Touchstone
Jak wynika z ostatnich informacji, dyskutuje się o tym, czy wysłać wyprawę do Gwiazdy Barnarda. Jest to gigantyczny krok — ludzie mają wyruszyć po raz pierwszy poza system słoneczny. Sam niewiele mogę wnieść do tego tematu — z pewnością nic logicznego lub nawet racjonalnego. Wydaje mi się jednak, że ta dyskusja nie ma sensu.
Wiem, że ta wyprawa i tak dojdzie do skutku. Jeżeli nie teraz, to pewnego dnia. Jeżeli nie na tę gwiazdę, to na inną.
Nadszedł czas, w którym to jest możliwe. Więcej technologicznych przewrotów nam nie potrzeba. Mamy system napędowy: silnik jonowy zasilany energią jądrową, który może pracować bez przerwy całymi latami. Była to ostatnia przeszkoda do pokonania. Jeżeli nie wydarzył się żaden nieszczęśliwy wypadek od czasu wysłania ostatnich sygnałów rozpoznawczych — pierwsza z naszych międzygwiezdnych sond jest już więcej niż w połowie drogi do Alfy Centauri.
Wszystko, cokolwiek jest poza tym potrzebne z urządzeń technicznych, było już od lat dostępne. Potrzebny był nam system urządzeń, zapewniający trwałe naturalne środowisko przez nieograniczony czas, oraz osłona przeciw promieniowaniu, która zmniejszyłaby stopień narażenia życia załogi tak, aby była ona w stanie znieść kilkanaście lat ciągłego naświetlania. Z tym, czym teraz dysponujemy, moglibyśmy wysłać wyprawę do Obłoku Magellana.
Jeszcze jedna rzecz jest niezbędna, ale wydaje mi się, że to już też posiadamy. Ludzie są na ogół tylko ludźmi, nie wątpię jednak, że istnieją zarówno mężczyźni jak i kobiety, którzy — z chęcią! — zgodziliby się poświęcić tej podróży wiele lat swego życia, w pełni zdając sobie sprawę, że narażeni są na śmierć, a nawet gdy żaden wypadek nie przeszkodzi im powrócić, to wszyscy, których znali — nawet ich dzieci — pomrą ze starości przed ich powrotem.
Moglibyśmy zacząć już dzisiaj. Ale właśnie jedna kwestia pozostaje do rozstrzygnięcia — czy ten projekt należy realizować teraz.
Spróbuję wam wyjaśnić mój punkt widzenia. Pierwsze lądowanie na Księżycu w 1969 roku było często porównywane do wyprawy Kolumba odkrywającego Nowy Świat. Stało się to już frazesem. Ja to rozważam w bardziej fundamentalnych kategoriach: wysłanie ludzi na Księżyc było odpowiednikiem czegoś, co się wydarzyło setki milionów lat temu, gdy organizmy żywe po raz pierwszy wyszły z morza na suchy ląd. Nie od razu zostało to uwieńczone sukcesem.
Przeciwnicy takiego przedsięwzięcia — znów powracam do wyprawy ku Gwieździe Barnarda — chcą wiedzieć, ile to będzie kosztowało. Nie chodzi im tylko o pieniądze, nie chodzi im także o ludzki wysiłek, i nawet nie o to, że te środki można by zużyć na jakieś inne, ważniejsze cele.
Dla nich ważne jest zainwestowanie tych wszystkich rzeczy naraz. Pytają więc: czy te koszty się zwrócą? Moja odpowiedź brzmi tak, chociaż może nie w tym sensie, jak to rozumieją księgowi. Dostajesz to, za co płacisz; jeżeli masz ochotę zapłacić, jest to wtedy warte tej ceny.
Niektórzy z was żyją wystarczająco długo, aby móc sięgnąć pamięcią do roku 1969, kiedy pierwsza załoga wróciła z próbkami skał i pyłu leżącego tam, gdzie pozostawili ślady swych stóp. Przypominacie sobie zapewne, jak niektóre z tych próbek rozesłano naukowcom na całym świecie.
