Bzya zaprosił Farra do swojego domu, znajdującego się w wielkim brzuchu Miasta zwanym Dołem.
Robotnicy Portu powinni sypiać w swoim miejscu pracy, w wielkich, cuchnących salach. Władze wolały mieć ludzi pod ręką na wypadek jakiejś katastrofy, a ponadto mogły kontrolować z zewnątrz ich przydatność do pracy. Żeby uzyskać prawo wstępu do pozostałej części metropolii, poza obrębem Portu, Bzya i Farr musieli zgrać w czasie nie tylko wolne zmiany, ale także terminy przepustek, i czekali kilka tygodni, aż Hosch — z zazdrosną niechęcią — udzielił im stosownego pozwolenia.
Port, ogromna kulista budowla wtopiona w podnóże Miasta, był otoczony własną Skórą i posiadał szkielet z materii rdzeniowej, który dodatkowo wzmocniono, aby wytrzymał napór kołowrotów dźwigających Dzwony. Farr doszedł do wniosku, że Port jest zaprojektowany funkcjonalnie, ale jego wnętrze może przyprawić o klaustrofobię, nawet według standardów Parz. Kiedy opuścił jego potężne, odstręczające bramy i ponownie znalazł się w plątaninie ulic, poczuł lekką ulgę.
Wąskie ulice tworzyły całkowicie nieprzejrzysty układ, rozwidlając się we wszystkich możliwych kierunkach. Farr rozglądał się dookoła. Już dawno stracił orientację; wiedział, że sam nie zdołałby odnaleźć drogi w tym trójwymiarowym labiryncie.
Olbrzymi Poławiacz zatarł ręce, wyszczerzył zęby i zaczął falować jedną z ulic. Poruszał się szybko, mimo rozmiarów i dawnych obrażeń. Farr patrzył na ulicę. Wyglądała tak samo jak kilkanaście innych. Dlaczego Bzya wybrał właśnie tę? W jaki sposób ją rozpoznał? Tymczasem wielkolud już dotarł do pierwszego zakrętu i chłopiec omal nie stracił go z oczu.
Odepchnął się od zewnętrznej ściany Portu i zaczął gonić Poławiacza.
Obszar wokół jego miejsca pracy należał do najbardziej zaniedbanych w Mieście. Ulice były tu stare, ciasne i kręte. Hangary prądnicowe, które znajdowały się w górze, nieustannie warkotały. Budynki mieszkalne przypominały ciemne gardła; w większości z nich brakowało drzwi albo fragmentów ścian. Podążając za Bzya, Farr czuł na sobie żarłoczne, zaciekawione spojrzenia. Od czasu do czasu mijali ich, falując nierówno, inni ludzie — kobiety i mężczyźni, z których część również pracowała w Porcie. Wielu z nich znajdowało się w dziwnym stanie zwanym „opilstwem". Nikt nie odzywał się ani do chłopca, ani do pozostałych przechodniów. Farr drżał. Wiedział, że zwraca na siebie uwagę swoimi niezdarnymi ruchami. Czuł się tak, jakby zabłądził w lesie skorupowym.
Po krótkim okresie energicznego falowania, Bzya zaczął zwalniać. Widocznie byli już blisko jego domu. Farr rozejrzał się dookoła z zaciekawieniem. Nadal znajdowali się w najgłębszej części Dołu, prawie na szczycie Portu. Zabudowania w jego pobliżu były ubogie i ciasne, ale w tym rejonie młody nadpływowiec powoli zaczął wyczuwać różnicę. Ściany i drzwi były połatane, ale przeważnie nie uszkodzone. I nie było widać „pijaków". Farra zdumiewała tak radykalna zmiana charakteru Miasta po pokonaniu tak krótkiej odległości.
Olbrzymi Poławiacz uśmiechnął się od ucha do ucha i otworzył drzwi — jedne z tysiąca w tych krętych korytarzach. Jeszcze raz chłopiec zastanawiał się, jakim cudem Bzya odnajduje drogę z tak nieomylną dokładnością.
Wszedł za nim. Wnętrze domu składało się z jednego pokoju o kulistym kształcie, słabo oświetlonego lampami drzewnymi, które przytwierdzono na chybił trafił do ścian. Farr poczuł, że jego siatkówka rozszerza się, przystosowując do niskiego natężenia światła.
