Błękitne światła Xeelee jaśniały w Powietrzu. Szczątki rozbitych linii wirowych spadały gradobiciem wokół Addy. Falował z wściekłą zawziętością i wił się w Powietrzu, żeby uniknąć tej śmiercionośnej nawałnicy. Nie zważał na ból pleców i nóg. Jednakże nawet falowanie nie gwarantowało niczego; Magpole zmieniało siłę i kierunek jakby pod wpływem fanaberii, dlatego musiał ciągle korygować swoje manewry i omijać zabójcze resztki wirów.
Natrafił na czystszy szlak w Powietrzu. Zgiął się, pomimo iż bolały go biodra i lędźwie. Zaczął lekko falować w przeciwnym kierunku do dotychczasowego, by wyhamować lot. Obejrzał się na Miasto, oddalone teraz o jakiś tysiąc ludzi. Wielki martwy szkielet z drewna wyraźnie się przechylał i osuwał poprzez Magpole, które nie stanowiło już solidnego oparcia. Skóra nadal przypominała zgiełkliwy ul; ludzie wybijali otwory i pośpiesznie się ewakuowali. Stary myśliwy miał wrażenie, że jest świadkiem rozkładu twarzy trupa, na którą wpełzają roje insektów.
Nigdzie nie było widać Farra.
Adda popatrzył jeszcze raz na wyższą warstwę Dołu, gdzie mieścił się szpital. Widział wewnątrz poszerzonej blizny Skóry wzmożoną aktywność, ale nie był w stanie dostrzec brata Dury. Do diabła, do diabła… Nie powinien był puścić chłopca. Należało użyć przemocy i odciągnąć go od Miasta, od tego cholernego szpitala — Parz i tak czekała zagłada, a jemu samemu mogło najwyżej zabraknąć siły.
Do licha, jestem starym człowiekiem, pomyślał. Wiele przeżyłem, wiele widziałem. Teraz chcę tylko odpoczywać.
No cóż, chyba nie dana mu była bezczynność. Kręcąc głową, przechylił ciało w Powietrzu i zaczął falować z powrotem, w kierunku trzeszczącego drewnianego cielska.
Ze szpitala „Wspólnego Dobra" nadal wywożono pacjentów. We wnętrznościach Miasta znowu dała się słyszeć głucha eksplozja, lecz, ku zdumieniu Addy, pracujący wolontariusze nawet nie podnieśli głów. Miał ochotę krzyczeć na nich, bić po twarzach, zmusić tych dzielnych, niemądrych ludzi do uświadomienia sobie, co się dzieje dookoła.
Do prowizorycznych wrót nie wracały żadne samochody. Niemniej jednak, jakiś ochotnik taszczył bezwładną postać nieokreślonej płci i wieku do rozerwanej Skóry. Wgramolił się na jej powierzchnię za pacjentem, chwycił go obiema rękami za bandaże i, falując w tył, zaczął odciągać od zapadającego się Miasta. Wolontariusz był młodym mężczyzną; jego nagą skórę ozdabiały wymyślne, faliste malunki. Z pewnością należał do ekipy aerobatów, która dzisiaj powinna była brać udział we wspaniałej ceremonii Igrzysk; zamiast tego, wytężał swoje ubrudzone, pokryte ropą ciało, aby wyciągnąć na wpół żywego pacjenta z umierającego Miasta. Adda wpatrywał się w twarz chłopca, usiłując pojąć, co czuje ten aerobata w momencie, gdy rozpada się jego własne życie, lecz zobaczył jedynie zmęczenie, otępienie i determinację.
— Adda!
To był głos Farra. Starzec spojrzał na ciemny oddział; musiał mrugać zdrowym okiem, żeby je przeczyścić.
— Adda, musisz mi pomóc…
Tam. Farr znajdował się głęboko z tyłu pomieszczenia. Unosił się nad kolejnym poszkodowanym — zwalistym nieruchomym człowiekiem zawiniętym w kokon. Adda stwierdził z ulgą, że chłopiec chyba jeszcze nie jest ranny.
W chwilę później przepychał się ku niemu nad głowami ludzi.
Pacjent był tak szczelnie owinięty, że spod kokonu wystawała tylko potężna, pomarszczona od ran pięść i fragment ramienia albo klatki piersiowej, nie większy niż dłoń Addy. Odsłonięte ciało było pozbawione naskórka, jak gdyby przeżute.
Wiekowego nadpływowca przeniknął dreszcz. Popatrzył na Farra. Twarz młodzieńca była ściągnięta, oczy zdradzały zmęczenie, a rozszerzone pory powietrzne na policzkach przypominały kratery.
