14

Xeelee.

Wśród szczątków zabudowań farmy sufitowej Hork junior tulił głowę swojego ojca. Kiedy zwrócił ku Muubowi zarośnięte oblicze, malowała się na nim rozpacz i wściekłość.

Lekarz patrzył na sponiewierane ciało Horka, Przewodniczącego Komitetu Parz. Postanowił nie pamiętać, iż sam jest narażony na niebezpieczeństwo — choć musiał się liczyć z popę-dliwością młodszego Horka — i będzie traktował tego zmiażdżonego człowieka jak każdego innego pacjenta.

Gdy tylko wieść o najnowszym Zaburzeniu dotarła do Parz, Hork, obawiając się o życie ojca, wezwał Muuba. Teraz, w niecały dzień później, znajdowali się na eksperymentalnej farmie.

Nieliczni członkowie miejscowego personelu medycznego najwyraźniej byli przytłoczeni rozmiarami tragedii. Powitali lekarza dziwaczną mieszaniną ulgi i strachu — najchętniej zrzuciliby odpowiedzialność za rannego Przewodniczącego na jakąś inną osobę, a jednocześnie obawiali się konsekwencji w razie, gdyby udowodniono im zaniedbania. Tak czy owak, zrobili wszystko, co było w ich mocy; Muub wątpił, czy Hork zostałby potraktowany troskliwiej nawet u niego w szpitalu „Wspólne Dobro". Lekarz natychmiast zorientował się, że wysiłki personelu poszły na mamę. Duża, delikatna czaszka Przewodniczącego Komitetu była rozbita.

Nad zwłokami unosił się strażnik uzbrojony w kuszę. Zerkał dyskretnie na Muuba, Hork również uniósł twarz ku niemu. Medyk dostrzegł na niej rozgoryczenie, trwogę i determinację. Usiłował nie myśleć o zainteresowaniu, jakie okazywał mu strażnik. Wmawiał sobie, że Hork jest rozpaczającym synem.

— Panie — powiedział powoli. — On nie żyje. Przykro mi. Ja…

Wydawało się, że oczodoły Horka ciemnieją.

— Przecież widzę, do diabła. — Popatrzył na zmiażdżone ciało ojca i dotknął wytwornej szaty Przewodniczącego.

— Tutejszy personel bał się ci to powiedzieć — rzekł lekarz.

— A miał powód, żeby się bać?

Muub próbował wybadać nastrój nowego władcy Parz. Uczciwość kazała medykowi przyznać się przed sobą samym, że bez skrupułów naraziłby nieszczęsnych członków personelu na gniew Horka, gdyby to pozwoliło mu ocalić własną skórę. Jednak mimo że Wiceprzewodniczący był wstrząśnięty, zachowywał się racjonalnie, a poza tym nie miał mściwej natury.

— Nie. Ci ludzie zrobili, co mogli.

Hork przebiegł palcami po cienkich, żółtych włosach ojca.

— Koniecznie przekaż tym ludziom, że doceniam ich wysiłek. Muszą zrozumieć, że nic im nie grozi z powodu tego, co się stało… I dopilnuj, żeby nadal zajmowali się pozostałymi rannymi.

— Oczywiście.

Pracy dla lekarzy nie brakowało. Szybując autem powietrznym pod zniszczonym zagłębiem, Muub oglądał wstrząsające obrazy — spustoszone pola, kulisów, którzy unosili się wraz z kłosami zboża w spokojnym Powietrzu, zrujnowane wskutek eksplozji domy. Między zwłokami latały świnie powietrzne, szukając jedzenia. Patrząc na Horka, nadworny medyk zadrżał.

