magnetyczne mogło go odepchnąć tak gwałtownie — pole magnetyczne chroniące Dzwon. Przecież został odrzucony na bok. Właśnie w taki sposób pola oddziaływały na ruchome, naładowane obiekty, na przykład takie jak jego ciało. I dlatego podczas falowania zawsze należało poruszać rękami i nogami w poprzek linii pływowych Pola: dzięki temu można było posuwać się do przodu.

A zatem odrzuciło go pole magnetyczne Dzwonu. Niezły dowcip.

Uświadomił sobie, że najprawdopodobniej Logue zbeształby go za to, że nie przewidział tego rodzaju sytuacji. I jeszcze by się z niego śmiał.

Strach Farra ustąpił miejsca wściekłości. Pomyślał, że przyjdzie czas, kiedy nie będzie musiał tak wiele się uczyć… Może nawet zaaplikowałby parę lekcji innym osobom.

Odzyskał panowanie nad sobą i zaczął niezdarnie gramolić się z powrotem do Dzwonu.

— Dajcie mi liny — powiedział.

Загрузка...