Jan raz jeszcze przetrawiał wszystko, co zdołał sklecić z domysłów i strzępków informacji, jakie wyłowił z rozmów przeprowadzonych na stacji. Szajka Aldeza najwyraźniej traciła szansę. Ich plany, pomyślane jako błyskawiczna akcja, dawały dobre perspektywy powodzenia. Niespodziewane przeciągnięcie się sprawy kładło ją zupełnie. Aldez przegrywał wyścig z czasem, ponieważ stary Molton okazał się człowiekiem twardym i zawziętym. Teraz nawet próby torturowania Moltona przyniosłyby Aldezowi więcej szkody, niż pożytku, bo stanowiłyby dodatkowe obciążenie przed sądem.
Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, Aldezowi musi zależeć na tym, by nie zostawiać za sobą krwawych śladów. Myśl o tym pozwoliła Janowi odprężyć się nieco i przespać spokojnie. Kiedy się obudził, nowa myśl zepsuła mu ten dobry nastrój. Rozmyślając nadal nad celem, w jakim wysłano go tutaj, uprzytomnił sobie, że być może major chciał w ten sposób zdobyć świadka zamiarów Aldeza, aby przed sądem oskarżyć go nie tylko o porwanie kosmolotu… Jako tego drugiego po Moltonie świadka, Aldez mógłby chcieć pozbyć się Jana. Ostatecznie nie ma żadnego dowodu na to, że Jan dotarł do Arthemis… Całe śledztwo oparłoby się na zeznaniach Moltona, a to zbyt mało dla skrupulatnego sądu.
„Ale, wreszcie, major gwarantował mi w pewnym sensie bezpieczeństwo!” — pocieszył się Jan i zaczął rozmyślać, co by tu jeszcze powiedzieć Aldezowi, by do reszty zmącić jego i tak już zachwianą wiarę w sukces jego planów.
Raz jeszcze wrócił myślą do tej sprawy sprzed lat pięćdziesięciu. W miarę jak o tym rozmyślał, coraz to nowe strzępy informacji, napływające z jakichś zakamarków pamięci, uzupełniały obraz tamtych wydarzeń.
W kilka lat po podpisaniu układu o powszechnym i całkowitym rozbrojeniu, zniszczono, rozmontowano i unieszkodliwiono wszelkie środki masowego rażenia, głowice nuklearne, rakiety dalekiego zasięgu, wyrzutnie, miny atomowe… Jak wyrzut sumienia ludzkości pozostały jeszcze tylko te najgroźniejsze, najpotworniejsze w swych założeniach środki zniszczenia: najnowsza, tajemnicza i straszliwa broń, zwana potocznie „bronią D”, od słowa „dezintegracja”. Broń ta, której działanie opierało się na anihilacji materii, nie została nigdy nawet wypróbowana, jednak nikt nie miał wątpliwości co do jej koszmarnych skutków. Jak mówiono, sami twórcy tej broni przerazili się swego dzieła.
Jak wynikało ze skąpych informacji, które przeciekły do publicznej wiadomości, bomby „D” mogły samodzielnie pokonywać praktycznie dowolne odległości, korzystając z energii napędowej pochodzącej z anihilacji zawartego w nich ładunku stabilizowanej antymaterii. Mogły służyć jako pociski transkontynentalne, jako bomby orbitalne… Ich siła rażenia przekraczała wielokrotnie to, co osiągnięto kiedykolwiek: mogły służyć do niszczenia całych krajów, być może nawet i kontynentów. Trzeba przyznać, że jedyną wprawdzie, ale za to decydującą korzyścią wynikającą z tego szatańskiego wynalazku było właśnie przyśpieszenie pełnego rozbrojenia…
W ogłoszonym wówczas komunikacie Międzynarodowej Komisji Rozbrojenia odnotowano:
— „Broń — «D», w ilości 372 jednostek, ze względu na swe właściwości jest z natury rzeczy niezniszczalna i nie istnieje żaden sposób jej unieszkodliwienia lub wykorzystania w innych, niż niszczycielskie, celach. Z uwagi na to, wymienione jednostki broni «D» zostaną zabezpieczone w sposób specjalny w terminie późniejszym. O dokonaniu tego społeczeństwo zostanie poinformowane osobnym komunikatem”.