— Być może sam będę zmuszony tu zostać po pańskim odejściu. Na całym obszarze jest mnóstwo pilnej roboty; trzeba odszukać i opatrzyć rannych…

— Nie. — Hork głaskał głowę ojca, ale mówił energicznie i rzeczowo. — Zamierzam zostać tu jeden dzień, żeby osobiście uporządkować sprawy ojca. W tym czasie możesz robić, co chcesz. Jednak potem wrócę do Miasta, a ty musisz udać się ze mną. — Uniósł twarz ku niebu i patrzył na świeżo okrzepłe linie wirowe. — Zniszczenia nie ograniczają się tylko do tej farmy ani nawet do tej części Skorupy… Muub, spustoszona została ogromna przestrzeń wokół Bieguna, w tym spora część najlepszych ziem zagłębia Parz. Dowiaduję się, że wszystko to należy przypisywać wibracjom Gwiazdy. — Potrząsnął głową. — Jeśli to jakaś pociecha, podobne pasy zniszczenia muszą spowijać Gwiazdę na każdej szerokości, aż do Bieguna Północnego. Jakiś radosny idiota powiedział mi, że Gwiazda dźwięczała jak Dzwon z materii rdzeniowej… Teraz muszę dopilnować, żeby pomoc była udzielana tak sprawnie, jak to tylko możliwe. I zacząć rozważać konsekwencje tak wielkich spustoszeń zaplecza żywnościowego. Potrzebuję ciebie, Muub. Masz tysiące pacjentów w całym zagłębiu, nie tylko tych kilkudziesięciu tutaj. A ja wymyśliłem dla ciebie inne zadanie.

— Jak pan sobie życzy.

Hork nadal wpatrywał się w niebo.

— Xeelee — powtórzył.

Bombardowany wizjami zniszczeń, Muub usiłował się skoncentrować na słowach Przewodniczącego-elekta… Pomyślał ze znużeniem, że to, co jest ważne dla Horka, musi być ważne i dla niego.

— Wybacz, panie. Nie rozumiem.

— To oni tak twierdzą.

— Kto?

— Gmin… prości ludzie, ci tutaj, na farmie sufitowej. Kulisi i ich nadzorcy. Nawet niektórzy członkowie personelu medycznego, którzy są przecież wykształceni i nie powinni wierzyć w takie rzeczy. — Hork wykrzywił twarz, siląc się na uśmiech. — Wszyscy oni widzieli promienie na niebie, statek, który przybył zza Skorupy. Realność tych wizji chyba nie podlega dyskusji, Muub. I ci prości ludzie mają tylko jedno wytłumaczenie… że Xeelee wrócili, żeby nas prześladować. — Zerknął na zmiażdżoną głowę swego ojca. — Żeby, rzekomo, zniszczyć nas.

Zaniepokojony lekarz wyciągnął rękę i chwycił nowego władcę za grube ramię. Wyczuł jego napięte mięśnie.

— Panie, to nonsens. Prości ludzie nie mają o niczym pojęcia. Nie wolno ci…

— Bzdury, Muub. — Hork znowu powiódł dookoła dzikim wzrokiem, ale medyk odważnie nie cofał ręki. — Wydaje się, ze wszyscy wiedzą o Xeelee, pomimo iż upłynęło tak wiele czasu. No i co powiesz o pokoleniach prześladowanych za to w czasach Reformacji i później, hę? Zaczynam dochodzić do wniosku, że te przesądy są jak chwasty na polach mojego ojca. To samo z tym cholernym kultem Koła — bez względu na to, ilu drani złamiesz, oni wracają, żeby skaptować kolejnych wyznawców. Tego nie daje się wykorzenić. Nawet na dworze, Muub! Jesteś w stanie w to uwierzyć?

Lekarz poczuł, że sztywnieje.

— Panie, spotkała nas wielka katastrofa. Musimy uporać się ze skutkami Zaburzenia. Nie możemy zwracać uwagi na plotki rozpuszczane przez ciemny lud. I…

— Nie przypominaj mi o moich obowiązkach — rzekł Hork.

— Oczywiście muszę się uporać ze skutkami Zaburzenia. Jednakże nie mogę ignorować tego, co zostało zauważone, lekarzu.

— Twarz władcy była zacięta, pełna determinacji. — Wielki statek przybywający zza Gwiazdy i przebijający Skorupę, używa jakiegoś rodzaju broni; świetlnej włóczni, strzelając w Morze Kwantowe. Muub, a jeśli to właśnie ten statek wywołuje Zaburzenia? Co wtedy? Na czym miałaby polegać moja powinność?

Medyk odsunął się od Horka. Pomimo wyczerpania i szoku poczuł, że przenika go głęboki, prymitywny strach. Przewodniczący — elekt zamierzał rzucić wyzwanie samym Xeelee.