Byłem wtedy studentem. Siedziałem właśnie w gabinecie mojego profesora mineralogii, którego nazwiska nie pamiętam, na uniwersytecie, gdzie studiowałem, kiedy ktoś przeszedł przez hali i wetknął głowę do pokoju.
— Joe — powiedział. — Lovejoy wrócił z Houston. Czeka na dole, w sekretariacie instytutu i pyta, gdzie jesteś.
To nie znaczy, że nazywał się rzeczywiście Lovejoy. Nie pamiętam żadnych nazwisk. Po prostu wstawiam nazwisko tam, gdzie się ono powinno znajdować.
Profesor wstał od biurka. — Chodź — powiedział do mnie, i ruszyliśmy wzdłuż korytarza. Lovejoy na pewno dobrze wiedział, gdzie jest profesor, ale my zbyt dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, jaki był powód jego wyjazdu do Houston. Prawdopodobnie gdybym ja przywiózł ze sobą to, co Lovejoy, to też bym się czuł ważny.
Kiedy weszliśmy do sekretariatu, na środku pokoju stał Lovejoy, a wokół niego spora grupa pracowników instytutu. W ręku trzymał coś niewielkiego. Spostrzegł nas od razu. — O, Joe — powiedział do profesora. — Jesteś wreszcie. — Przepchnął się przez tłum. — Idę do domu trochę pospać. Obłędna gonitwa porywa nas w swoje tryby. Wpadłem tylko, żeby to zostawić. Nie mamy czasu do stracenia. Najlepiej od razu zabierz się do roboty.
Podał profesorowi kawałek szklanej rurki wielkości scyzoryka. Była zapieczętowana z obu stron, a w środku, między dwiema zatyczkami ze styropianu, tkwiło coś ciemnego. Profesor wziął do ręki rurkę, jakby to był największy na świecie diament.
Nie zauważyłem, kiedy Lovejoy wyszedł. Naprawdę nie zauważyłem. Pamiętam tylko sylwetkę profesora stojącego z tą rurką w rękach. Był jednym z tych dokładnych, skrupulatnych ludzi, o których można pomyśleć, że są chodzącymi maszynami. Sądzę, że zajął się mineralogią nie dlatego, że go naprawdę interesowała, ale ponieważ była to praca, którą mógł wykonywać z precyzją odpowiadającą jego naturze. W momencie, kiedy trzymał tę rurkę, nie zrobił jednak nic. Nawet się nie poruszył.
Po chwili podszedł do niego jeden z profesorów.
— Dobrze się czujesz, Joe?
Profesor tylko potrząsnął głową i nieco się odwrócił, a wtedy przyjrzałem mu się dokładnie. Próbował nadać swej twarzy zwykły wyraz, ale nie szło mu to nadzwyczajnie — spod szkieł ciekły mu łzy. Nie sądzę, żeby był wtedy w stanie zauważyć coś mniejszego od wojennego okrętu, nie mówiąc już o tym kawałku szkła w ręku.
No cóż, chwyciłem go za ramię i zaciągnąłem z powrotem do gabinetu. Przez cały czas nie odezwał się słowem, a ja nie próbowałem go do tego zmuszać. Kiedy znaleźliśmy się w gabinecie, usiadł przy biurku i położył szklaną rurkę przed sobą na bibularzu. Po chwili ja z kolei zapytałem go, jak się czuje. Powiedział tylko: — Poszukaj Smitha i Jonesa. Poproś ich, żeby tu przyszli,
Smith i Jones byli to młodsi asystenci zespołu naukowego, który miał pracować nad tym właśnie okruchem Księżyca.
Kiedy wychodziłem, przykładał sobie chustkę do twarzy. Później nie widziałem go chyba przez kilka miesięcy. Był zajęty. Kiedy go wreszcie spotkałem, nie rozmawialiśmy o tym, co się stało.
Przypuszczam, że ci z was, którzy nie podzielają moich poglądów co do projektu wyprawy do Gwiazdy Barnarda, nie będą uważali tego incydentu za przekonywający, ani nawet za zrozumiały. Mogę tylko powiedzieć, że dla mnie miał on ogromne znaczenie.