— Cieszę się, że wróciłeś.
— Jesteś cholernym głupcem, chłopcze. Chcę, żebyś to wiedział teraz, bo może nie będę miał okazji powiedzieć ci o tym później.
— Ależ musiałem wrócić. Usłyszałem głos Bzy i. Ja… W głębi kokonu coś się poruszyło — może pacjent przekręcił głowę? — i nad jego brzegiem ukazał się szponiasty palec, który zacisnął materiał jeszcze mocniej. W tym drobnym geście wyczuwało się zawstydzenie.
— To ma być Bzya?
— Musieli go wyciągać z Podpłaszcza. Był już prawie martwy. Adda, on musiał opuścić Dzwon. Wlókł Hoscha, który jednak nie przeżył. — Chłopiec zerknął na swojego przyjaciela, splatając ręce. — Musimy go stąd wydostać — zabrać z Miasta.
— Ale…
W czeluściach Parz rozległo się kolejne głuche uderzenie. Wydawało się, że nawet Powietrze zadygotało. Sufit pomieszczenia szpitalnego opadł; drewno łamało się z trzaskiem. Kwadratowy fragment sufitu wielkości człowieka, ściśnięty, pękł, rozrzucając grad ostrych odłamków drzewnych. Tym razem pracownicy i pacjenci musieli zwrócić na to uwagę. Ogólne zamieszanie potęgowały krzyki, a ranni zakrywali twarze nagimi albo zabandażowanymi ramionami.
— Dobrze — powiedział Adda. — Ty bierzesz go za ramiona, ja będę popychał nogi. No, ruszaj się, do diaska…
Zaczęli się gramolić do wyjścia, ciągnąc kokon pod rozszczepionym sufitem. Musieli przepychać się przez tłum, odsuwać nogami wolniej sunące głowy i kończyny.
Nie mogli wypatrzyć Deni.
Mieli wrażenie, że dotarcie na miejsce trwało wieczność. Wyrzucili ciało wielkoluda w Powietrze, przez krawędź poszarpanego otworu. Bzya przekoziołkował, całkowicie bezradny w swym kokonie. Dwaj przybysze z nadpływu ruszyli niezdarnie za nim. Farr zamierzał ponownie chwycić koniec kokonu, w którym znajdowała się głowa Poławiacza, ale Adda powstrzymał chłopca. Ułożył Bzyę w taki sposób, że leżał on niemal na górnej części ich ud.
— Weźmiemy go w taki sposób — tłumaczył Adda. — Trzymaj mocno. Obaj będziemy falować w tył…
Farr skinął głową, rozumiejąc, o co chodzi starcowi. Chwycił fałdy kokonu i wkrótce obaj równoległe wierzgali nogami w tył, ciągnąc za sobą ciężkiego Bzyę.
Miasto, którego sylweta majaczyła nad ich głowami, znowu opadło; tym razem z trzaskami wewnątrz kadłuba. Adda wyobraził sobie, że potężne dźwigary z materii rdzeniowej, kości gigantycznego cielska, wykręcają się i pękają jeden po drugim. Drewno wybuchało, rozsiewając drzazgi na całej powierzchni Skóry. Pojawiały się na niej wielkie, prostoliniowe zmarszczki, jak gdyby powłoka Parz zaczynała się fałdować.
Adda rozpaczliwie kopał gęste Powietrze, ignorując odrętwienie w nogach i tępy ból w palcach, ciągnących kokon niby zachłanne szpony. Powietrze nadal sypało szczątkami linii wirowych w kształcie pierścieni i innych fantastycznych form.
Nagle ciało Bzyi okręciło się. Ciężkie nogi Poławiacza wyrżnęły w klatkę piersiową Addy, który z wrażenia wypuścił chorego z rąk i usłyszał jego jęk.
Starzec zatrzymał się i sięgnął po błyszczący, kosztowny materiał kokonu, usiłując ponownie go złapać.
Farr przestał falować. Zatrzymał się w Powietrzu i upuścił kokon. Patrzył na Miasto.
— Na krew Xeelee, chłopcze…
— Spójrz. — Brat Dury wskazał wejście do Szpitala. — To chyba Deni.
Adda otarł brud ze zdrowego oka i przyglądał się postaciom w otworze. Wydawały się malutkie w porównaniu z potężną drewnianą panoramą Skóry. To rzeczywiście była Deni Maxx. Filigranowa lekarka energicznie, z wprawą, przygotowywała kolejnego pacjenta do ewakuacji.
