Aleksander Gorbowski WIEDZA ZNIKĄD

Fragmenty książki Aleksandra Gorbowskiego Zagadki najdawniejszej historii (księga hipotez), Moskwa 1971

Zagadki driewniejszej istorii


W spuściźnie po wielu najdawniejszych znanych nam cywilizacjach żywych dotąd lub zaginionych pozostały nam z różnych dziedzin pewne zdumiewające informacje, które nie znajdują wytłumaczenia w ówczesnym stanie wiedzy ludzkiej.

Astronomia i kosmogonia

Majowie nie używali koła, nie wynaleźli koła garncarskiego, nie znali żelaza, z zadziwiającą jednak dokładnością określali okresy obiegu ciał niebieskich.

Czas obiegu Ziemi dokoła Słońca wynosi według kalendarza gregoriańskiego 365,242500 doby. Majowie uważali, że długość roku równa się 365,242129 doby. Obecnie przy użyciu najbardziej precyzyjnych narzędzi astronomicznych okres ten ustalono na 365,242198 doby.

Tak więc do ostatnich czasów liczba Majów, którzy nie znali ani teleskopów, ani innych urządzeń i aparatów, była najdokładniejsza!

Długość miesiąca księżycowego określili Majowie z dokładnością do 0,0004 dnia.

Tak samo nieoczekiwanie głęboką wiedzą astronomiczną dysponowali również Sumerowie.

Czas obiegu Księżyca znano w Sumerze z dokładnością do 0,4 sekundy. Długość roku wynosiła 365 dni 6 godzin i 11 minut, co różni się od długości roku, określanej dziś na podstawie najdokładniejszych danych naukowych, zaledwie o 3 minuty. (Nie wiadomo przy tym, czy rzeczywiście jest to pomyłka, czy taka była długość roku ongiś, kiedy dokonywano obliczeń).

Któż jednak i kiedy mógł dokonać tych obliczeń?

Nie wiemy.

Nie wiemy też, skąd grecki astronom Hipparch, który żył przed dwoma tysiącami lat, czerpał wiadomości o orbicie Księżyca określonej przez niego z dużą dokładnością.

Początki tych ważnych wiadomości powinny były, oczywiście, sięgać w nader odległą przeszłość. Istotnie, na jednej z glinianych tabliczek sumeryjskich prócz Księżyca wyobrażone były dwie gwiazdy — alfa i beta konstelacji Bliźniąt. Jak wynika z ich położenia, tabliczka odtwarzała sytuację sprzed 6000 lat.



Według Diogenesa Laertiosa Egipcjanie dysponowali zapiskami o 373 zaćmieniach Słońca i 832 zaćmieniach Księżyca. Obliczenia wykazują, że w celu zarejestrowania tej liczby zaćmień obserwacje należało prowadzić przez co najmniej 10 000 lat. Niektórzy z historyków astronomii odsuwają rozpoczęcie obserwacji jeszcze dalej — do 15 000 lat p.n.e. Pewne dane świadczyłyby o jeszcze wcześniejszej dacie wyjściowej.

W naszych czasach Słońce w okresie równonocy wiosennej znajduje się w gwiazdozbiorze Ryb. Przed dwoma tysiącami lat było w tym okresie w konstelacji Barana, a jeszcze wcześniej, w czasach starożytnego Sumeru — w konstelacji Bliźniąt. Całkowity pozorny obrót sklepienia niebieskiego trwa 25 920 lat.

Liczbę tę możemy wykryć w wielu tekstach sumeryjskich.

Wśród faktów astronomicznych niezbadanym sposobem znanych ludziom przed ich późniejszym odkryciem można wymienić następujący:

W XVIII wieku żył człowiek, znany nam raczej jako pisarz, autor „Podróży Guliwera” — Swift. Interesował się żywo dawnymi naukami, starymi książkami i rękopisami. Czy aby z nich nie zaczerpnął wiadomości o dwóch satelitach Marsa na długo przedtem, zanim się pojawiły wystarczająco silne teleskopy, przez które w ogóle można było dostrzec satelity Układu Słonecznego?

Dopiero w 156 lat po wzmiance Swifta astronomowie odkryli te satelity, przy czym dane o charakterze i czasie ich obiegu opisane przez Swifta były bardzo bliskie rzeczywistym.

W XVI i XVII wieku nauka europejska po długim rozwoju doszła do ważnych wniosków kosmologicznych. Prawda naukowa z trudem torowała sobie drogę. To tu, to ówdzie płonęły stosy inkwizycji. 17 lutego 1600 roku po ośmioletnim więzieniu spalono Giordana Bruna. Stracono go za wypowiedzenie myśli o nieskończoności Wszechświata i wielości zamieszkanych światów, podobnych do naszej Ziemi.

Jednakże na tysiące lat przed nim tę samą myśl (i to nie jako przypuszczenie, ale niezbitą prawdę) wypowiadały teksty piramid, święte księgi starożytnych Indii i Tybetu. Jeden z najstarszych tekstów piramid głosi ideę nieskończoności Wszechświata. Stara zaś księga sanskrycka „Wisznu — purana” mówi wręcz, że nasza Ziemia jest tylko jednym z miliardów zamieszkanych światów Kosmosu. Według tekstów tybetańskich „we Wszechświecie tak wiele jest światów, że nawet sam Budda nie mógłby ich policzyć”. Zgodnie z tradycją buddyjską „każdy z tych światów otacza powłoka błękitnego powietrza albo eteru”.

Archeolog J. A. Masson twierdzi, iż wyobrażenie, że na odległych gwiazdach żyją istoty podobne do ludzi, występowało również w starożytnym Peru. Jego zdaniem tradycja ta wywodzi się z okresu przed panowaniem Inków.

Oczywiste jest, że starożytne ludy informacji tych nie mogły zaczerpnąć z codziennej praktyki i wiadomości odpowiadających poziomowi rozwoju społecznego. Najprawdopodobniej źródło ich znajduje się poza obrębem znanych nam cywilizacji.

Inna grupa faktów świadczy o bardzo wczesnym i również nie wyjaśnionym pojawieniu się wyobrażeń o kształcie Ziemi.

W roku 1633 święta inkwizycja oskarżyła starego Galileusza w związku z jego twierdzeniem, że Ziemia jest kulą, która krąży wokół Słońca.

Kiedyś podobny zarzut ciążył na Kolumbie, który powinien był być wdzięczny losowi, że uszedł żywy z rąk trybunału złożonego z luminarzy uniwersytetu w Salamance. Jednym z zadań owego trybunału było ściganie wszystkich, co ośmieliliby się nawet pośrednio twierdzić, że Ziemia ma kształt kuli.

I znowu przekonujemy się ze zdumieniem, że prawdy astronomiczne, do których się myśl naukowa przybliżała kosztem ofiar i pokonywania takich trudności, już u zarania dziejów zapisane były w świętych tekstach Indii, Egiptu i Ameryki.

Zdaniem wielu badaczy Egipcjanie wiedzieli na przykład, że Ziemia to kula krążąca w przestrzeni. Bogini słońca mówi: „Patrz, ziemia dla mnie jak puzderko. To znaczy ziemia boga dla mnie jak okrągła piłka” (Lejdejski papirus demotyczny). Egipcjanie wiedzieli, że w ruchu swoim Ziemia podlega tym samym prawom, co inne planety — Saturn, Jowisz, Mars, Wenus i Merkury. Słońce zaś, które późniejsza nauka europejska uznała za nieruchome, starożytne teksty egipskie uważały za poruszające się w przestrzeni (rys. 3) i nazywały „kulą pływającą w łonie bogini Nu” (w niebie), jakkolwiek Egipcjanie nie mieli ani narzędzi astronomicznych, ani wiadomości, które mogłyby stanowić podstawę takiego wniosku.