Kulista miska wypełniona malutkimi liśćmi uderzyła go w klatkę piersiową.
Zatoczył się do tyłu. Nad naczyniem zawisła czyjaś szeroka, uśmiechnięta twarz — niesamowicie podobna do oblicza Bzyi, tyle że częściowo łysa i zniekształcona, ze spłaszczonym nosem i matowymi nozdrzami.
— Jesteś tym nadpływowcem. Bzya opowiadał mi o tobie. Poczęstuj się płatkiem.
Bzya lekko popchnął Farra do przodu.
— Przepuść tego biednego chłopca, kobieto — burknął dobrotliwie.
— Dobrze, dobrze.
Dziwna dama cofnęła się, ściskając swoją kulę z płatkami i wciąż szczerząc zęby w uśmiechu. Mężczyzna położył ciężką rękę na ramieniu Farra i wepchnął go do pokoju, a potem zamknął za sobą drzwi.
Wszyscy troje unosili się, tworząc mały krąg. Kobieta upuściła kulę z płatków, która zawisła w Powietrzu, i zamaszystym gestem podała gościowi rękę.
— Jestem Jool. Bzyajest moim mężem. Witamy cię serdecznie w naszym domu.
Farr uścisnął jej rękę. Dłoń miała niemal tak dużą jak jej mąż, i równie silną.
— Bzya opowiadał mi także o tobie.
Wielkolud pocałował Jool. Po czym westchnął, przeciągnął się i przeniósł na tyły domku, zostawiając Farra ze swoją żoną.
Ciało Jool było krępe, trochę zniekształcone, ale silnie umięśnione. Miała na sobie coś, co wyglądało na bardzo połatany, uniwersalny kombinezon, typowy dla robotników Portu. Na części czaszki kobiety brakowało licznych pasm włosów, a ramię po tej samej stronie było wygięte i skurczone. Poza tym amputowano jej jedną nogę poniżej kolana.
Farr patrzył na kikut nogi obwiązany nogawką. Nagle, odczuwając nieznośne zakłopotanie, spojrzał Jool w oczy.
Poklepała go po ramieniu.
— Szukanie tej nogi nie ma zbyt dużego sensu: i tak jej nie znajdziesz. — Uśmiechnęła się życzliwie. — Masz. Weź płatek. Mówiłam poważnie.
Włożył rękę do kulistego naczynia, wyciągnął garść listków i wepchnął je do ust. Były cieniutkie, jak wszystkie liście roślin, i miały intensywny posmak — tak mocny, że młodzieńcowi zakręciło się w głowie od ich słodkiej woni. Zakaszlał, opluwając gospodynię cząstkami liści.
Jool odchyliła głowę i wybuchnęła śmiechem.
— Bzya, twój nadpływowy przyjaciel nie ma zbyt wyrafinowanego podniebienia.
Poławiacz pracował w rogu zagraconego pokoiku, pod dwoma zgniecionymi kokonami służącymi za posłania. Zanurzył ręce w dużej, kulistej beczce pełnej wiórków jakiejś substancji, które chrzęściły i kruszyły się, gdy ściskał kawałki materiału.
— My również go nie mamy, Jool, więc przestań drażnić chłopca.
Farr podniósł płatek.
— Czy to jest liść?
— Tak. — Kobieta włożyła jeden płatek do ust i zaczęła głośno żuć. — I tak, i nie. Pochodzi z kwiatu… małej rośliny ozdobnej. Kwiaty są hodowane, tu, w Parz. Nie macie ich u siebie, w dzikich lasach, prawda?
— One rosną w Pałacu, tak? W Ogrodzie? Czy właśnie tam pracujesz? — Przyjrzał się jej uważnie. Przypominając sobie, w jaki sposób Cris opisywał Pałac Komitetu, pomyślał, że Jool jest zbyt nieokrzesana, żeby ją tam akceptowano.
— Nie, nie w Pałacu. Istnieją inne części Skóry, trochę głębiej w Dole, gdzie hoduje się kwiaty i drzewka bonsai. Ale nie na pokaz, jak to się robi w Ogrodzie.
— Tylko po co?
Jool schrupała następny liść.
— Na karmę. I nie dla ludzi. Dla świń. Ja obsługuję świnie powietrzne, młody Farrze. — W jej oczach zatliły się wesołe ogniki. Młodzieniec z nadpływu był zaintrygowany.