— Teraz, gdy odszedł mój ojciec, na dworze zaczną się intrygi. W zamieszaniu po katastrofie prawdopodobnie dojdzie nawet do próby zamachu… a ja nie mam czasu, żeby się tym zajmować. Musimy znaleźć sposób uporania się z niebezpieczeństwem niesionym przez Xeelee. Potrzebujemy informacji, Muub. Musimy zrozumieć wroga, zanim podejmiemy z nim walkę.

Nadworny lekarz zmarszczył czoło.

— Od czasów Reformacji przeminęło tak wiele pokoleń, że nasza znajomość mitu Xeelee ogranicza się do fragmentów legendy. Może mógłbym skonsultować się z uczonymi na Uniwersytecie…

Hork pokręcił ciężką głową.

— Wszystkie książki wyrzucono do zasobników Portu przed wieloma laty, podczas Reformacji… A głowy tych „uczonych" są pozbawione nie tylko włosów, ale i wiedzy.

Medyk omal nie pogładził ręką swojej nagiej czaszki.

— Muub, musimy myśleć na szerszą skalę. Wyjść nawet poza Miasto. A co z tymi dziwacznymi nadpływowcami, o których mi opowiadałeś? Ten stary człowiek i jego towarzysze… osobliwości z dziczy. Przecież nadpływowcy są wyznawcami Xeelee, prawda? Może oni mogliby nam coś poradzić; może zachowali wiedzę, którą my, głupcy, zniszczyliśmy.

— Może — odparł lekarz z powątpiewaniem.

— Sprowadź ich do Parz. — Hork zerknął na ojca. — Ale najpierw musisz się zająć pacjentami — dorzucił cicho.

— Tak, panie. Proszę mi wybaczyć.

Zebrawszy siły, Muub oddalił się od ponurej scenerii i wrócił do swojej pracy.


* * *

Dura zatrzymała się, czując łagodny napór Magpola. Pozwoliła odpocząć kończynom, które nadwyrężyła, falując po opuszczeniu zniszczonej farmy sufitowej przez wiele dni.

Rozglądała się po pustym, złocistożółtym niebie. Daleko w dole, niby wklęsły siniak, rozpościerało się Morze Kwantowe, a dookoła wyginały się łuki nowych linii wirowych, czyste i niezmącone. Zupełnie jakby niedawne Zaburzenie wcale nie miało miejsca. Gwiazda pozbyła się nadmiaru energii i momentu pędu; zadziwiająco szybko wracała do poprzedniego stanu.

Dura pomyślała z żalem, że nie jest to możliwe w przypadku ludzi.

Powąchała Powietrze, usiłując ocenić odstępy między liniami wirowymi, głębię czerwieni odległego Bieguna Południowego. Musiała się znajdować na właściwej szerokości: niebo wyglądało tak samo jak w miejscu dawnego obozowiska Istot Ludzkich. Dziewczyna wsunęła rękę do torby umocowanej przy pasie. Kiedy wyruszała, wypchała ją chlebem, lecz teraz sakwa była przygnębiająco lekka. Wyciągnęła małą bryłkę słodkiego, sycącego pieczywa i zaczęła ją przeżuwać. Od siedziby Istot Ludzkich mógł ją dzielić najwyżej jeden centymetr; doszła do wniosku, że już powinna je widzieć. Chyba że, oczywiście, przeniosły się lub zostały unicestwione przez Zaburzenie. Tę ostatnią możliwość rozważała z ciężkim sercem. W każdym razie z pewnością byłaby w stanie odnaleźć resztki ich dobytku albo jakieś ciała…

— Dura! Dura!

Głos dochodził gdzieś z góry, z okolic lasu skorupowego. Gwałtownie odwróciła się na plecy i uniosła głowę. Trudno było wypatrzyć cokolwiek na tle zamglonej, splątanej gęstwiny drzew, ale po chwili jej cierpliwość została nagrodzona! Zobaczyła młodego, szczupłego, nagiego mężczyznę, falującego samotnie — nie, jednak nie, coś mu towarzyszyło: jakaś malutka postać buczała przy jego nogach, podczas gdy zbliżał się do Dury. Zmrużyła oczy. Prosiątko powietrzne? Szybko uświadomiła sobie, że ma przed oczami dziecko, ludzkie niemowlę.