Ślady tak realistycznych wyobrażeń astronomicznych napotykamy również w najwcześniejszych tekstach biblijnych, gdzie mowa jest zwłaszcza o Ziemi wiszącej w próżni „na niczym” (Księga Hioba XVI, 7).



Kabała zaś („Księga Zohar”) mówi: „Cała zamieszkana Ziemia obraca się na podobieństwo kręgu. Jedni jej mieszkańcy znajdują się w dole, inni — w górze. Jeśli w jednych okolicach Ziemi jest noc, to w innych dzień, a kiedy w pewnych miejscach ludzie oglądają świt, w innych zapada zmierzch”. Kabała powołuje się przy tym na jakieś starożytne księgi.

Czy aby nie z tych samych źródeł zaczerpnął informacje i Platon mówiąc o Ziemi jako o ciele kulistym, którego obrót stanowi przyczynę zmian dnia i nocy?

Również Aztekowie wyraźnie zdawali sobie sprawę z ruchu planet i ich kulistości. Przedstawiali planety w postaci okrągłych przedmiotów czy piłek, którymi bawią się bogowie.

Nic dziwnego, że wielu późniejszych odkryć astronomii europejskiej dokonano nie na niebie, lecz… w starożytnych rękopisach. Na przykład Kopernik, którego uważa się za autora koncepcji ruchu Ziemi wokół Słońca, w dedykowanej papieżowi przedmowie do swego dzieła pisał, że ideę ruchu Ziemi zaczerpnął ze starożytnych autorów.

Możliwe, że były to nie zachowane do naszych czasów dzieła, które czytał sławny uczony ormiański z VIII w., A. Szirakaci. Pisał on o kulistości Ziemi, porównywał ją z jajkiem, w którym żółtkiem jest sama Ziemia, białkiem zaś — otaczająca ją atmosfera.

Prawdę o kulistości Ziemi i ciał niebieskich, odziedziczoną przez starożytnych z jakiejś odległej przeszłości, zagubiono potem i zapomniano. Straty takie były oczywiście nieuniknione, tak wysoka wiedza przekraczała bowiem zanadto ogólny poziom wyobrażeń ludzkich.

Ilustracją może być następujący przykład: dopiero w naszych czasach naukowcy udowodnili wieczność i niezniszczalność materii. Trzeba było niezliczonych eksperymentów, uogólnień teoretycznych i filozoficznych oraz wielu pokoleń badaczy, zanim nauka zdołała uchwycić tę myśl, która — jak się okazuje — znana była na długo przed naszą erą. „Chaldejczycy utrzymują — czytamy u Diodora Sycylijczyka — że materia świata jest wieczna i jak nigdy nie powstała, tak nigdy nie ulegnie unicestwieniu”.

Równie niewyjaśnione, nieoczekiwane i powszechne są także niektóre inne kosmologiczne wyobrażenia starożytnych, na przykład o pierwotnym stanie naszej planety przed powstaniem życia.

Pogańscy Słowianie uważali, że początkowo było tylko morze, z którego się z czasem wyłoniła ziemia. Podobne wyobrażenie o pierwotnych wodach wypełniających kiedyś świat spotykamy również u narodów Syberii.

„Rygweda” (Indie) także głosi, że świat powstał z wody, „z wielkiej wody, która wypełniała Wszechświat”.

W starych rękopisach chińskich znajdujemy wzmianki, że na samym początku cała Ziemia oblana była wodą.

We wszystkich tekstach egipskich też mówi się o pierwotnym oceanie, który pokrywał świat i z którego powstało życie.

Takież wyobrażenia mieli również przedkolumbowi mieszkańcy obydwu Ameryk. W świętej księdze „Popul Vuh” czytamy: „Nie było ani człowieka, ani zwierzęcia, ani ptaków, ryb, krabów, drzew, kamieni, jaskiń, wąwozów, traw, nie było lasów; istniało tylko niebo. Powierzchnia ziemi wówczas jeszcze się nie pojawiała. Było tylko chłodne morze i wielki przestwór niebios”.

Analogiczne wyobrażenie o pierwotnym stanie Ziemi mieli również Sumerowie, Asyryjczycy, Polinezyjczycy, Hetyci i starożytni Peruwiańczycy. Jest nader mało prawdopodobne, aby tak jednolita koncepcja kosmologiczna mogła powstać sama przez się w różnych zakątkach Ziemi. Podobnie jak w odniesieniu do innych wiadomości, bardziej prawdopodobne wydaje się przypuszczenie, że istniało wspólne źródło tych wyobrażeń.

Oprócz wymienionych wyżej faktów na rzecz takiego przypuszczenia przemawiają też wiele znaczące i dziwne zbieżności kalendarzowe.

Na Bliskim Wschodzie, w starożytnym Egipcie i Indiach rok dzielił się na 12 miesięcy. Dlaczego jednak podobny podział roku występował nawet po drugiej stronie Atlantyku, w Ameryce Południowej?

Bardziej szczegółowa analiza wykazuje jeszcze dalej idące analogie.

U Majów rok składał się z 360 dni, oprócz których było jeszcze 5 dni feralnych, bezimiennych. W ciągu owych pięciu dni nie obowiązywały prawa, można było nie oddać długu, oszukać itp. Identyczne zwyczaje panowały w starożytnym Egipcie, Babilonii i w Indiach.

Ponadto i w Europie, i w starożytnym Peru rok zaczynał się w tej samej porze — we wrześniu.

Święte podania i mity po obydwu stronach Atlantyku głosiły, że okres istnienia ludzkości dzieli się na cztery epoki, z których obecnie rozpoczęła się ostatnia, czwarta. Każdą z owych epok oznaczano kolorem. Oto jak sobie to wyobrażały różne narody:


Epoka:

I II III IV

Naród:

Grecy Celtowie Hindusi Majowie

Żółty Biały Biały Biały

Biały Czerwony Żółty Żółty

Czerwony Żółty Czerwony Czerwony

Czarny Czarny Czarny Czarny


Z przykrością trzeba skonstatować smutną jednomyślność co do obecnej epoki.


Wiele zbieżności wykazują także różne mity.

Oto, co mówi tekst biblijny o powstaniu różnych języków:

„A Ziemia była jednego języka i tejże mowy. I gdy szli od wschodu słońca, naleźli pole na ziemi Sennaar, i mieszkali na nim… I rzekli: Pójdźcie, zbudujmy sobie miasto i wieżę, której by wierzch dosięgał nieba… I rzekł (Bóg): Oto jeden jest lud i jeden język wszystkich; a poczęli to czynić i nie przestaną od myśli swych aż je skutkiem wypełnią. Przeto pójdźcie, zstąpmy, a pomieszajmy tam język ich, aby nie słyszał żaden głosu bliźniego swego… I przetoż nazwano imię jego (miasta) Babel, iż tam pomieszany jest język wszystkiej Ziemi; i stamtąd rozproszył je Pan po wszystkich krainach”.

Wcześniejsze jeszcze źródło (zapiski babilońskiego kapłana i historyka Berossosa) tak relacjonuje to wydarzenie: „Opowiadają, że pierwsi ludzie, wbiwszy się w dumę ze swojej siły, zaczęli gardzić bogami i uważać się za wyższych od nich. Zbudowali wysoką wieżę na tym miejscu, gdzie się teraz znajduje Babilon. Wieża owa już niemal sięgała niebios, gdy nagle wiatry przyszły na pomoc bogom i zwaliły gmach na budujących go. Rumowisko nazwano «Babel». Do tego czasu ludzie mówili jednym językiem, bogowie jednak sprawili, że odtąd używali różnej mowy”.