— Ale przecież te liście — płatki — nie mogą być bardzo pożywne.
— Nie dają świniom tyle siły, ile powinny — przyznała. — Mają jednak inne zalety.
— Och, przestań drażnić chłopca — powtórzył Bzya. — Wiesz, ona pracowała kiedyś w Porcie.
— Tam się poznaliśmy. Byłam nadzorczynią, dopóki ten kretyn Hosch nie dostał awansu. Obawiam się, że kosztem tego ociężałego przygłupa, Bzyi. Farr, chcesz trochę ciasta piwnego?
— Nie. Tak. To znaczy, nie, dziękuję. Chyba nie powinienem.
— Och, spróbuj trochę. — Jool odwróciła się do kredensu wbudowanego w ścianę i otworzyła jego drzwiczki. Były źle dopasowane, ale w środku zapełnionym żywnością, panowały czystość i porządek. — Założę się, że nawet nie wiesz, jak smakuje. Do licha, przekonaj się, jakie jest. Nie martw się, nie pozwolimy ci się upić. — Wyciągnęła kawałek grubego, z wyglądu kleistego ciasta, owiniętego cienkim suknem. Ułamała kawałek i podała gościowi.
— Ciasto jest dobre pod warunkiem, że żujesz je powoli i wiesz, kiedy przestać! — zawołał Bzya.
Chłopiec ostrożnie ugryzł ciasto. Po ostrych w smaku płatkach wydawało się kwaśne, gęste, prawie niestrawne. Ostrożnie przeżuł kęs — wcale nie robiło się smaczniejsze — i przełknął.
Nic się nie działo.
Jool wisiała przed nim w Powietrzu, złożywszy potężne ręce na piersiach.
— Poczekaj chwilkę — rzekła.
— Zabawne — odezwał się Bzya, który nadal zajmował się kulą chrzęszczących wiórków. — Ciasto piwne wynaleziono w głębinach Dołu. Chyba wymyśliliśmy je po to, żeby oddalić nudę, brak różnorodności i wrażeń. Kwietny ogród biedaka, co, Jool?
— Ale teraz to jest przysmak — powiedziała Jool. — Jadają to ciasto w Pałacu, w naczyniach z przezroczystego drewna. Uwierzyłbyś w coś podobnego?
Nagle Farr poczuł ciepło w żołądku. Rozchodziło się błyskawicznie, przenikało tułów i mknęło wzdłuż kończyn niczym prądy indukowane przez nowe Magpole. Swędzeniu palców u nóg i rąk towarzyszył przyjemny ból otwierających się porów.
— Niezłe — powiedział.
— Dobrze to ująłeś. — Jool wyciągnęła rękę i zabrała ciasto z jego zdrętwiałych palców. — Myślę, że tyle na razie wystarczy. — Owinęła kawałek suknem i schowała go do kredensu.
Wciąż czując mrowienie, chłopiec poszybował w kierunku Bzyi. Ramiona zwalistego Poławiacza były nadal zanurzone w pojemniku z wiórami, a jego szerokie ręce ugniatały ubranie — ogromną tunikę — pocierając sukno wiórkami. Po pewnym czasie wielkolud wyciągnął tunikę z kulistej beczki i dorzucił ją do dużego kręgu podobnych strojów, orbitującego tuż za jego szerokimi plecami. Uśmiechnął się do Farra i włożył między wiórki parę spodni.
— Jool nie mogła się doczekać spotkania z tobą.
— Co jej się stało?
Bzya wzruszył ramionami.
— Wypadek z Dzwonem, głęboko w Podpłaszczu. Działo się to tak szybko, że nawet nie jest w stanie zrekonstruować wydarzeń. W każdym razie, zostawiła tam połowę siebie. Potem, oczywiście, nie nadawała się do pracy. Tak przynajmniej zawyrokowało kierownictwo Portu.
Farr pomyślał, że w uśmiechu Poławiacza jest zbyt wiele irracjonalnej wyrozumiałości.
— Ale musiała przecież wywiązać się z umowy — ciągnął Bzya. — Dlatego opuściła Port, mając jedną nogę, sprytnego męża i długi.
— Ale teraz pracuje.
— Tak.
Mężczyzna umilkł. Po chwili uświadomił sobie, że jego poczynania są pilnie obserwowane przez gościa.