Z głębin Miasta wydobywał się nowy dźwięk przypominający pokorne westchnienie, które błyskawicznie osiągnęło wyższą tonację, jakby miało wyrażać ulgę. Skóra dzieliła się na wielkie drewniane tratwy, odsłaniając konstrukcję nośną z materii rdzeniowej. Miało się wrażenie, że to kości wynurzają się z gnijącego cielska. Lekko błyszczące dźwigary fałdowały się i pękały.
Adda chwycił kokon i zaczął wierzgać. Ręce starca ześlizgnęły się i bezwładne ciało Bzyi prawie się nie poruszyło, lecz nadpływowiec podjął kolejną próbę. Po chwili Farr dołączył do niego i teraz obaj oddalali się od Parz, falując nierównomiernie, z wysiłkiem.
Fasada drewnianej metropolii — zionąca wielkimi otworami — zapadała się pod powłoką wstęg kotwicznych i opadała fałdami na ich dolne części. Konstrukcja z materii rdzeniowej okazywała się tak słaba, jakby wykonano ją z miękkiej skóry świńskiej. Z kruszącej się Skóry spadał deszcz odłamków.
— Deni! — wrzasnął Farr.
Pomimo chaosu panującego przy szpitalnym wyjściu Adda widział szczupłą sylwetkę pani doktor. Nie przerywała pracy. Przez chwilę patrzyła w górę, na zapadającą się Skórę, ale zaraz wróciła do swoich pacjentów.
Wylot oddziału szpitalnego zamknął się jak pyszczek.
Przez ułamek sekundy Adda widział, jak Deni zasłania się ramieniem przed potężnymi szczękami z drewna i materii rdzeniowej, jakby wreszcie próbowała ocalić własne życie. Postrzępione krawędzie rozerwały jej ciało niczym zaciskające się zębiska. Obłok drewnianych szczątków i pyłu, który wzbił się nad zniszczoną fasadą Miasta, przesłonił widok szpitala.
Farr bełkotał coś głośno, ale cały czas falował, wlokąc kokon Bzyi.
— Krzycz! — wrzasnął Adda, chociaż jego słowa zagłuszał rozdzierający ryk Miasta. — Niech cię diabli, krzycz i płacz, jeśli chcesz! Tylko nie przestawaj falować!
Hork przybliżył twarz do nierealnie cichego przestrzennego obrazu.
— To wiatroodrzut — powiedział ze zdumieniem i wybuchnął śmiechem. — Wprost nie mogę w to uwierzyć. Wiatroodrzut z Bieguna Północnego Gwiazdy!
Dura ścisnęła mocniej dźwignie sterownicze. Były ciepłe i wygodne; pasowały do jej dłoni. Miała wrażenie, że jest więźniem własnego umysłu, bezradnym obserwatorem swoich poczynań. Usiłowała wyobrazić sobie, co musi się dziać w Płaszczu, jeśli ta kulista mapa rzeczywiście przedstawiała Gwiazdę.
Hork zbliżył się do przezroczystej ściany i oglądał malutki obraz bitwy. Wreszcie odwrócił się do Dury i krzyknął:
— Myślę, że to wystarczy… Możesz puścić.
Dziewczyna spojrzała na swoje ręce. Palce nie chciały się wyprostować. Musiała groźnie spojrzeć na zbuntowane dłonie i wysiłkiem woli zmusić je do rozwarcia się.
Uwolnione dźwignie delikatnie powróciły do pozycji wyjściowej.
Strumień na gwiezdnej mapie skurczył się, przerodził w cienkie piórko, aż w końcu całkowicie zanikł. Mapa zblakła i powoli rozmyła się.
— Czy to już koniec? Już nie zmierzamy w kierunku Pierścienia?
Hork wrócił, falując przez potężną komorę. Kręcił strzałką urządzenia w krześle na przemian w lewo i w prawo, spoglądał to na łuk gwiezdny, to na pole gwiazd, usiłując ocenić zakres zmiany, dokonanej przez jego towarzyszkę.
Dura rozsiadła się w fotelu i obserwowała ciche eksplozje gwiezdnych pól na nieboskłonie.
— Nie obróciliśmy Gwiazdy, jeśli o to ci chodzi — rzekł Hork. — Ale nadaliśmy jej inny kierunek. W każdym razie, tak sądzę… Pierścień odsunął się od środka tamtej ściany. — Wskazał na obraz nieba. — Wciąż zmierzamy w stronę pola bitwy, ale odchyliliśmy trajektorię Gwiazdy; nie natkniemy się na Pierścień.
Nachmurzyła się. Nie opuszczało jej poczucie, iż jest nic nie znaczącym pyłkiem w oddali.