To samo zdarzenie opisuje jedna z tolteckich legend z Meksyku: „Kiedy po potopie ocalało niewiele ludzi i kiedy zdążyli się oni rozmnożyć, zbudowali wysoką wieżę… Ale języki ich nagle się pomieszały, nie mogli się już wzajemnie zrozumieć i wyruszyli, by żyć w różnych okolicach Ziemi”.

Podobne mity występują również u wielu innych narodów Ameryki. Charakterystyczna jest tożsamość nazw wieży. U Judejczyków nosiła ona nazwę Ba Bel (stąd Babel), to znaczy „Brama Boga”. W niektórych podaniach zanotowanych w Ameryce wieża nazywa się identycznie: „Brama Boga”.

Twierdzenie, że kiedyś wszyscy ludzie mówili jednym językiem, zawierają nie tylko święte teksty Ameryki i Bliskiego Wschodu. Myśl tę spotykamy także w tekstach sta — roindyjskich, buddyjskich i staroegipskich.

W tym wypadku ważny jest nie stopień prawdziwości informacji, która nie może być sprawdzona przy dzisiejszym poziomie wiedzy (jakkolwiek jedność prą języka ludzkości głosi znana teoria Marra), lecz jej powszechność.

„Wydaje mi się jasne — pisał znany niemiecki badacz Aleksander Humboldt — że zabytki, metody rachuby czasu, systemy kosmogoniczne i liczne mity Ameryki, zaskakująco podobne do koncepcji spotykanych w Azji Wschodniej, wskazują na dawne związki, a nie są po prostu wynikiem ogólnych warunków, w jakich znajdują się wszystkie narody w zaraniu cywilizacji”.

Istnienie jakichś powiązań między bardzo od siebie oddalonymi okolicami świata, nawet w najdawniejszych czasach, rzeczywiście staje się coraz bardziej oczywiste. Kontakty te ciągną się od Azji Południowo — Wschodniej przez Ocean Spokojny do wybrzeży amerykańskich, od brzegów Europy do Jukatanu, od Italii do Ameryki Północnej i Południowej. Właśnie tymi wczesnymi powiązaniami można tłumaczyć zadziwiającą analogię co do owych ważkich wiadomości i pojęć, które spotykamy u narodów oddalonych od siebie o dziesiątki tysięcy kilometrów. Jednakże same kontakty świadczące jedynie o migracji wyobrażeń i koncepcji nie wskazują na pierwotne źródła tych idei i wyobrażeń.

W miarę jak nauka gromadzi coraz więcej informacji i faktów dotyczących przeszłości, hipoteza istnienia jakiejś pracywilizacji zyskuje coraz to nowe potwierdzenia.

„Archeologia i etnografia ostatniego półwiecza — stwierdza jeden ze współczesnych badaczy — wyjaśniły, że starożytne cywilizacje Starego Świata, Egipt, Mezopotamia, Kreta i Grecja, Indie i Chiny, mają początek w jednej podstawie i że ta jedność pochodzenia wyjaśnia jednolitość form ich struktury mitologicznej i rytualnej”.

Geografia

Konstatując dużą dokładność niektórych średniowiecznych map morskich i ich wzajemne podobieństwo, wielu badaczy wysuwa myśl, że wszystkie są tylko kopiami jakiegoś starożytnego oryginału, który nie dotrwał do naszych czasów. Na niektórych z tych map widnieją dość dokładne zarysy ziem i lądów, które zostały odkryte dopiero kilka wieków później. Autorzy owych map sami zaznaczali, że nakreślili je kopiując jakieś dawne mapy przechowywane w Bibliotece Aleksandryjskiej albo pochodzące z czasów Aleksandra Macedońskiego.

Na przykład turecka mapa Hadżi Ahmeda z roku 1559 przedstawia kontury i linię brzegową Ameryki Północnej i Południowej wyprzedzając o całe dwa stulecia podróżników i badaczy, którzy odwiedzili owe okolice (rys. 4).

Zdaniem orientalistów radzieckich L. Gumilewa i B. Ku — zniecowa wiadomość o Ameryce można znaleźć w tekstach tybetańskich pochodzących z drugiego tysiąclecia przed naszą erą.

Istnieje mapa Antarktydy Orontia Finausa sporządzona w roku 1532. Co najmniej dwie okoliczności nie mieszczą się w kanonach ogólnie przyjętych wyjaśnień.


Po pierwsze, zarys kontynentu na mapie Orontia Finausa względnie dokładnie odpowiadają konturom znanym z map współczesnych. Nie da się tego wyjaśnić, wiadomo bowiem, że rejsy do brzegów Antarktydy i naniesienie na mapy jej linii brzegowej nastąpiło znacznie później, dopiero w XIX wieku.



Po drugie, w odróżnieniu od map współczesnych widnieją na owej mapie wyobrażenia rzek i głębokich fiordów, do których te rzeki uchodzą. Ani rzek, ani fiordów na Antarktydzie dziś nie ma. Natomiast właśnie w miejscach oznaczonych na szesnastowiecznej mapie jako rzeki znajdują się dziś lodowce powoli spływające do oceanu. Fakt ten od razu odsuwa przypuszczalną datę sporządzenia mapy w odległą przeszłość, do czasów, kiedy na miejscu lodowców płynęły rzeki. Kiedy to mogło być? W każdym razie nie później niż 4000 lat przed naszą erą, zanim lodowa tarcza Antarktydy całkowicie pokryła ten kontynent.

Inne świadectwa. Znana jest mapa Ptolemeusza, na której Europę Północną pokrywają jakieś białe strefy. Zgodnie z dzisiejszą rekonstrukcją przebiegu ostatniego zlodowacenia, zarysy tych stref pokrywają się z obszarami resztek zlodowacenia. Jeżeli tak jest, obraz przedstawiony na mapie Ptolemeusza odnosi się do okresu nie późniejszego niż 8 tysiąclecie p.n.e.

Matematyka

Do wiadomości pochodzących z nader odległej przeszłości należy oczywiście również niezrozumiale wysoki poziom wiedzy matematycznej starożytnych, także nie stanowiący wyniku ich działalności praktycznej, którą byśmy znali. Pojęcie miliona europejska matematyka przyswoiła sobie dopiero w XIX wieku. Jednakże znali je już starożytni Egipcjanie, którzy mieli nawet odrębny znak do jego oznaczenia.

Liczba „n” znana jest w historii matematyki jako „ludolfina”, od Ludolfa van Ceulen, szesnastowiecznego uczonego holenderskiego, który obliczył stosunek długości okręgu do jego średnicy z dokładnością do 32 miejsc dziesiętnych po przecinku. W Moskwie jednak, w Muzeum Sztuk Plastycznych im. Puszkina znajduje się papirus egipski, z którego wynika, że Egipcjanie dawno znali liczbę „pi”.



Okazuje się atoli, że jeszcze przed Egipcjanami liczbę „K” znali Sumerowie. W Sumerze znane było twierdzenie, które w tysiąc lat później odkrył Pitagoras. Uczeni, kapłani i strażnicy wiedzy starożytnego Sumeru rozwiązywali skomplikowane zadania algebraiczne, równania drugiego stopnia z kilkoma niewiadomymi, trudne zadania na procent składany, a nawet zadania wykraczające poza granice algebry. Oddawali się tym zadaniom wśród dzikości i barbarzyństwa owej epoki. Pisali pałeczkami drewnianymi na wilgotnej glinie, a to, co robili, znacznie przekraczało zarówno praktyczne potrzeby życia codziennego, jak i ogólny poziom wiedzy owej epoki. Znowu napotykamy wybitne wiadomości, które pojawiają się jakby niespodziewanie i odpowiadają poziomowi osiągniętemu przez ludzkość dopiero o tysiąc lat później. Wystarczy stwierdzić, że sumeryjskie teksty klinowe podają szereg matematyczny, którego suma wyraża się liczbą 195 955 200 000 000. Była to liczba, jaką zdaniem specjalistów nauka europejska nie umiała operować nawet w czasach Kartezjusza i Leibniza.