— O co chodzi? Ach, rozumiem. Nie wiesz, co robię, prawda? Farr zawahał się.
— Bzya, szczerze mówiąc, męczy mnie ciągłe pytanie o wszystkie nowości wokół.
— No cóż, potrafię to zrozumieć. — Wielkolud w dalszym ciągu beznamiętnie wcierał wiórki w ubranie. Po krótkim milczeniu chłopiec dał za wygraną.
— Och, dobrze. Co teraz robisz?
— Piorę — odpowiedział Bzya. — Utrzymuję moje ubrania w czystości. Przypuszczam, że w nadpływie raczej się tym nie zajmujecie…
Farra ogarnęła złość.
— Dbamy o czystość nawet mimo tego, że żyjemy w nadpływie. Wiesz, nie jesteśmy zwierzętami. Mamy skrobaczki… Olbrzym poklepał beczkę z wiórkami.
— To jest lepszy pomysł. Wkładasz swoje ubrania do tej masy wiórków — odłamków kości, kawałków drewna, i tak dalej. Pierzesz rękami — o, tak — wcierasz wiórki w materiał… Wiórki kruszą się, robią się coraz mniejsze i usuwają brud z odzieży. To o wiele mniej prymitywne niż skrobanie. — Wyciągnął koszulę i pokazał ją Farrowi. — Zabiera jednak sporo czasu. I jest trochę nudne. — Uważnie przyjrzał się chłopcu. — Posłuchaj, dopóki jesteś w Mieście, powinieneś używać życia w całej jego różnorodności. Może spróbujesz coś uprać?
Z zapałem odsunął się od wielkiego pojemnika i strzepnął warstwę mączki kostnej z ramion.
Farr świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że znowu jest prowokowany. Wziął następną, sztywną od brudu koszulę i wepchnął ją do beczki. Naśladując Poławiacza, miętosił ją palcami. Wiórki chrzęściły, ocierając się o siebie, i wiły w rękach, jakby były żywymi organizmami. Kiedy wyciągnął koszulę, kurz oblepił mu ręce i czuł się tak, jakby włożył rękawiczki. Jednakże koszula nie wydawała się ani trochę czystsza.
— Do tego potrzebna jest wprawa — zauważył Bzya sucho. Farr z powrotem wrzucił koszulę do beczki i zaczął ugniatać mocniej.
Przez ten czas Jool przygotowywała posiłek. Teraz klepnęła męża w ramię.
— Ilekroć ktoś nas odwiedza, Bzya namawia tę osobę, żeby prała jego bieliznę — powiedziała.
Ten odchylił pokiereszowaną twarz i ryknął śmiechem. Jool zaprowadziła Farra na środek pokoiku. Unosiło się tam drewniane Koło o pięciu szprychach, a w szpary między nimi były wepchnięte zakryte miseczki. Wisząc w Powietrzu, troje biesiadników zbliżyło się do kolistego stołu. Światło drewnianych lamp tańczyło na ich twarzach i kończynach. Jool zdjęła pokrywki i odepchnęła je, pozwalając dryfować im w Powietrzu.
— Brzuch prosięcia powietrznego, przyprawiony płatkami. Prawie tak samo dobry, jak w wykonaniu Bzyi. Jaja płaszczki skorupowej… próbowałeś kiedykolwiek czegoś takiego, Farr? Nadziewane liście. Ciasto piwne…
Zachęcany przez gospodarza Farr zagłębił dłonie w miseczkach i zaczął wpychać do ust pachnące, pikantne jedzenie. Rozmowa zamarła, gdyż małżonkowie byli całkowicie skoncentrowani na posiłku. Chłopiec nie mógł zaprzestać odruchowego porównywania tego domku z mieszkaniem Mixxaxów w górnej części Środka. Tu był tylko jeden pokój, w przeciwieństwie do pięciu izb rodziny Toby. W ścianie pomieszczenia, w którym jedli, znajdował się zsyp na odpady, trzeba przyznać, że bardzo czysty. Jool i Bzya nie przywiązywali tak dużej wagi do porządku. Olbrzymi Poławiacz niedbale porzucił stertę czystych ubrań, które teraz dryfowały w Powietrzu, a rękawy rozwijały się powoli niczym bezwładne odnóża pająka spinowego. Ogólnie jednak było tutaj czysto. Farr zauważył też, upchnięty w jednym z kątów, plik luźno powiązanych papierów.