— Myślisz, że to wystarczy?
— Żeby Xeelee przestali nas niszczyć? — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, Dura. Ale zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy.
Córka Logue'a przypatrywała się Horkowi. Na jego twarzy również malowało się oszołomienie i uczucie zawodu.
Mężczyzna wyciągnął rękę.
— Chodź. Wydaje mi się, że po tych epickich czynach powinniśmy odpocząć. Wracajmy do naszego drewnianego statku. Zjemy coś i spróbujemy się odprężyć.
Pozwoliła, żeby wyciągnął ją z krzesła. Trzymając się za ręce, pofalowali do wewnętrznego czworościanu.
Kiedy znaleźli się w nim, dziewczyna zaczęła sunąć w kierunku otwartego włazu „Świni", ale Hork złapał ją za ramię.
— Poczekaj, Dura, spójrz na to.
Odwróciła się. Pokazywał mapę na wewnętrznej ścianie komory Złącza — mapę Gwiazdy, diagram tuneli, który już wcześniej oglądali. Jeden ze szlaków — ścieżka, która łączyła Rdzeń ze Skorupą, na Biegunie Północnym — migotał, powoli i miarowo.
Hork pokiwał głową.
— Chyba rozumiem. Właśnie w ten sposób stworzono strumień gwiezdny. — Wodził opuszkiem palca po tunelu. — Widzisz? Kiedy pociągnęłaś te dźwignie, Dura, tunel musiał się otworzyć. Zaczerpnął materię z serca Gwiazdy i przetransportował ją do Skorupy. Materia pobrana z głębi Rdzenia zapewne od razu wybuchła w niższym ciśnieniu, uwalniając mnóstwo energii.
Dura czuła się dziwnie. Miała wrażenie, że widzi Horka w odległym końcu długiego ciemnego korytarza.
— Na Biegunie Północnym muszą istnieć potężne silniki wykorzystujące tę energię — napędy nieciągłości, o których wspominała Karen Macrae; to one popychają Gwiazdę. — Miał nieprzytomny wzrok. — Dura, musimy kiedyś dotrzeć do tych silników. Ciekaw jestem, jak powiodło się Kolonistom, gdy nastąpił wybuch z tamtego tunelu…
Durze wydawało się, że twarz Horka utraciła rumieńce. Nawet trupioblada mapa na ścianie czworościanu zrobiła się brązowawa. Dziewczyna poczuła w ustach dziwny, rozrzedzony smak.
Uświadomiła sobie, że jest zmęczona. Miała przed sobą wystarczająco dużo czasu, żeby snuć plany i marzenia. Na razie tęskniła jedynie za znajomym i względnie bezpiecznym pokładem „Świni", na którym mogła coś zjeść i przespać się.
Kiedy zbliżyła się do wejścia statku, powitał ją silny słodkawy odór świńskich wiatroodrzutów.
Adda dotknął ramienia Farra.
— Czekaj. Zatrzymamy się tutaj. Już wystarczy.
Chłopiec był zbity z tropu. Falował jeszcze kilka sekund, jakby odruchowo, a potem przestał poruszać nogami. Wypuścił kokon i zerknął na swoje ręce, które wyglądały jak zagięte szpony.
Stary myśliwy oddalił się trochę i zawisł w Powietrzu; po raz pierwszy od początku katastrofy zmogło go zmęczenie. Magpole podtrzymywało Addę, ale wyczuwał jego nieustanne drżenia. Ból w nogach, ramionach, plecach i dłoniach nie wynikał już tylko ze zmęczenia i stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Nadął klatkę piersiową, wciągając wilgotne Powietrze Bieguna; gęsta substancja paliła płuca i naczynia włosowate. Przypomniał sobie srogie ostrzeżenia biednej, utraconej na zawsze Deni Maxx — po zderzeniu z lochą powietrzną jego ciało już nigdy nie miało odzyskać pneumatycznej sprawności. Tego dnia sprawdził jej diagnozę do granic możliwości.
Miasto było zniszczonym drewnianym pudełkiem, tak małym, że można było je zakryć dłonią. Długi elegancki Grzbiet łączył jego dolną część z Podpłaszczem. Wokół górnej warstwy Parz unosił się obłok, mgła utkana ze szczątków konstrukcji, a także uciekających mieszkańców.
Gwiazdołamacze Xeelee nadal przeszukiwały Płaszcz. Wokół statków szalały struny wirowe, śmiercionośne i… banalne.