Metalurgia

Wspomina się czasem o jakichś krzewicielach oświaty, którzy nieśli wiedzę w najodleglejsze zakątki świata. Czy nie to właśnie wyjaśnia dziwne cechy epoki brązu w Europie? Jak wiemy, brąz jest stopem miedzi i cyny. Rozumie się samo przez się, że oddzielne stosowanie miedzi i cyny powinno było poprzedzać sporządzenie ich stopu. Przed odkryciem, że przez dodanie do miedzi 1/10 części cyny można uzyskać stop zadziwiającej trwałości, ludzie powinni byli w ciągu tysiącleci posługiwać się wyrobami z miedzi.

W Europie jednak okresu miedzi de facto nie było, a wyroby miedziane są nader rzadkie, natomiast wyroby z brązu pojawiają się znienacka i rozpowszechniają wszędzie.

Nie można wyjaśnić i tego, że pierwsze już wyroby brązowe świadczą o wysokim kunszcie wytwórców, tzn. nie ma danych, że ludzie opanowywali tę sztukę stopniowo. Wykazuje ona od razu wysoki poziom bez żadnych etapów wstępnych.

Wybitny znawca kultury narodów Ameryki Paul Riviere stwierdza, że coś podobnego zaobserwować można także na terytorium Meksyku. Produkcja brązu pojawiła się tam od razu w rozwiniętej formie i dysponowała wielu skomplikowanymi sposobami technicznymi.

Równie jaskrawy przykład może stanowić wytop żelaza. Między pierwszymi próbami jego stosowania a umiejętnością odlewania w formach upływa cała epoka, okres 2–2,5 tysiąca lat. W południowo — wschodniej Azji natomiast sztuka odlewnicza pojawia się nagle, niespodziewanie, jakby przyniesiona z zewnątrz.

Czy informacje te nie są świadectwem, że nie wszyscy ludzie uczyli się sztuki wytapiania i obróbki metali, lecz niekiedy otrzymywali ją gotową? Inne fakty także potwierdzają to przypuszczenie.

Jednym z nich jest uderzające podobieństwo różnych przedmiotów i narzędzi z brązu, znajdowanych przez archeologów w całej Europie. Wyroby te w takim stopniu stanowią swe wzajemne kopie, iż zdaniem niektórych badaczy można by przypuszczać, że wszystkie pochodzą z jednego warsztatu.

Na dowód, że sztuka wytapiania brązu została — być może — przyniesiona z zewnątrz, a nie powstała w wyniku codziennej praktyki i przypadkowych odkryć, można przytoczyć i to, że najbardziej rozwinięte cywilizacje — egipska i mezopotamska, będące pionierami stosowania brązu, same pozbawione były niezbędnego surowca. Wysyłano stamtąd ekspedycje w dalekie kraje: po cynę wyruszano na Kaukaz i Półwysep Pirenejski, gdzie znajdowały się najbliższe jej złoża. Jeszcze dalej na północ leżały obfitujące w cynę Wyspy Brytyjskie, które Fenicjanie nazywali nawet „Wyspami Cynowymi”.

Wiadomości o brązie mogły stanowić część wiedzy, którą przez długi czas monopolizowały zamknięte grupy wtajemniczonych. Nie jest przypadkiem, że w Europie i w innych częściach świata produkcję i obróbkę metali przez długi czas uważano za dziedzinę wiedzy tajemnej — magii. Na przykład w wyobrażeniach starosłowiańskich kowal występuje zwykle jako czarownik, człowiek dysponujący jakąś wiedzą tajemną.

Znany archeolog J. Masson powołując się na dokładną analizę znaleziska stwierdza, że na Wyżynie Peruwiańskiej odkrył starożytne ozdoby odlane z platyny. Platyna jednak ma temperaturę topnienia 1730°, a do jej wytopu potrzebna jest technologia zbliżona do współczesnej.

Do ostatnich czasów za początek epoki elektryczności uznawano powszechnie rok 1786, kiedy to Luigi Galvani wykonał swe słynne doświadczenia. Ale pewne odkrycia archeologiczne zdają się podważać to przekonanie. Podczas wykopalisk nad Tygrysem archeologowie odkryli w ruinach starożytnego miasta Seleucji nieduże polewane naczynia gliniane o wysokości około 10 centymetrów. Znajdowały się w nich żelazne rdzenie i lutowane walce miedziane rozdzielone — jak się wydaje — kwasem. Było to pierwsze znalezisko tego typu i nasunęło się przypuszczenie, że owe tajemnicze naczynia są swojego rodzaju ogniwami galwanicznymi.

Kiedy po starannym zbadaniu spróbowano odtworzyć te ogniwa w stanie pierwotnym, uzyskano prąd elektryczny!

Czy nie kryje się w tym wyjaśnienie kunsztu jubilerów sumeryjskich, którzy umieli pokrywać srebrne wyroby cieniutką warstewką złota? Wobec tego trzeba przyjąć, że już wówczas, u zarania kultury ludzkiej, znana była galwanostegia. W każdym razie w inny sposób nie da się wytłumaczyć wysokich umiejętności starożytnych Sumerów. Jakkolwiek nieprawdopodobne mogłoby się wydawać owo domniemanie jeszcze wczoraj, to jednak dziś uzyskało, jak widzimy, potwierdzenie archeologiczne.

Możemy teraz napomknąć o innym jeszcze fakcie, którego do ostatnich czasów też nie umiano wytłumaczyć. W Chinach znajduje się grobowiec wybitnego wodza Czou — Czu (265–316 r. n. e.). Wyniki analizy widmowej pewnej części ornamentów znalezionych w grobowcu były tak nieoczekiwane, że analizę powtarzano kilkakrotnie. Ornament sporządzony był ze stopu zawierającego 10 % miedzi, 5 % magnezu i 85 % glinu. Obecność aluminium była w najwyższym stopniu niewiarygodna.

Jak wiemy, po raz pierwszy otrzymano aluminium dopiero w roku 1808 stosując w tym celu elektrolizę. Po dziś dzień elektroliza stanowi główny sposób wytwarzania aluminium. Stajemy więc przed alternatywną: albo przed 1600 laty znano inny sposób produkcji, o którym nauka współczesna nic nie wie, na próżno starając się go wykryć, albo już w owych czasach jakaś zamknięta grupa ludzi wiedziała o zjawisku elektrolizy. Możliwość takiego przypuszczenia potwierdza wspomniane poprzednio odkrycie sumeryjskich ogniw galwanicznych.

Medycyna

Wielu wiadomości medycznych zachowanych w dawnych tekstach alchemicznych i magicznych oraz w przekazie ustnym tzw. ludów prymitywnych medycyna współczesna jeszcze nie wyjaśniła.

Krótka notatka pt. „Wielki instynkt” zamieszczona w gazecie „Wieczernaja Moskwa” z dnia 17 lipca 1963 opowiada, że w pewnym domu żyły bardzo ze sobą zaprzyjaźnione suczka i kotka. Kotka urodziła młode, lecz po kilku dniach zginęła. Małymi zaopiekowała się wówczas suczka. Pielęgnowała je troskliwie, a po paru dniach jej sutki zaczęły wydzielać mleko potrzebne do wykarmienia kociąt. Wypadek z punktu widzenia fizjologii — bez precedensu. Jego mechanizm nie jest znany nauce współczesnej.