Wzbiła się wyżej, w kierunku lasu. Nadal czuła zmęczenie w nogach, ale teraz to było nieistotne.

Dwie dorosłe osoby zatrzymały się w Powietrzu w odległości około jednego człowieka od siebie. Niemowlę — najwyżej kilkumiesięczne — przywierało do nóg opiekuna, a dorośli przyglądali się sobie nawzajem z dziwną czujnością. Mężczyzna — właściwie jeszcze chłopiec — uśmiechnął się ostrożnie. Na jego twarzy nie było widać śladów otyłości; miał przedwcześnie pożółkłe pasma we włosach. Kiedy się uśmiechał, szczerzył zęby, a jego oczodoły wydawały się strasznie duże. Dura uświadomiła sobie, że pomimo powierzchownych zmian na tej twarzy, spowodowanych głodem i zmęczeniem, znała ją tak dobrze jak własne ciało i oglądała przez połowę życia. Spotkała tysiące nieznajomych ludzi w Parz, i kolejnych na farmie sufitowej, a teraz odniosła wrażenie, że spoglądając na oblicze młodzieńca, ponownie odkrywa własną tożsamość. Czuła się tak, jakby nigdy nie opuściła Istot Ludzkich i upajała się tą swojskością.

— Dura? Myśleliśmy, że już nigdy cię nie ujrzymy. To był Mur, mąż Dii. Jego nogi obejmował Jai, chłopczyk urodzony z pomocą Dury tuż po Zaburzeniu, podczas którego zginął jej ojciec.

Ruszyła w kierunku Mura i uścisnęła go. Jej palce dotykały kości sterczących na plecach, skóra młodzieńca była brudna, śliska od kawałków liści drzew. Niemowlę u jego nóg zakwiliło żałośnie. Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać je po główce.

— Myśleliśmy, że nie żyjesz. Że przepadłaś. Upłynęło już tyle czasu.

— Nie. — Dura zmusiła się do uśmiechu. — Wszystko ci opowiem. Farr i Adda czują się dobrze, chociaż przebywają daleko stąd. — Przyglądała się teraz Murowi uważniej, próbując uporządkować natłok pierwszych wrażeń. Widziała wyraźne oznaki niedożywienia. Pogłaskała rzadko porośniętą główkę malucha. Wyczuwała jeszcze nie całkiem zrośnięte kości czaszki. Niemowlę zanurzyło palce w jej torbie i dotykało kawałków jedzenia. Ojciec usiłował je odciągnąć, ale Dura wyjęła kawałek chleba, pokruszyła i podała malcowi. Jai chwycił okruszki obiema rączkami i wepchnął do buzi. Jadł łapczywie, wylizując dłonie i nie interesując się niczym innym dookoła.

— Co to takiego?

— Chleb. Jedzenie… Wszystko ci wytłumaczę. Mur, co się tutaj dzieje?

— Jest nas mniej. — Przestał się jej przypatrywać i, jakby w roztargnieniu, skierował wzrok na pochłaniającego chleb synka. — Ostatnie Zaburzenie…

— Gdzie jest reszta?

Dziecko zjadło całą porcję i bez słowa uniosło rączki, prosząc o więcej. Dziewczyna widziała przełknięty przez nie chleb — tworzył wyraźne wybrzuszenie w jego pustym żołądku.

Mur odciągnął chłopczyka od Dury i zaczął go uspokajać.

— Chodź — powiedział. — Zabiorę cię do nich.


* * *

Istoty Ludzkie założyły prymitywne obozowisko na obrzeżach lasu skorupowego. Powietrze było tutaj rozrzedzone, zbyt ubogie dla płuc, a daleko, daleko w dole rozciągało się Morze Kwantowe. Między gałęziami drzew przerzucono sznury, do których przywiązano części garderoby, niedokończone narzędzia i ochłapy żywności. Dura śmiało dotknęła jednego z tych kawałków. Było to stare mięso świni powietrznej, żylaste i twarde.

Gałęzie drzew były pozbawione liści i kory, co świadczyło o sposobie odżywiania się ludzi.