Adda uświadomił sobie, że zamykają mu się oczy. Poczuł takie znużenie i ból, że przestało go interesować to, co działo się dookoła. To była najgorsza cecha starzenia się: powolne, nie mające końca obumieranie ciała, które stopniowo izolowało go od świata, od ludzi, i pogrążało w malutkim, klaustrofobicznym wszechświecie własnej słabości. Nawet teraz, w najważniejszym dla Płaszcza momencie…
Jakiś ironiczny duch podpowiadał mu: No cóż, przynajmniej nie zdążę zobaczyć, jak wszystko zmienia się na gorsze.
— Adda. — W głosie Farra było więcej zdziwienia niż strachu. — Spójrz na Miasto.
Starzec popatrzył na chłopca, a potem wykręcił obolałą szyję, żeby zerknąć na odległe drewniane cielsko.
Metropolia oddaliła się znacznie od swojej normalnej pozycji nad Biegunem Magpola. Cały czas przechylała się i powoli obracała. Teraz dryfowała szybciej. Obładowane żywymi ludźmi Parz, sunęło przez Powietrze jak wielki pająk spinowy. Adda dopatrzył się w jego dryfie osobliwego wdzięku. Przyszło mu do głowy, że ogląda taniec olbrzyma. W pewnym momencie, pomimo znacznej odległości usłyszał trzask, który przypominał łamanie kości. W spojeniu łączącym Miasto z Grzbietem nastąpiła eksplozja — odłamki drewna musiały być wielkości samochodów powietrznych, skoro widział je z tak daleka.
Grzbiet oderwał się.
Pozostawał zawieszony w głębinach biegunowego Magpola niczym ogromny sponiewierany pień drzewa. Najwyraźniej miał decydujący udział w dotychczasowym zakotwiczeniu Miasta w Magpolu, gdyż teraz górna część Parz, w wylotach której nadal świeciły na zielono drewniane latarnie, przewróciła się do przodu niczym gigantyczna, groteskowa parodia spuszczonej głowy.
Konstrukcja nie mogła długo wytrzymywać takiego naporu.
Wstęgi kotwiczne z materii rdzeniowej, powyginane, matowe i bezużyteczne, raptownie rozerwały się na spore kawałki. Bańka z przezroczystego drewna, która otaczała stadion, rozprysła się. Budynki pałacowe na górnej powierzchni (sąsiedztwo miniaturowych lasów i wystaw sprawiało, że wyglądały jak pracowicie pokolorowane zabawki) ześlizgnęły się w Powietrze niemal z gracją, odsłaniając gołą drewnianą platformę.
A potem przyszła kolej na cielsko Parz, które rozpadło się jak spróchniałe drewno.
Kadłub rozerwał się niemal idealnie wzdłuż szczeliny Pali Mali, znajdującej się w środku konstrukcji Miasta. Z odsłoniętych ulic, sklepów i domów wysypywali się ludzie i samochody powietrzne. Rynek pękł jak jajo pająka spinowego i potężne Koło do przeprowadzania egzekucji potoczyło się w Powietrze.
Na szczęście trzaski pękającego drewna i wyginanej materii rdzeniowej zagłuszały wycie ludzi.
Adda próbował wyobrazić sobie przerażenie tych osiadłych obywateli. Niektórzy z nich zapewne nigdy nie odważyli się wypuścić poza Skórę, a teraz zostali wyrzuceni w Powietrze i bezradnie miotali się między kłębami bezwartościowego dobytku.
Resztki Parz zapadły się. Zniknął wszelki ślad po dawnym kształcie Miasta. Obłok szczątków, drewna, materii rdzeniowej i miotających się ludzi dryfował w Powietrzu, oddalając się od urwanego Grzbietu i powoli rozpraszając.
Stary myśliwy zamknął oczy. W tej gigantycznej zagładzie było dostojeństwo, wręcz gracja, buntownicze wyzwanie rzucone poczynaniom Xeelee.
— Adda. — Farr ciągnął go za ramię i coś pokazywał.
Wiekowy przybysz z nadpływu spojrzał w tamtym kierunku. Z początku nic nie widział — tylko upiorną karmazynową poświatę wokół północnego widnokręgu, żółty chaos Powietrza…
Wreszcie zrozumiał, że chłopiec pokazuje mu to, czego nie ma.
Promienie gwiazdołamaczy zniknęły.
Adda poczuł, że zdjęto mu z serca wielki ciężar. Może część ludzi zdoła się uratować.
Gwałtowny podmuch fragmentów linii wirowych zgasił jego nadzieję. Starzec ścisnął mocno rękę chłopca. Chwycił kokon Bzyi i patrzył na nadciągającą burzę.