Niemniej znany jest od dawna. Etnografowie informują o dziwnych sprawach. Wśród Irokezów, Eskimosów i Maorysów nowozelandzkich rozpowszechniony jest następujący obyczaj: kiedy się rodzą dzieci, matki — młode, zdolne do pracy kobiety — nie karmią ich same, lecz z reguły od razu przekazują babkom. Szaman, pełniący rolę plemiennego lekarza, warzy jakieś zioła, po których w piersiach owych starych kobiet pojawia się mleko.

Innym przykładem może być „napój zapomnienia”. Niekiedy po silnym wstrząsie nerwowym lub w wyniku choroby człowiek może całkowicie postradać pamięć. Osobnik taki nie pamięta ani swego imienia, ani przeszłości, nie poznaje krewnych. Nauka współczesna dopiero bada to zjawisko. Jak jednak świadczy wiele źródeł, zjawisko to znano w przeszłości. Chodzi mianowicie o znany alchemikom „napój zapomnienia”, który sprowadzał całkowitą utratę pamięci. Receptę zagubiono dopiero w średniowieczu.

Budownictwo

Możemy wymienić wiele niepowtarzalnych budowli starożytności, których wzniesienie wymagało głębokiej wiedzy inżynierskiej.

Tiahuanaco w Andach zbudowano z olbrzymich kamiennych bloków, których ciężar sięga 200 ton. Najbliższe zaś złoża kamienia, z którego je wyciosano, znajdują się w odległości nie mniejszej niż 5 kilometrów.

W jaki sposób ludzie nie znający koła transportowali takie bloki na znaczne odległości?

W roku 1961 „Prawda” donosiła:

„Wczoraj przybył do Moskwy niezwykły pociąg… na specjalnej 16–osiowej platformie dostarczono ogromny monolit na pomnik, który ma być wzniesiony ku czci K. Marksa na placu Swierdłowa. Transport bloku kamiennego, którego ciężar sięga 200 ton, stanowił zadanie skomplikowane…”

Skomplikowane dla współczesnej techniki!

Tiahuanaco nie jest na kuli ziemskiej jedynym miejscem, gdzie znajdują się takie budowle. Wśród ruin Baalbeku (w dzisiejszej Syrii) znajduje się budowla, której poszczególne monolityczne fragmenty ważą do 1200 ton. W Indiach po dziś dzień oglądać możemy „Czarną pagodę”, 75—metrowej wysokości świątynię. Ciężar jej dachu ze starannie obrobionej płyty kamiennej przekracza 2000 ton! Zdaniem specjalistów współczesna technika budowlana nie uporałaby się nie tylko z pionowym, ale nawet z poziomym przenoszeniem takich ciężarów. Ciężar tego dachu dziesięciokrotnie przewyższa możliwości najpotężniejszych istniejących dźwigów.

Jednym z siedmiu cudów świata starożytnego była aleksandryjska latarnia morska na wyspie Faros. Zbudowano ją na rozkaz Ptolemeusza Filadelfa (III w. p. n. e.). Olbrzymia budowla z białego marmuru wznosiła się na przeszło 100 metrów nad błękitnymi falami morza. Potężne ruchome zwierciadło umieszczone na wieży przez Rzymian w połowie I wieku naszej ery odbijało blask ognia, toteż światło latarni widać było z odległości dziesiątków kilometrów.

Wiele legend krążyło o tej latarni. Arabowie, którzy podbili Egipt w VII w. n. e. opowiadali, jakoby sferyczne zwierciadło dawało się ustawić pod takim kątem, że skupiało promienie słoneczne i mogło zapalać okręty znajdujące się na morzu.

Nigdy byśmy się nie dowiedzieli, jakie imię nosił budowniczy tego zdumiewającego dzieła, gdyby nie jego spryt i zuchwalstwo. Kiedy budowa latarni dobiegała końca, faraon kazał na jednej z marmurowych płyt wykuć napis:

KRÓL PTOLEMEUSZ — BOGOM — WYBAWCOM

DLA DOBRA ŻEGLARZY

Polecenie to wykonano. Faraon obejrzał latarnię, napis, i był pewien, że jego, Ptolemeusza, wspominać będą ludzie przez setki lat.

Minęły jednak lata, płyta popękała i odpadła, architekt bowiem, jak się okazało, wykonał ją nie w marmurze, lecz w zaprawie wapiennej pokrytej marmurowym pyłem. I wtedy spod dawnego napisu ukazały się dumne i zuchwałe słowa głęboko wykute w marmurze:

SOSTRATOS Z KNIDOS

SYN DEKSYPLIANA — BOGOM — WYBAWCOM

DLA DOBRA ŻEGLARZY

Trzeba jeszcze opowiedzieć, jak doszło do zniszczenia olbrzymiej budowli. Port aleksandryjski był najgroźniejszym konkurentem Konstantynopola. Szczególną przewagę dawała Aleksandrii jej latarnia morska. Wypróbowawszy wszystkie metody walki chrześcijański cesarz Konstantynopola uciekł się do iście bizantyjskiego wybiegu. Wspomnieliśmy już, że w owym czasie Egipt i Aleksandrię zajęli Arabowie. Imperator wysłał na dwór kalifa Ali — Walida swojego posła, który przed wyjazdem otrzymał ściśle tajne instrukcje ustne od samego cesarza.

Wkrótce po przybyciu na dwór kalifa poseł przez podstawione osoby zaczął szerzyć pogłoski, że faraonowie w podwalinach latarni ukryli nieprzebrane skarby. Pogłoski te docierały to do jednego, to do drugiego wysokiego urzędnika, a każdy z nich śpieszył szepnąć o tym kalifowi. Kalif długo się powstrzymywał, wreszcie jednak kazał rozebrać latarnię.

Przystąpiono do roboty. Latarnię rozebrano niemal do połowy, zanim kalif zaczął się domyślać podstępu. Spostrzegłszy się polecił odbudować wieżę, lecz to się okazało niemożliwe. Nie udało się znaleźć ludzi wystarczająco biegłych w obliczeniach. Na domiar złego upuszczono ogromne zwierciadło, rozbijając je na okruchy. Nic już teraz nie wskazywało okrętom drogi do portu.

W takim na wpół rozebranym stanie przetrwała latarnia do XIV w., kiedy uległa ostatecznemu zniszczeniu wskutek trzęsienia ziemi. Nikt nie zdołał jej odbudować, gdyż nie dysponowano już wiedzą, z której korzystali starożytni. Według niektórych informacji latarnia na Faros miała wysokość sześćdziesięciopiętrowego domu! Dopiero w naszym stuleciu ludzkość zgromadziła dostateczną wiedzę inżynierską, aby wznosić takie budowle. Ale drapacze chmur buduje się na stalowym szkielecie, którego nie stosowali budowniczowie aleksandryjskiej latarni.


Liczne legendy różnych narodów opowiadają o bogach i bohaterach, którzy żyli w zamierzchłej przeszłości i umieli poruszać się w powietrzu na skrzydlatych rydwanach. Interesujące są zwłaszcza podania staroindyjskie, staroceltyckie i teksty biblijne. Zawierają one dość szczegółowe i realistyczne opisy nie tylko wyglądu zewnętrznego, ale i konstrukcji aparatów latających.

Lotom towarzyszył głośny łoskot. „Kiedy nastał ranek — czytamy w staroindyjskim eposie» Ramajana«— Rama wsiadł do rydwanu niebieskiego, który Pusz — paka przysłał mu z Wiwpiszandy i przygotował się do lotu. Rydwan ten poruszał się sam przez się. Był wielki i barwnie malowany. Miał dwa piętra z licznymi komnatami i oknami… Kiedy rydwan poruszał się w powietrzu, wydawał monotonny dźwięk”. W chwili startu jednak odgłos był inny: „Na rozkaz Ramy ten wspaniały rydwan z głośnym łoskotem uniósł się w powietrze”. Gdzie indziej czytamy, że gdy latający rydwan startował, „łoskot napełniał wszystkie cztery strony widnokręgu”. Pewien stary tekst sanskrycki mówi, że w chwili startu rydwan „ryczy jak lew”.