Wszędzie dominował symbol Koła — wyryty na ścianach i na drzwiach, a stół, przy którym jedli, miał jego kształt. W tym miejscu czuło się upływający czas; domek wyglądał gorzej niż siedziba państwa Mixxaxów… Jednak powoli chłopiec doszedł do wniosku, że ma on więcej indywidualności.
Farr patrzył na szerokie, okaleczone, inteligentne twarze Bzyi i Jool. Blask lamp był rozproszony i równomiernie oświetlał oblicza gospodarzy. Gość zrozumiał, że rozstawienie lamp wcale nie jest takie przypadkowe, jak sądził. Przyszło mu do głowy, że panuje tu spokojna, bezpretensjonalna, inteligentna atmosfera.
Przez chwilę wyobrażał sobie życie wśród tych ludzi. A gdyby dorastał tutaj, w głębi Parz, w tej dziwnej, starej i ciasnej części Miasta?
Uznał, że nie byłoby tak źle. Odczuwał teraz szczere oddanie dla tych dwojga przyzwoitych ludzi.
Dyskretnie pokręcił głową. Zastanawiał się, czy ciasto piwne wpływa na jego ocenę sytuacji.
Uświadomił sobie, że gospodarze obserwują go z zaciekawieniem.
— Macie dzieci? — wypalił.
Jool uśmiechnęła się nad garścią jedzenia.
— Tak. Jedno, dziewczynkę. Shar. Rzadko ją widujemy. Pracuje poza Miastem.
— Nie tęsknicie za nią?
— Oczywiście — odparł Bzya z prostotą. — I właśnie dlatego nie wspominałem o niej, Farr. Nie powinno się rozmyślać o tym, na co nie ma się wpływu.
— Dlaczego nie sprowadzicie jej z powrotem?
— To zależałoby od niej — rzekł łagodnie wielkolud. — Wątpię, czy zechciałaby wrócić. Jest zbyt daleko stąd. Jest kulisem na farmie sufitowej. Tak jak twoja siostra.
Farr poczuł dziwne podniecenie.
— Ciekawe, czy się spotkają. Jool wybuchnęła śmiechem.
— Nadpływowcowi zagłębie może się wydawać nieduże, ale, uwierz mi, znajdują się tam setki farm sufitowych. Shar odpracowuje swój kontrakt. Dopóki nie wypełni jego postanowień, trudno jej będzie wrócić do domu. Potem, być może obejmie wyższe stanowisko na farmie. Pracuje dla porządnego właściciela. To uczciwy człowiek.
— Nie rozumiem. Kobieta zmarszczyła czoło.
— Czego? Jak możemy tak żyć, z dala od siebie? — Wzruszyła ramionami. — Już wolę me mieć jej przy sobie, byle tylko mieszkała w bezpiecznym miejscu, a nie tutaj. Tak wygląda nasza sytuacja…
— Farr ma rodzinę — wtrącił Bzya. Jool skinęła głową.
— Siostrę. Kulisa. Zgadza się? I jest jeszcze jeden przybysz z nadpływu, stary człowiek…
— Adda.
— Rozdzielono cię i z siostrą, i z tą drugą osobą. Podobnie jak nas rozdzielono z Shar. Chłopiec kiwnął głową.
— Ale Dura ma być sprowadzona z farmy sufitowej. Deni Maxx udała się po nią.
— Kto taki?
— Lekarz. Ze szpitala „Wspólnego Dobra"… Adda został zaś zabrany na spotkanie z Przewodniczącym Miasta. To wszystko ma związek z próbą przeciwdziałania Zaburzeniom…
— Hm. Jeśli o mnie chodzi, nie wierzę we wszystko, co się słyszy na Górze — powiedział Bzya. — I doradzałbym ci większy sceptycyzm. Mimo to mam nadzieję, że wkrótce zobaczysz się z siostrą.
Jool powoli wyjadała mięso prosięcia.
— A więc, jakie jest twoje zdanie o naszej części Miasta? Farr przełknął kolejny kęs.
— Jest inna. Jest… — Zawahał się.
— Ciemna, brudna, groźna. Zgadza się? Młodzieniec przytaknął.
— Zamierzałem użyć słowa „ciasna". Jest tu ciaśniej niż gdziekolwiek indziej.