Zostało tylko dwadzieścia Istot Ludzkich — piętnaścioro dorosłych i pięcioro dzieci.

Tłoczyli się wokół Dury, wyciągali ręce, żeby ją objąć i dotknąć. Niektórzy płakali. Widziała wokół siebie znajome twarze, wygłodzone i brudne. Była sercem z tymi ludźmi — swoimi ludźmi — a jednak czuła się oderwana. Pozwalała się dotykać i odwzajemniała uściski, ale jednocześnie pragnęła uniknąć ich dziecinnej, bezradnej presji. Czuła się spięta, ucywilizowana. Już sama nagość tych nadpływowców wprawiała ją w popłoch. Odnosiła również wrażenie, iż w porównaniu z ich wychudzonymi ciałami jest masywna, niezręczna i… zadbana.

Uświadomiła sobie, że przeżycia i kontakt z Parz bardzo ją zmieniły i może już nigdy nie zadowoli się monotonnym, ograniczonym, niewdzięcznym życiem Istoty Ludzkiej.

Dała Murowi torbę z chlebem i poleciła, żeby rozdał żywność wedle własnego uznania. Widziała, z jakim natężeniem wpatrują się w niego pozostali. Aura głodu, spowijająca tych ludzi, koncentrujących się na torbie z chlebem, była jak żywy organizm.

Następnie odszukała Philas, wdowę po Esku. Oddaliły się od głównej części prymitywnego obozowiska, tak aby pozostałe Istoty Ludzkie nie mogły ich słyszeć. Zauważyła, z pewnym zaskoczeniem, że Philas wyładniała. Najwyraźniej niedostatek służył jej, uwypuklając szlachetne, symetryczne rysy. Dura nie dostrzegła u niej ani śladu rozgoryczenia czy rywalizacji, która kiedyś między nimi istniała.

— Wiele wycierpiałaś. Philas wzruszyła ramionami.

— Kiedy nas opuściłaś, nie byliśmy w stanie naprawić Sieci. Jakoś przetrwaliśmy; znowu urządziliśmy polowanie w lesie i schwytaliśmy trochę świń. Ale potem nadciągnęło drugie Zaburzenie…

Ci, którzy przeżyli, opuścili otwarte Powietrze i ruszyli na skraj lasu. To posunięcie nie było zbyt logiczne, ale Dura rozumiała motywy ludzi; pragnienie czegoś solidnego, dającego poczucie, że ma się wokół siebie ochronę w postaci ścian, dominowało nad zdrowym rozsądkiem. Rozmyślała o społeczności Parz, zamkniętej w ciasnych drewnianych skrzyniach, których cienkie ściany dawały złudne poczucie ochrony przed dzikimi rejonami Płaszcza, znajdującymi się w odległości niespełna pół centymetra. Być może wszystkimi ludźmi, bez względu na to, skąd pochodzili, kierował podobny instynkt. I, być może, ów instynkt przywędrował wraz z ludzkością z odległej Gwiazdy, która była miejscem narodzin Ur-ludzi.

Pomimo że Istoty Ludzkie przemierzały ogromne przestrzenie, nie mogły znaleźć świń powietrznych. Ostatnie gwałtowne Zaburzenie rozproszyło stada tych zwierząt, niszcząc nie tylko efekty poczynań człowieka. Ludzie próbowali żywić się liśćmi, a nawet eksperymentowali z mięsem pająków spinowych.

Oczywiście, liście nie mogły im zapewnić odpowiedniej ilości pokarmu. Brak żywności zapowiadał rychłą śmierć. (Ja też umrę, skoro nie mam już chleba, pomyślała Dura, w zaskakującym przypływie egoizmu.)

Usiłowała zrozumieć, dlaczego postanowiła wrócić do swojego plemienia. Po śmierci Rauc i po tym, jak pomogła żyjącym usunąć ślady najgorszych zniszczeń na farmie Qosa Frenka, dowiedziała się, że zamierza on rozwiązać umowy z większością kulisów. Qos, którego różowe włosy pożółkły u nasady, wyjaśnił, splatając małe ręce, że zamierza ocalić przynajmniej część tegorocznych zbiorów, a potem rozpocząć powolny, niełatwy proces przebudowy swojej posiadłości. Przywrócenie normalnego funkcjonowania farmy było kwestią wielu lat; na razie nie mogła przynosić dochodu, toteż musiał pozwalniać pracowników.