Niektóre miejsca w Biblii także można rozumieć jako wzmianki o latającym aparacie. Przy lądowaniu aparat ten wydawał ogłuszający łoskot, „dźwięk trąb”.

Podczas lotu widać było ogień. W staroindyjskim eposie jest mowa, że niebieski rydwan błyszczał „jak ogień w letnią noc” był „jak kometa na niebie”, „jaśniał jak czerwony ogień” („Ramajana”), „wprawiała go w ruch skrzydlata błyskawica” i „całe niebo było rozświetlone, kiedy przelatywał” („Mahabharata”).

Latające aparaty, o których, jak się zdaje, wspomina Biblia, także wyrzucały ogień — „ogień trawiący”.

Jeszcze bardziej zaskakujące są zawarte w indyjskich i celtyckich legendach opisy wewnętrznej budowy latających aparatów. Sanskryckie źródło poetyckie poświęca aż 230 strof opisowi konstrukcji latających aparatów i ich zastosowaniu. Przede wszystkim jednak czyni się istotne zastrzeżenie: „O tym, jak sporządzać części latającego rydwanu, nie mówimy nie dlatego, że nic nam o tym nie wiadomo, lecz po to, by zachować to w tajemnicy. Szczegółów konstrukcji się nie podaje, gdyby się bowiem te wiadomości upowszechniły, urządzenia te stosowano by w złych celach”.

Oto, co się mówi dalej o ogólnej budowie latającego aparatu: „Silne i wytrzymałe powinno być jego ciało sporządzone z lekkiego materiału na podobieństwo wielkiego latającego ptaka. Wewnątrz należy umieścić aparat z rtęcią i żelaznym urządzeniem podgrzewającym pod nim. Za pomocą siły, która się kryje w rtęci i wzbudza nośny wicher, człowiek znajdujący się w tym rydwanie może na znaczne odległości przelatywać po niebie w najbardziej zdumiewający sposób. Cztery mocne naczynia na rtęć powinny być umieszczone wewnątrz. Kiedy się je podgrzeje kierowanym ogniem z żelaznych przyrządów, rydwan rozwija siłę gromu dzięki rtęci. I nagle się przemienia w perłę na niebie”.

Tybetańskie księgi święte także opowiadają o latających aparatach porównując je z „perłami na niebie”.

A tak opisuje latający aparat inne źródło sanskryckie „Ghatotraczabadma”: „Był to olbrzymi i straszliwy rydwan powietrzny zrobiony z czarnego żelaza… Był wyposażony w urządzenia rozmieszczone w odpowiedni sposób. Nie ciągnęły go ni konie, ni słonie. Poruszały go urządzenia wielkie jak słonie”. Inne jeszcze źródło mówi, że do budowy takiego aparatu używa się miedzi, żelaza i ołowiu („Samarangana Sutradhara”).

W Wedach występuje nawet specjalny termin oznaczający te aparaty: „wimana” albo „agnihotra”. „Agnihotra to statek, który się unosi w niebo” („Satopatha brahmana”).

Stare legendy celtyckie także opowiadają o latających aparatach zaopatrzonych w jakieś wewnętrzne mechanizmy. Poruszały je „magiczne konie”, które jednak wcale nie były podobne do koni. „Pokrywała je żelazna skóra”, nie potrzebowały paszy, nie miały kości ni szkieletu.

Inną wzmiankę o budowie tych latających aparatów znajdujemy w opisie powietrznego pojedynku bohatera legend celtyckich, Cuchulaina, z jego wrogiem. Podczas starcia Cuchulainowi udało się wyrzucić z rydwanu przeciwnika dwa białe przedmioty „ogromne jak kamienie młyńskie”. Pozbawiony tych przedmiotów rydwan powietrzny „runął na ziemię z grzechotem padającej zbroi”.

I w podaniach celtyckich i staroindyjskich mówi się o latających aparatach wyposażonych w odpowiednie urządzenia unoszące je w powietrze.

Starożytni Grecy opowiadają o Hiperborejeżykach, jakimś narodzie żyjącym na północy, gdzie słońce wschodzi tylko raz w roku. Hiperborejczycy również jakoby umieli latać.

Nawiasem mówiąc, wśród Ariów, którzy przynieśli do Indii wiadomości o latających aparatach, także zachowały się wspomnienia o owych odległych czasach, kiedy słońce wschodziło nad nimi tylko raz w roku.

Przed kilku laty na płaskowyżu w Andach odkryto tak zwane „drogi Inków”. Zdjęcia lotnicze wykazały, że są to nie tyle drogi, ile system olbrzymich, regularnie ukształtowanych figur geometrycznych, widzialnych tylko z określonej wysokości. Boki trójkątów i linie równoległe nienagannej precyzji ciągną się na 10–15 kilometrów! Niektóre figury powtarzają się w ściśle określonej kolejności. Wielu uczonych jest zdania, że w Andach znajduje się największy kalendarz astronomiczny świata, gdzie kierunek i długość linii wyrażają różne prawa astronomiczne i drogi ruchu gwiazd.

Czy mamy prawo przypuszczać, że owe gigantyczne, widzialne tylko z wysokości figury mogły mieć jakiś związek z latającymi aparatami? Jak się okazuje, również w Ameryce możemy się spotkać z zastanawiającymi zjawiskami.

Święta księga Indian Kicze „Popul Vuh” opowiada o czterech praojcach tego narodu, którzy zobaczywszy na niebie „coś”, zaczęli się spiesznie, żegnać z rodzinami i weszli na szczyt góry. Ludzie ci, jak głosi tekst, „bezpośrednio potem znikli tam, na szczycie góry Jacawiz. Żony i dzieci ich nie pochowały, gdyż nie było wiadomo, gdzie znikli”.

W Ameryce Środkowej zachowało się podanie o jakiejś potężnej władczyni, zwanej „Latającą tygrysicą”, która przyniosła ludziom wiedzę. A po pewnym czasie kazała się zanieść na szczyt góry, gdzie „znikła wśród gromów i błyskawic”.

Wśród tak zwanych „niejasnych miejsc” tekstów biblijnych także są wzmianki o jakichś — być może — latających aparatach, również jakoby lądujących na szczytach gór. „I już był przyszedł trzeci dzień a zaranie zaświtało: alić oto poczęły być słyszane gromy, i łyskać się błyskawice, a obłok bardzo gęsty okrywać górę, a brzmienie trąby im dalej, tym więcej się rozlegało… A wszystka góra Synaj kurzyła się: przeto iż był Pan zstąpił na nią w ogniu, i występował dym z niej jako z pieca… A głos trąby z lekka się bardziej rozlegał…” Dopiero po tym, jak istota, zwana „Bogiem”, przybyła na górę i obłok (dym) się rozwiał, Mojżesz z kilku towarzyszami weszli na szczyt góry.

Może później, korzystając z „zakazanych” wiadomości, wtajemniczeni wyżsi kapłani sami czynili próby zbudowania aparatów latających i innych. W każdym razie tylko tak można wyjaśnić kilka dziwnych wieści, jakie do nas dotarły—

W pewnym rękopisie egipskim, napisanym na 15 wieków p. n. e. i zawierającym oficjalną kronikę panowania Totmesa III, mówi się, że ku przerażeniu wszystkich „w 22 roku, w trzecim miesiącu zimy, o szóstej godzinie dnia pojawił się na niebie ogromny przedmiot regularnych kształtów, który się powoli poruszał na południe”.