— No cóż, to jest centrum Miasta — rzekła Jool. — Nie żywię do niego szczególnego sentymentu, ale taka jest prawda… To najstarsza część Parz. Wybudowano ją jako pierwszą, wokół bazy Portu, kiedy wprowadzono Grzbiet do Podpłaszcza.
Farr wyobrażał sobie pradawne czasy, hart mężczyzn i kobiet, którzy z determinacją pozyskiwali materię rdzeniową potrzebną do budowy Miasta, a potem wznosili tę ogromną strukturę gołymi rękami oraz narzędziami, które, jak się domyślał, były niewiele lepsze od tego, czym dysponowały współczesne Istoty Ludzkie.
Jool uśmiechnęła się.
— Wiem, o czym myślisz, chłopcze z nadpływu. Dlaczego ktokolwiek buduje wokół siebie taką małą skrzynię? Po co odgradzać się od Powietrza?
— Ponieważ — dokończył Bzya — ludzie próbują odbudować to, co wedle własnego mniemania utracili, kiedy Koloniści wycofali się do Rdzenia. — Zadumał się. — A zatem Parz jest tworem z drewna i materii rdzeniowej, który urzeczywistnia pradawne marzenie…
— Oboje jesteście bardzo inteligentni — wyrwało się Farrowi. Mąż i żona jednocześnie odchylili głowy i wybuchnęli gromkim śmiechem. Tych dwoje potężnie zbudowanych ludzi tworzyło niedorzeczny, zabawny kontrast w porównaniu z ciasnym wnętrzem, w którym przyszło im żyć. Jool wytarła oczodoły.
— Mówisz to, co myślisz, prawda? Bzya poklepał ją po ramieniu.
— Jool, nie powinniśmy się z tego wyśmiewać. Ostatecznie, znamy mnóstwo ludzi — nawet w dolnej części Środka, nie mówiąc już o Górze — którzy uważają wszystkich mieszkańców Dołu za podludzi.
— A o Istotach Ludzkich — nadpływowcach — mają jeszcze gorsze wyobrażenie — dorzucił Farr.
— Ale to bzdury — oznajmił olbrzymi mężczyzna zapalczywym tonem. Chwycił jajo płaszczki leżące w misce i pomachał nim przed oczami młodzieńca. — Z tego, co widzę, ludzie są mniej więcej równi, bez względu na to, skąd pochodzą. Posunę się jeszcze dalej. — Ugryzł miękkie jajko i przeżuwając kęs, ciągnął: — Uważam, że ludzie w obrębie Gwiazdy są inteligentni. To znaczy, bardziej inteligentni niż rasy innych ludzkich światów; może nawet są inteligentniejsi od przeciętnego Ur-człowieka.
Jool pokręciła głową.
— Chłopcze, posłuchaj władcy stu Gwiazd.
— Jednak to, co mówię, jest logiczne. Tylko pomyślcie — mówił Bzya. — Jesteśmy potomkami wyselekcjonowanej grupy — ekipy inżynierów, którzy mieli zmodyfikować Gwiazdę i założyć cywilizację w Płaszczu. Ur-ludzie nie włączyliby głupich osobników do tego zespołu, gdyż to osłabiłoby nas albo utrudniło adaptację do nowych warunków.
— Wiedzę o przedsięwzięciu Ur-ludzi zawdzięczamy głównie specjalistom z zakresu anatomii porównawczej, którzy zbadali, pod jakimi względami jesteśmy bardzo słabo przystosowani do środowiska, w którym żyjemy — powiedziała Jool z wyraźnym ożywieniem. — Interesowała ich nasza niedoskonała forma oparta na prototypie Ur-człowieka. I…
Farr słuchał tej uczonej, pełnej szczegółów rozmowy nieźle już podchmielony i zrelaksowany. Wciąż pogryzał ukradkiem ciasto piwne.
Jool zwróciła się do niego.
— Oczywiście nie wystarczyło nam sprytu, by uniknąć stworzenia sztywnego, podzielonego na warstwy społeczeństwa, w którym wszyscy nawzajem się kontrolują.
— Przynajmniej tutaj, w Parz — odezwał się gość.
— Przynajmniej tutaj, w Parz — ustąpiła. — Wy, Istoty Ludzkie najwyraźniej jesteście zbyt inteligentne, by tolerować tego rodzaju system.