Komunikat ów ukazał się w kilka lat później. Brzmiał mniej więcej tak:
„Dokonano zabezpieczenia ostatnich 372 jednostek broni masowego rażenia. Broń ta została ukryta na powierzchni Księżyca. Operacja taka okazała się najkorzystniejsza z punktu widzenia bezpieczeństwa. Bez ingerencji człowieka broń ta nie zagraża w żadnym stopniu mieszkańcom Ziemi oraz osobom przebywającym na Księżycu.
Ze względu na bezpieczeństwo i zachowanie w tajemnicy miejsca ukrycia tej broni, operację przeprowadzono przy użyciu zdalnie sterowanych maszyn roboczych, którymi kierowali trzej przedstawiciele różnych armii, wybrani spośród kadry oficerskiej i podoficerskiej. Ich nazwiska i podpisy figurują pod protokołem, wieńczącym chlubne dzieło powszechnego rozbrojenia. Są to: major Davis Kerman, starszy sierżant Jack Molton i kapral Wiktor Dali.
Po podpisaniu protokołu, wymienione osoby zostały zaprzysiężone i zobowiązane do zachowania tajemnicy w sprawach związanych z przeprowadzoną operacją. Sporządzono formalne akty zgonu trzech uczestników akcji, którzy następnie otrzymali dokumenty opiewające na inne nazwisko i dane personalne dla uniknięcia komplikacji w ich życiu prywatnym, wynikających z możliwości wywierania na nich jakichkolwiek nacisków, zmierzających do wydobycia z nich tajemnicy.
W ten sposób zakończona zostaje ostatecznie sprawa unieszkodliwienia broni «D», która spoczywać będzie po wiek wieków pod powierzchnią księżycowego gruntu”.
Jan nie pamiętał oczywiście dokładnej treści tych komunikatów, ale to, co zdołał sobie przypomnieć, wystarczyło dla wyprowadzenia stąd dalszych konsekwencji; posiadłszy broń „D”, banda Aldeza mogłaby trzymać w szachu cały glob ziemski. Aldez był bez wątpienia szaleńcem, planując tak potworne przedsięwzięcie. W szaleństwie swym jednak mógłby posunąć się dowolnie daleko…
Jan postanowił podtrzymywać w umyśle Aldeza gasnącą nadzieję powodzenia, licząc, iż w ten sposób uśpi jego czujność. Przecież Kosmopol musi wreszcie zacząć działać! Sprawa na pozór utknęła na martwym punkcie, ale Jan usilnie wierzył, że coś się wreszcie stanie.
— Słuchaj — powiedział, gdy Aldez zajrzał do jego pokoju. — Myślę, że jesteś górą. Przemyślałem sobie wszystko. Jeśli cokolwiek powiem, to nie z sympatii dla ciebie, ani też nie dlatego, aby poprzeć twoje zamierzenia. To wynik czystej kalkulacji. Musisz mi jednak zagwarantować bezpieczeństwo.
— Zgoda. Jakich chcesz gwarancji?
— Jeśli to, co powiem, będzie dla ciebie prawdopodobne i dające się sprawdzić, pozwolisz mi stąd odjechać. Masz Moltona, to ci wystarczy. Rozgrywaj sobie z Kosmopolem swoją grę nerwów. Ja wyłączę się z tej sprawy.
— Pomyślimy o takiej możliwości — powiedział Aldez wykrętnie.
— Więc dobrze. Ostatecznie nie mam nic do stracenia. Miałem jeszcze jedno zadanie: uprzedzić Moltona, by nie zdziwił się, gdy tutaj zjawi się jego wnuk.