Mniej więcej na ten sam okres przypada irańska wzmianka o jakimś człowieku, co zbudował skomplikowany aparat latający i latał na nim w powietrzu.

Inny wypadek zdarzył się w roku 1290. W łacińskim rękopisie jednego z klasztorów angielskich czytamy, że kiedyś nad głowami wystraszonych pastuchów pędzących drogą klasztorne stado „pojawiło się olbrzymie, owalne srebrzyste ciało, podobne do dysku, które powoli przeleciało nad nimi powodując wielkie przerażenie”.

Czyż nie o podobnych aparatach pisał uczony i filozof Roger Bacon (1214–1294), wtrącony do więzienia za hołdowanie „naukom tajemnym”? „Nauka umożliwia zbudowanie aparatów mogących rozwijać ogromne prędkości, bez masztów i nie potrzebujące więcej niż jednego człowieka do kierowania”. Bacon podkreślał, że takie urządzenia poruszają się bez pomocy zwierząt. „Można także stworzyć aparat — pisał — zdolny poruszać się w powietrzu z człowiekiem wewnątrz”.

W tekstach staroindyjskich, które wspominają o latających aparatach, jest także mowa o wysokości lotu. Aby pokazać, jak wysoko wzniósł się bohater na swoim powietrznym rydwanie, nie znany nam autor mówi, że wzleciał on „ponad królestwo wiatrów”.

Czy możemy sobie pozwolić na myśl, że przedstawiciele jakiejś dawnej cywilizacji ziemskiej dysponowali wystarczającą wiedzą, aby próbować dotrzeć do innych planet? Trudno w to uwierzyć. A jednak…

„Za pomocą tych aparatów (urządzeń, konstrukcji) — czytamy w sanskryckim rękopisie — mieszkańcy Ziemi mogą się unosić w powietrze, a mieszkańcy nieba — opuszczać na Ziemię”. W innym miejscu tegoż rękopisu jest mowa o tym, że rydwany powietrzne mogą latać zarówno w „okolicach słońca”, jak i w „przestworzach gwiezdnych”.

Jak głoszą legendy, rydwany powietrzne starożytnych Celtów także mogą się unosić w niebo, tam, gdzie się znajdują dziwne kraje, „pałace bogów”.


W „Mahabharacie”, starożytnym eposie indyjskim, którego tekst pochodzi sprzed 3000 lat, mówi się o jakiejś straszliwej broni.

„Wypuszczony został błyszczący pocisk, jaśniejący ogniem bez dymu. Gęsta mgła okryła nagle wojsko. Wszystkie strony świata zasnuł mrok. Zerwały się złowieszcze wichury. Chmury z rykiem wzniosły się w niebieskie wysokości… Nawet słońce jakby zawirowało. Zdawało się, że świat osmalony żarem tej broni ogarnęła gorączka. Słonie oparzone płomieniem oręża uciekały zdjęte przerażeniem”. Dalej mowa jest o tysiącach rydwanów, o spalonych ludziach i słoniach, spopielonych na miejscu straszliwym wybuchem. „Nigdy nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy nic, co dorównałoby tej broni”.

Broń ta „podobna była do ogromnej, żelaznej strzały, która wyglądała jak olbrzymi wysłaniec śmierci”. Aby unieszkodliwić taką „żelazną strzałę”, której nie użyto, bohater kazał ją rozdrobnić i zemleć na proch. Lecz nawet to nie wystarczyło do całkowitego usunięcia niebezpieczeństwa. Rozdrobnione resztki kazał zatopić w morzu.

Czynności tego rodzaju trudno wytłumaczyć, jeśli się przyjmie, że chodzi jedynie o gigantyczną rakietę prochową. Nie sposób również wyjaśnić postępowania wojowników, którzy ocaleli po wybuchu tego pocisku. Bitwa jeszcze trwa, lecz wszyscy, co znaleźli się w sferze wybuchu, biegną spiesznie do pobliskiej rzeki, aby opłukać swą odzież i broń.

W Indiach oręż ten zwał się „orężem Brahmy” albo „płomieniem Indry”, w Ameryce Południowej — „maszmak”, w mitologii celtyckiej „sztuką gromu”. Podobnie jak moc broni współczesnej, „sztukę gromu” mierzono w jednostkach „sto”, „pięćset” lub „tysiąc”, co oznaczało przybliżoną liczbę ludzi, których unicestwiał wybuch. Te same podania mówią o jakiejś broni, zwanej „okiem Balora”. Był to aparat tak skomplikowany, że uruchomienie go wymagało współpracy aż czterech ludzi.

„Mahabharata” tak mówi o działaniu tej broni: „Kukra zaczął rzucać na miasto błyskawice ze wszystkich stron”. To jednak było mało, toteż „wypuszczono pocisk, który krył w sobie siłę całego wszechświata”, i gród stanął w ogniu… „Błysk był jasny jak 10 000 słońc w zenicie”. W naszych czasach ludzie, którzy widzieli błysk wybuchu jądrowego, także porównują go z blaskiem słońca. Książka Younga nosi nawet tytuł „Jaśniej niż tysiąc słońc”.

W innych źródłach broń ta nosi nazwę „błyskawic” lub porównywana jest z błyskawicami. Możliwe, że to nie tylko przenośnia oddająca jedynie wrażenie wzrokowe. Ostatnie badania świadczą o realności takiej broni. Czasopismo angielskie „Discovery” informuje, że obecnie wiele laboratoriów wojskowych prowadzi gorączkowe badania właśnie w tym kierunku. Sztuczne pioruny kuliste, które w okamgnieniu będą godzić w ‘cel, zamierza się stosować zarówno w roli broni zaczepnej jak i odpornej, a także do niszczenia rakiet w locie.

Można przypuszczać, że wszystkie wspomniane świadectwa starożytnych kryją jakieś ziarno prawdy.

Niektóre znaleziska archeologiczne mogą być interpretowane jako potwierdzenie treści przedstawionych wyżej podań. Mury twierdz Dundalk i Ekoss w Irlandii noszą ślady oddziaływania temperatury tak wysokiej, że stopieniu uległy granitowe głazy. Temperatura topnienia granitu przekracza tysiąc stopni. Uprawnia nas to do wysunięcia przypuszczenia, że właśnie tam zastosowano straszliwą broń celtyckich legend.

Inny ślad możliwego zastosowania tej broni odkryto niedawno w Azji Mniejszej podczas odkopywania ruin Hattuszas — stolicy starożytnych Hetytów. Miasto uległo ongiś zniszczeniu wskutek wysokiej temperatury niewiadomego pochodzenia. Zdaniem archeologa Bittela, choćby w mieście przechowywano dowolnie wiele materiałów palnych, zwykłe pożary nigdy by nie zdołały wytworzyć takiej temperatury. Ceglane mury domów uległy stopieniu w twardą czerwoną masę. W mieście nie ma żadnego domu, świątyni czy ściany, które uniknęłyby straszliwego żaru. Powołując się na wyniki wykopalisk archeologicznych C. Ceram pisze: „Aby doszło do takiego stanu, miasto musiałoby płonąć przez wiele dni, a może i tygodni”.

W innej okolicy Bliskiego Wschodu, na terenie dawnego Babilonu, zachowały się ruiny wieży, wznoszące się dziś jeszcze na 46 m. Jest to wieża króla Nimruda, którego Józef Flawiusz nazywał budowniczym wieży Babel. Na tej podstawie niektórzy badacze uważają owe ruiny za pozostałości legendarnej budowli.