Był to jedyny moment, kiedy ten człowiek stał się w moich oczach prawdziwie ludzki.
Zawsze, kiedykolwiek rozprawia się o nowym przedsięwzięciu, słyszę to samo pogardliwe pytanie — po co? Chodzi o to, co się przez to uzyska. Odpowiedzi jest wiele, ale nie są to odpowiedzi, które zadowalają pytających, żądają oni bowiem usprawiedliwienia czegoś, co, zdaniem tych, których pytają, żadnego usprawiedliwienia nie wymaga — uzasadnia je bowiem sam fakt. Według opinii takich ludzi, a i ja do nich należę, równym nonsensem byłoby pytanie: Dlaczego człowiek ma wyruszać na Sumatrę, Galapagos, czy Tristan de Cunha? Są to odległe zakątki Ziemi. Ich istnienie obchodzi niewielu, poza mieszkańcami ich wybrzeży. Zawsze jednak znaleźli się tacy, których ciągnęło nieodparcie do tych miejsc, dla nie bardziej racjonalnego powodu niż satysfakcja z dowiedzenia się, co tam jest. Chciałbym wierzyć, że zawsze znajdzie się przynajmniej kilku takich ludzi…
Już od czasów Troi i Niniwy, Babilonu i Dilmuru, chyba tylko małoduszni nie bywali poruszeni do głębi opowieściami przywiezionymi przez podróżników.
Kiedy podnoszę wzrok znad swojego biurka — tu, na stacji Ganimeda — mogę zobaczyć przez okno większy rozmiarami od Księżyca, różnokolorowy fragment Jowisza. Nie ma on wpływu na życie wielu ludzi, ma za to przede wszystkim wielkie znaczenie dla mnie.
Przed kilkoma laty, kiedy założono stację na Ganimedzie, przybyliśmy tu z dużą ilością pytań, wielu rzeczy chcieliśmy się dowiedzieć — a odpowiedzi szukaliśmy nie dla celów praktycznych, lecz z czystej chęci poznania.
Wiedzieliśmy, że Jowisz wypromieniowuje w przestrzeń kosmiczną kilkakrotnie więcej energii niż otrzymuje od Słońca. Znajdujemy się tu po to, by dociec, skąd ta energia pochodzi, w wyniku jakiego procesu powstała, i w jaki sposób trafiła ze swego źródła w wyższe warstwy atmosfery planety.
Wiedzieliśmy już teraz, że atmosfera Jowisza zawiera kilka trwałych, charakterystycznych cech, nie będących chyba w stanie stałym, z których największą i najbardziej godną uwagi jest słynna czerwona plama. Nie znamy natury tych osobliwych cech, nie wiemy, co powoduje, że się nie rozpraszają, ani dlaczego unoszą się i zmieniają położenie. Być może nie są to ważne pytania. Przynajmniej w ziemskich kategoriach. Czujemy jednak potrzebę dowiedzenia się.
(Dlaczego? Czy musimy mieć powód?)
A zanim tu przylecieliśmy, mieliśmy powód, żeby wierzyć, że jądro Jowisza jest tak silnie ściśnięte siłami grawitacyjnymi, że własności substancji nie będą przypominały niczego, co kiedykolwiek badano w laboratoriach ziemskich. Szukaliśmy potwierdzenia swoich przypuszczeń, chcieliśmy też odkryć szczególne własności, jakie miałaby substancja w takim stanie — w pół drogi między jądrem świata i sercem gwiazdy.
Znajomość tych rzeczy nie będzie przydatna dla ludzi przyziemnych. Nie będą mieli z tego ani pieniędzy, ani chleba. Dla niektórych jednak, sam się do nich zaliczam, poszukiwanie wiedzy jest tysiąc razy bardziej kuszące niż złoto. Dużo odkryliśmy w ciągu tych kilku lat na Ganimedzie. Dużo było niespodzianek. Jestem pewien, że o kilku już słyszeliście, np. o stereofotografiach czterech poruszających się ruchem wstecznym, zewnętrznych księżyców, które pokazują, że trzy z nich pasowałyby do siebie tak idealnie, jak kawałki obrazkowej łamigłówki. Jaka siła spowodowała ich rozerwanie? I kiedy? Czy czwarty księżyc jest też fragmentem większej masy?