Kulisi okazali zrozumienie. Frenk zapewnił transport do Parz dla tych, którzy wyrazili chęć powrotu, a reszta rozproszyła się, żeby szukać pracy na sąsiednich farmach sufitowych.

Dura powoli zaczynała sobie uświadamiać, że straciła kontrakt, który miał jej umożliwić opłacenie pobytu Addy w szpitalu. Zdruzgotana i wstrząśnięta, postanowiła wrócić do swoich, do Istot Ludzkich. Doszła do wniosku, że później, kiedy sprawy przybiorą normalny obrót, uda się do Parz i zajmie problemami Farra oraz długami Addy.

Teraz, studiując otępiałą twarz milczącej Philas, rozmyślała nad tym, co spodziewała się znaleźć tu, w gronie Istot Ludzkich. Być może kierowała nią ukryta, dziecinna nadzieja, że wszystko zostanie przywrócone do stanu z czasów, gdy była małą dziewczynką… gdy chronił ją silny Logue, a świat wydawał się — w porównaniu z dzisiejszym — stabilny i bezpieczny.

Naturalnie, to było złudzenie. Wiedziała, że nie ma się gdzie ukryć i nie może liczyć na niczyją opiekę.

Zatopiła twarz w dłoniach. Ponownie ogarnęła ją samolubna myśl, że wracając tylko naraziła się na przymieranie głodem i kolejny raz wzięła na siebie odpowiedzialność za Istoty Ludzkie.

Gdybym tylko mogła wrócić prosto do Parz. Odnalazłabym Farra i nowy sposób na życie. Może udałoby mi się zapomnieć o tym, że Istoty Ludzkie w ogóle istniały…

Wyprostowała się. Philas czekała na nią; jej twarz była piękna i poważna.

— Philas, nie możemy tu zostać — odezwała się Dura. — Nie możemy żyć w ten sposób. Nie zdołamy przetrwać. Kobieta skinęła głową ze smutkiem.

— Ale nie mamy wyboru. Córka Logue'a westchnęła.

— Mamy. Opowiadałam ci o Parz… Philas, musimy tam dotrzeć. Droga jest potwornie daleka i nie wiem, jak zniesiemy podróż, ale tam jest jedzenie. To nasza jedyna nadzieja.

— Ale co zrobimy w Parz? W jaki sposób zdobędziemy żywność?

Dura miała ochotę się roześmiać. Będziemy żebrać, pomyślała. Będziemy wygłodniałymi dziwadłami. Przy odrobinie szczęścia może nas nakarmią i nie wyślą na łamanie kołem. I może…

— Dura!

Przez las szybko falował Mur. W jego szeroko otwartych oczach malowało się przerażenie.

Dziewczyna dotknęła noża zatkniętego za pasem.

— O co chodzi? Co się stało?

— Za drzewami jest coś… Drewniane pudło. Ciągnięte przez świnie powietrzne! Dokładnie takie, jak w twoim opisie, Philas…

Dura odwróciła się i zerknęła przez rzadkie listowie. Za odartymi gałązkami obrzeża lasu było widać wyraźnie auto powietrzne, duże i błyszczące. Dobiegał z niego piskliwy, wzmocniony głos.

— Dura… nadpływowcze Dura… Jeśli mnie słyszysz, pokaż się,Dura…


* * *

— Opowiedz mi o Xeelee — zażądał Hork V.

Pałacowa poczekalnia była wydrążoną kulą o średnicy pięciu ludzi, zakotwiczoną swobodnie w Ogrodzie. W środku przewieszono cienkie liny, a gdzieniegdzie również lekkie, wygodne, siatkowe kokony. W mniejszych siatkach znajdowały się napoje i słodycze.

Trzy kokony w pobliżu środka zajmowali Adda, Muub i Hork. Patrzyli sobie w oczy. Nadpływowiec miał wrażenie, że jest uwięziony w pajęczynie pająka skorupowego.