Aldez wytrzeszczył oczy, patrząc na Jana z najwyższym zdumieniem.
— On… tutaj?
— Tak. Miało to być następnym etapem planu Kosmopolu. Młody Binx byłby tu bezpieczny przed waszymi poszukiwaniami. Major zdawał sobie sprawę z tego, że będziecie się starali szukać go po całym Księżycu. Z drugiej strony obawiał się, czy Molton nie da wiary waszym pogróżkom i rzekomym dowodom na to, że jego wnuk jest w rękach twoich ludzi. Dopóki młody Binx byłby tu, u was, nie rozpoznany, stary miałby pewność, że wnuk jest względnie bezpieczny… A przy tym, w razie akcji ze strony Kosmopolu, moglibyśmy obaj ochraniać Moltona tu, w stacji. Chodziło jedynie o to, by stary nie rozpoznał wnuka zbyt ostentacyjnie mimo charakteryzacji. Miał go poznać, lecz nie przyznawać się do tego…
— Przecież to czyste szaleństwo! — prychnął Aldez. — To nie może być prawdą! W jaki sposób młody Binx mógłby się tu dostać?
— A ja w jaki sposób się tu dostałem? Miał wyruszyć jak ja, z ekipą techniczną. Powinien tu być za kilkanaście godzin. W Kosmopolu wiedzą, że żaden z was nie zna młodego Binxa osobiście, ani nawet z widzenia. Potraktowalibyście go tak samo jak mnie i dalej szukali go po Księżycu. Kosmopol potrzebował tego czasu, tej zwłoki, do podjęcia jakiejś radykalnej akcji, ale o niej już naprawdę nie potrafię ci niczego powiedzieć.
— Dlaczego zdecydowałeś się powiedzieć mi o tym?
— Mówiłem już: chcę stąd wyjechać, zanim rozegra się finał tej całej sprawy. Boję się po prostu.
— To prawdopodobne… Gdzie zatem jest obecnie młody Binx?
— Myślę, że w stacji Thais, gdzie byłem poprzednio. Jutro tu będzie.
— Nie bardzo ci wierzę, ale sprawdzić można.
— Jeśli chcesz, przekonam cię zaraz o tym, że to prawda. Aby młody Binx wiedział z całą pewnością, w której stacji nas zastanie, pozostawiałem przed każdą stacją, którą odwiedzałem, pewien znak. Znak ten usuwałem opuszczając stację. Przed Arthemis znak ten pozostał.
— Jak wygląda i gdzie go umieściłeś?
— Około kilometra stąd, na prawym skraju drogi. Kawałek irchowej szmatki.
— Zaraz to sprawdzimy. A poza tym, aby nie dać twojemu majorowi tego upragnionego czasu, przy łapiemy młodego Binxa w Thais, o ile oczywiście mówisz prawdę. Moi chłopcy będą tam za kilka godzin.
Do pokoju wszedł Heron i szepnął coś do ucha Aldezowi. Ten w pierwszej chwili żachnął się i kazał mu się wynosić, ale po kilku sekundach dotarło widać do jego świadomości to, co usłyszał.
— Co mówisz? — warknął. — Jakie szczury? Tu, na Księżycu, szczury?
— Naprawdę, szefie! O, proszę!
Heron wyszedł na chwilę i wrócił niosąc za ogon spasionego rudego gryzonia. — Przed chwilą go zatłukłem w magazynie przy skrzyniach z żarciem. Jak tak dalej pójdzie, to…
— Dobrze, załatw to jakoś. Zobacz, czy nie ma ich więcej. I powiedz chłopcom, że za chwilę wyjeżdżamy. Niech przygotują oba pojazdy, nasz i ten, którym on przyjechał.
Heron popatrzył ze zdziwieniem na szefa, ale o nic nie pytając wyszedł ze swoim szczurem.