— Byliśmy — potwierdził Farr łagodnym tonem. — Właśnie dlatego odeszliśmy.
— A teraz wróciliście — zauważył Bzya. — Do najniższej warstwy, u podnóża Miasta… Góra, Dół, szczyt, podnóże — wszystkie te określenia są pozostałościami myślenia Ur-ludzi. Wiedziałeś o tym? Jako mieszkańcy Dołu jesteśmy uważani za mniej inteligentnych i rozgarniętych niż reszta. W przeszłości tutejsi ludzie reagowali na takie uwagi. — Na jego dużej, okaleczonej, zamyślonej twarzy malował się smutek. — Fatalnie. Jeżeli traktujesz ludzi jak gorszych, zaczynają się zachowywać tak, żeby zasłużyć na to miano. Przed kilkoma pokoleniami ta część Dołu była slumsem. Dżunglą.
— I nadal nią jest, przynajmniej w niektórych miejscach — zauważyła Jool.
— Ale jakoś wygrzebaliśmy się z tego — rzekł Bzya z uśmiechem. — Samopomoc. Edukacja. Przekazy ustne, nauka liczenia i czytania, jeśli tylko dysponowaliśmy materiałami. — Odgryzł kawałek ciasta piwnego. — Komitet robi cholernie dużo dla tej dzielnicy. Kierownictwo Portu robi znacznie mniej, pomimo że większość z nas pracuje właśnie tam. Ale możemy pomóc sobie samym.
Farr słuchał wielkiego Poławiacza z pewnym zdziwieniem. Pomyślał, że ci ludzie są jak wygnańcy w swoim własnym Mieście. Jak Istoty Ludzkie, zagubieni w tym gąszczu drewna i materii rdzeniowej. Zaczął opowiadać gospodarzom o tym, czego nauczały Istoty Ludzkie — o historii, zarówno plemienia jak i wspaniałej rasy ludzkiej poza Gwiazdą, którą starsi członkowie szczepu opisywali gromadkom dzieci, zawieszonym między liniami wirowymi. Małżeństwo słuchało w zamyśleniu.
Kiedy wszyscy skończyli posiłek, postanowili trochę odpocząć. Potem Bzya i Jool, zapewne nieświadomie, przysunęli się do siebie. Pochylili swoje wielkie głowy tak, że prawie zetknęły się czołami. Wyciągnęli ręce i położyli swoje grube, mocarne palce na krawędzi Koła. Cicho i powoli zaczęli zgodnie recytować uroczystą litanię imion, z których żadne nie było znane chłopcu. Obserwował ich w milczeniu.
Kiedy skończyli, wymieniwszy może sto imion, Bzya otworzył wklęsłe oczy i uśmiechnął się do młodzieńca.
— Miałeś okazję usłyszeć kawałek historii mówionej, mój przyjacielu.
Twarz Jool znowu przybrała chytry, figlarny wyraz. Wyciągnęła rękę nad kolistym stołem i dotknęła rękawa Farra.
— Czy już domyśliłeś się, na czym polega moja praca?
— Och, przestań drażnić chłopca — Poławiacz odezwał się głośno. — Ja ci powiem. Zbiera płatki z ogrodów na Górze i dostarcza je na małe farmy rozsiane wokół Parz — hoduje się tam świnie przeznaczone do ciągnięcia wozów powietrznych kursujących w obrębie Miasta.
— Pomyśl tylko — rzekła Jool. — Ulice Miasta są gorące i zatłoczone. Zamknięte. Tak wiele samochodów. I wszystkie te świnie…
— Płatki mieli się i dodaje do karmy dla świń — tłumaczył Bzya. Farr zmarszczył brwi.
— Dlaczego?
— Żeby łatwiej się z nimi żyło. — Jool pochyliła się do przodu majestatycznie, zgięła kikut nogi, chwyciła swoje szerokie, osłonięte kombinezonem pośladki, rozchyliła je i głośno puściła bąka.
Bzya wybuchnął śmiechem.
Chłopiec spoglądał niepewnie to na niego, to na kobietę.
Potem poczuł w nozdrzach zapach jej wiatrów. Niósł aromat płatków kwiatów.
Wielkolud potrząsnął głową i westchnął.
— Och, nie zwracaj na nią uwagi — to tylko zachęci Jool do dalszych wyczynów. Chcesz jeszcze ciasta piwnego?