Władczy ton śmiesznie zarośniętego Horka i jego groźne spojrzenie wydały się Addzie przejawem sporej impertynencji. Wiedział, że ma przed sobą nowego Przewodniczącego Komitetu Parz. No i co z tego? Tego rodzaju tytuły mu nie imponowały. Pomyślał, że gdyby zaczęły robić na nim wrażenie, byłoby to żałosne.

Niech sobie czekają. Adda leniwie rozglądał się po bogato zdobionym wnętrzu.

Oczywiście, malowane ściany były szczytem zbytku. Miały dawać złudzenie otwartego Powietrza. Starzec obserwował rozciągnięte linie wirowe, fioletową farbę symbolizującą Morze Kwantowe. Jakież to absurdalne, pomyślał, że ludzie z Miasta odcinają się od świata, przebywając w swoich skrzyniach z drewna i mateńi rdzeniowej, a potem zadają sobie tyle trudu, żeby odtworzyć to, co można znaleźć na zewnątrz.

Centralnym elementem pałacowego przedsionka był oswojony pierścień wirowy. Adda musiał przyznać, że robił na nim wrażenie. Dziwo owo umieszczono w zagnieżdżonych kulach z przezroczystego drewna, które nieustannie wirowały wokół trzech niezależnych osi, podtrzymując obroty uwięzionego wewnątrz Powietrza. Nawet dziecko wiedziało, że gdyby jakaś niestabilna linia wirowa wydostała się poza pierścień, krąg wirowości błyskawicznie wytraciłby energię i zanikł; jednak uwięziony pierścień zachowywał się stabilnie, gdyż zasilała go energia pomysłowo wirujących kuł.

Oczywiście, nie robiło to takiego wrażenia, jak długie na milion ludzi linie wirowe, których szeregi wypełniały cały Płaszcz i wyginały się w łuk nad Ogrodem. Na dodatek można było je oglądać bez zaproszenia, no i za darmo…

— Cieszę się, że uważasz ten pokój za interesujący. — W tonie Horka wyczuwało się nie tylko cierpliwość, ale i zamaskowaną pogróżkę.

— Nie miałem pojęcia, że tak wam spieszno. Ostatecznie wytrzymaliście dziesięć pokoleń bez rozmów z Istotami Ludzkimi, więc dlaczego teraz tak wam pilno?

— Żadnych gierek — warknął Hork. — Daj sobie spokój, nadpływowcze. Wiesz, dlaczego cię tu zaprosiłem. Potrzebuję twojej pomocy.

Muub wtrącił się zręcznie.

— Panie, musisz tolerować tego starego łajdaka. On uwielbia robić trudności… To zapewne przywilej wieku.

Adda odwrócił się, żeby spiorunować wzrokiem lekarza, ale ten nie odważył się spojrzeć mu w oczy.

— Proszę cię ponownie — rzekł Hork cicho. — Opowiedz mi o Xeelee.

— Najpierw ty mnie zapewnisz, że moi przyjaciele powrócą z wygnania.

— Ze swoich kontraktów — poprawił go Muub niecierpliwie. — Do diabła, Adda, przecież już cię zapewniłem, że posłano po nich.

Starzec obserwował Horka z zaciśniętymi ustami. Władca skinął głową tak gwałtownie, że zafalowała jego klatka piersiowa.

— Ich długi zostają unieważnione. A teraz odpowiadaj.

— Powiem wszystko, co powinieneś wiedzieć, w sześciu słowach.

Przewodniczący odchylił głowę do tyłu. Jego nozdrza płonęły.

— Nie — uda — wam — się — pokonać — Xeelee — wycedził Adda dobitnie.

Hork mruknął coś pod nosem.

— Taki jest wasz zamiar, prawda? — zagadnął starzec spokojnie. — Chcecie spróbować odpędzić Xeelee, jak gdyby byli oszalałymi dzikami powietrznymi. Chcecie, żeby przestali niszczyć wasz piękny Pałac…

— Oni zabijają ludzi, za których jestem odpowiedzialny. Adda pochylił się do przodu w swoim kokonie.

— Człowieku z Miasta, oni nawet nie wiedzą o naszym istnieniu. Choćbyś nie wiem, co zrobił, i tak nie zwrócą na ciebie uwagi. Muub potrząsnął głową.

— Wytłumacz mi, Adda, jak możecie szanować takie… takie pierwotne monstra.