Jak głosi legenda, właśnie tu Bóg, „zstąpiwszy”, poraził budowniczych wieży rozpraszając ich później po całej ziemi. Jednakże nie tylko możliwy związek z podaniem biblijnym zainteresował archeologów. Znaleźli oni tam te same ślady wysokiej temperatury, co w Dundalk i Hattuszas. „Niepodobna znaleźć wyjaśnienia — pisze jeden z badaczy — skąd się wziął taki żar, który nie tylko rozpalił, ale i roztopił setki palonych cegieł, osmalił cały korpus wieży i wszystkie jej gliniane ściany”.

Brak jakiegokolwiek racjonalnego wytłumaczenia podobnych znalezisk zmusza zwykle badaczy do samego tylko stwierdzenia i opisu odkrytych faktów.

Wzmiankę o jeszcze jednym miejscu, gdzie — być może — zastosowano ową hipotetyczną broń, znajdujemy u Strabona, który pisze w swojej „Geografii”, że w rejonie Morza Martwego znajdują się skały obtopione nieznanym ogniem. Znane są również inne, równorzędne może z opisanymi fakty, które badacza zapędzają w ślepą uliczkę. Wystarczy wspomnieć o znalezieniu w Indiach szkieletu ludzkiego o radioaktywności 50–krotnie przekraczającej normalną. Aby związki wykryte w szkielecie miały tak wysoką promieniotwórczość, człowiek ten, zmarły przed 4 tysiącami lat, musiał przez długi czas spożywać pokarmy, których radioaktywność setki razy przekraczała normalną.


Wyliczanie niepospolitych faktów i dowodów wiedzy, jaką dysponowali starożytni, można by kontynuować.

Niewytłumaczalność większości z nich skłania do przypuszczenia, że były to ułamki wiedzy nagromadzonej przez ludzi jeszcze przed katastrofą, którą tradycja egipska nazywała „unicestwieniem ludzkości”.

Gdzież poszukiwać kolebki owej domniemanej pracywilizacji? Czas i żywioły uczyniły wszystko, byśmy dziś nie mogli znaleźć na to odpowiedzi. Musimy się jednak zdumiewać, jeśli zdarzenia o wiele bliższej nam rzeczywistości historycznej okazują się zapomniane, a wiedza o nich zagubiona. Po całych narodach i państwach nie pozostaje czasem nic prócz nazwy przypadkowo wspomnianej w którymś ze starożytnych tekstów.

To, co pozostało po drugiej stronie linii wyznaczonej przez domniemaną katastrofę, jest zasłonięte przed naszym wzrokiem. Jedynie pośrednie informacje, co prawda dość doniosłe, pozwalają nam przypuszczać, że istniało tam coś więcej niż odziany w skóry łowca mamutów.

Poszukiwanie kolebki tej hipotetycznej cywilizacji komplikuje się tym bardziej, że w ciągu tysiącleci dzielących nas od przypuszczalnego jej istnienia wiele fragmentów lądu pogrążyło się w morzu. Takie zatopione lądy, obejmujące zapewne znaczne terytoria, istniały jeszcze za pamięci ludzkiej np. na Atlantyku. O jakimś lądzie na Oceanie Atlantyckim pisze Platon. Zgodnie z jego relacją owa olbrzymia wyspa „skutkiem trzęsień ziemi się zapadła i zrobiło się z niej błoto nie do przebycia dla tych, którzy stąd wypływają na tamto morze — drogi już nie ma tamtędy”[3]. Platon powołuje się przy tym na greckiego filozofa Solona, który odbył podróż do Egiptu i wiadomości te uzyskał od kapłanów egipskich.

Grecki filozof Krantor z Soloi (IV–III w. p. n. e.) widział w czasie swego pobytu w Egipcie kolumny, na których zapisana była historia ogromnej wyspy zatopionej na Oceanie Atlantyckim.

Wielu współczesnych badaczy łączy zatopienie lądu w Atlantyku z pewnym kataklizmem związanym być może z tymi katastrofalnymi wydarzeniami, o których tu mowa. Bez wątpienia już w czasach historycznych w rejonie Atlantyku następowały kolejne zatopienia jakichś resztek lądu. Potwierdzeniem takiego przypuszczenia byłoby i to, że wielu starożytnych historyków i geografów wspomina nie o jednej wyspie, lecz leżących na zachód od Słupów Herkulesa wielkich wyspach Kronos, Posejdonos i in., które się także stopniowo pogrążyły w oceanie.

Wiadomości o jakichś ziemiach, które stanowią teraz dno morza, spotykamy i wśród mieszkańców wysp Oceanu Spokojnego. Na przykład podania mieszkańców wysp leżących na południowy zachód od Nowej Zelandii mówią, że w dawnych czasach ocean pochłonął ziemię Ka — houpo — o — Kane (Ciało boga Kane). W mitach polinezyjskich często pojawia się jakaś „Wielka Ziemia”. Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej opowiadają o zatopionych w oceanie ziemiach Motu — Mario — Hiwa.

Świadectwom tym odpowiadają znaleziska archeologiczne. W sąsiedztwie wyspy Ponape (Karoliny) odkryto np. ruiny sporego miasta, na wpół zanurzone w morzu. Podobnie jak na Atlantyku, pogrążanie się lądu w Pacyfiku trwało oczywiście dłuższy czas.

Mamy również wiadomości o jakichś zaginionych lądach na Oceanie Indyjskim. U starożytnych autorów znajdujemy wzmianki o jakimś przesmyku łączącym ongiś Indie z Afryką. O jakiejś wielkiej wyspie na Oceanie Indyjskim na południe od równika pisał Pliniusz. O resztkach lądu na Oceanie Indyjskim wspominali jeszcze średniowieczni historycy arabscy.

I te świadectwa znajdują potwierdzenie w odkryciach ostatnich lat. Na przykład wielu językoznawców doszukuje się podobieństw między drawidyjskimi językami południowych Indii a językami wschodniej Afryki. Flora i fauna tych okolic również przemawia za tym, że w tych okolicach istniały ongiś rozległe obszary lądowe. Na Madagaskarze występuje dziesięć gatunków lemurów, które poza tym spotyka się tylko w Indiach. Jak jednak wiemy, lemury nie umieją pływać i nie mogły przebyć oceanu. Dwadzieścia sześć gatunków roślin, które można znaleźć na Madagaskarze, rośnie ponadto w jednej jeszcze okolicy — w południowej Azji, brak ich natomiast w najbliżej Madagaskaru położonej Afryce. A dziewięć innych roślin Madagaskaru odkryto aż w odległej o tysiące kilometrów Polinezji.

Niewyraźne wspomnienia o lądzie pośród Oceanu Indyjskiego, o legendarnym kontynencie Lemurii można odnaleźć także w historycznych tradycjach ludów Azji Południowej. „Tamilaham, czyli ojczyzna Tamilów — stwierdza pewien historyk indyjski — w zamierzchłej przeszłości znajdowała się na południu wielkiej wyspy Nawalam, która była jedną z pierwszych ziem, jakie się pojawiły w pobliżu równika. Tam też znajdowała się Lemuria, zaginiony kontynent, kolebka cywilizacji ludzkiej”.

Nie mamy wystarczających danych, aby twierdzić, że najbardziej prawdopodobnym terenem cywilizacji wyjściowej był właśnie ten rejon, a nie np. Atlantyk czy Pacyfik z jego zatopionym lądem, nie odczytanym piśmiennictwem, dziwnymi posągami i nie mniej dziwnymi mitami.

Jakkolwiek nieprawdopodobne zdawać się mogą powyższe wiadomości, to jednak skłaniają one do poszukiwania śladów zarówno hipotetycznej katastrofy, jak i pracywilizacji, z której dorobku czerpały starożytne kultury naszego globu.


Przełożył Bolesław Baranowski

Загрузка...