Są także te pseudogóry lodowe — olbrzymie masywy częściowo stałej substancji, sięgające warstwy chmur Jowisza jak morskie bestie prujące powierzchnię wody. Unoszą się tam przez czas jakiś — kilka godzin lub dni — a potem niespodziewanie obracają się jak śpiący w czasie drzemki i znikają z oczu.
Dotychczas zauważono tych pseudogór pięć; jedna miała prawie pięćset kilometrów szerokości. Powierzchnia ich jest ziarnista i łatwo ulega erozji. Zabarwieniem przypominają masę tłuczonego szkła. Nie wiemy, z czego się składają, ani dlaczego unoszą się do góry a potem znikają.
Pytań mamy teraz jeszcze więcej niż na początku. Te, z którymi tu przybyliśmy, pozostały zasadniczo nie rozwiązane. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdziemy na nie właściwe odpowiedzi. Nie jestem zresztą pewien, czy chciałbym znać odpowiedzi.
Bo najważniejszą ze wszystkich rzeczy, jakich się nauczyliśmy, jest ta, którą pojęliśmy już na początku: że w miarę tego jak się uczymy, dowiadujemy się też, jak dużo pozostaje jeszcze do nauczenia. I te odpowiedzi, które wymuszamy na siłę z nieznanego, nie zadowalają w pełni, one bowiem z kolei w naszych myślach podsuwają nam nowe kwestie do rozstrzygnięcia.
Człowiek to zwierzę, które zadaje pytania. Właśnie poszukiwanie odpowiedzi na te pytania, a nie satysfakcja z dowiedzenia się, kusi nas do nowych przedsięwzięć. Jest coś takiego w duszy ludzkiej, co powoduje, że szukamy rozwiązań dla szerokich i różnorodnych zagadnień, nie poddających się łatwo, takich, które wymagają wysiłków całych pokoleń i całego życia tych pokoleń.
Gwiazda Barnarda należy do najbliższych ze znanych nam gwiazd. Oddalona jest od nas o sześć lat świetlnych. Bliżej są tylko bliźniacze gwiazdy Alfa Centauri, i ich towarzyszka Proxima. Gwiazda Barnarda wyróżnia się największym ruchem własnym ze wszystkich znanych gwiazd, tzn. miarą szybkości, z jaką porusza się przez firmament bardziej odległych gwiazd. I wiemy, że Gwiazda Barnarda ma przynajmniej jedną towarzyszkę, zbyt małą, żeby ją można było dostrzec; za małą nawet na to, żeby ją móc nazwać gwiazdą. Jest to planeta — jakiś inny świat. Bardzo możliwe, że jest ich kilkanaście. Zastanawiamy się nad tym, ile lat mogą sobie liczyć te światy i jakie znaczenie miałoby poznanie ich wieku dla określenia wieku naszego systemu słonecznego. A nawet i wieku Wszechświata.
(A może Wszechświat jest wiecznie młody? Lub po prostu wieczny? Czy takim pytaniom można przypisywać jakieś znaczenie? Czy w ogóle powinno się zadawać takie pytania?)
Wypatrujemy Gwiazdy Barnarda jak ludzie na brzegu morza… Zadajemy pytania. Gdy ludzie tam dotrą, zadadzą jeszcze więcej pytań. A oprócz tych pytań jeszcze kilka. Tak to już zawsze bywa.
Kiedy przyjąłem zaproszenie do pracy na Ganimedzie, niektórzy małoduszni Ziemianie nie potrafili tego zrozumieć. Jeden z nich zapytał ironicznie: — Jak ci się wydaje? Co tam w górze znajdziesz?
Dałem mu jedyną odpowiedź, na jaką mogłem się zdobyć. Powiedziałem mu, że nie wiem — że nigdy nie wiemy, na co natrafimy. Nigdy. I właśnie dlatego tam wyruszamy.
Przełożyła Izabella Wagner