— Xeelee mają swoje własne cele — odparł Adda. — Cele, które nie są naszymi celami i których nawet nie pojmujemy…

Xeelee — spowici mgiełką legendy — dysponowali ogromną potęgą. W stosunku do Ur-ludzi byli chyba tym, czym Ur-ludzie byli dla Istot Ludzkich. Byli jak bogowie, ale mimo to stali niżej w hierarchii.

Być może dusza Ur-człowieka mogła tolerować bogów. Ale nie tolerowała Xeelee. Xeelee byli rywalami.

Hork wiercił się w swoim kokonie, wściekły i zniecierpliwiony.

— A zatem, nie mogąc znieść wyniosłego majestatu Xeelee, Ur-ludzie rzucili im wyzwanie…

— Tak. Nastąpiły wielkie wojny. Zginęły miliardy. Celem Ur-ludzi stało się zniszczenie rasy Xeelee. Ale nie wszyscy Ur-ludzie opowiadali się za zagładą — mówił Adda. — W miarę jak rosła zaciekłość ataków, Ur-ludzie coraz lepiej rozumieli wielkie Projekty Xeelee. Na przykład, odkryto Pierścień…

— Pierścień? — jęknął Hork.

— Pierścień Boldera — uściślił Adda. — Potężną strukturę, która pewnego dnia utworzy przejście między wszechświatami…

— Lekarzu, o czym plecie ten stary głupiec? Czym są owe wszechświaty, o których wspomina? Czy znajdują się w innej części Gwiazdy?

Muub rozłożył długie, delikatne ręce i uśmiechnął się.

— Panie, ja również jestem oszołomiony. Być może te wszechświaty mieszczą się w innych Gwiazdach. Jeśli w ogóle istnieją. Wiekowy nadpływowiec chrząknął.

— Gdybym znał wszystkie odpowiedzi, nie ograniczałbym się do rzeźbienia włóczni i polowania na świnie — rzekł kwaśno.

— Posłuchaj, Hork, powiem ci tyle, ile wiem. Przekazuję ci to, co opowiedział mi mój ojciec. Ale jeśli będziesz zadawał głupie pytania, możesz się spodziewać jedynie głupich odpowiedzi.

— No, mów — ponaglił go Muub.

— Nawet gdyby zwycięstwo było możliwe, roztropni Ur-lu-dzie pojęli, że zniszczenie Xeelee mogłoby być równie niemądre jak zabicie ojca przez dziecko — rzekł Adda. — Xeelee działają w naszej sprawie; prowadzą wielkie, niewidzialne bitwy po to, by uchronić nas przed nieznanym niebezpieczeństwem. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć ich intencji; jesteśmy dla nich pyłkiem w Powietrzu. Ale to w nich pokładamy nasze największe nadzieje.

Hork patrzył na starca, mierzwiąc brodę grubymi palcami.

— Jakie masz dowody na poparcie tego, co mówisz? To wszystko opiera się na legendach i pogłoskach…

— To prawda — odezwał się Muub — ale nie mogliśmy się spodziewać czegoś więcej z takiego źródła, panie.

Władca wygramolił się z kokonu. Jego ciało dygotało w Powietrzu jak torba z cieczą.

— Lekarzu, jesteś cholernie cierpliwy. Legendy i pogłoski. Majaczenia jakiegoś zgrzybiałego starca. — Falując, zbliżył się do uwięzionego pierścienia wirowego i uderzył pięścią w eleganckie sfery, które go otaczały. Zewnętrzna kula pękła, tworząc gwiaździsty ślad wokół jego zaciśniętej dłoni, a pierścień wirowy rozpadł się na mniejsze pierścienie, które zaczęły gwałtownie się kurczyć i wpadać jeden na drugi. — Mam ryzykować przyszłość Miasta i mojego ludu, opierając się na tych bredniach? A co z nami, nadpływowcze? Zapomnijmy o tych mitycznych ludziach z innych światów. Dlaczego Xeelee interesują się właśnie nami? I co mam z tym zrobić?

Adda nie zwracał uwagi na szerokie, gniewne oblicze Horka. Patrzył na schwytany, usiłujący się odtworzyć pierścień wirowy.

Загрузка...