Henry Slesar PO…

After


LEKARZ. Doradca do spraw zatrudnienia zamiast profesjonalnego spokoju przejawiał zupełnie nieprofesjonalne rozdrażnienie.

— Przecież to niemożliwe, żeby nie było dla pana żadnego zajęcia, doktorze — powiedział — dla człowieka z pańskim wykształceniem… W końcu wojna nie ze wszystkich zrobiła dzikusów. Już co jak co, ale zapotrzebowanie na nauczycieli wzrosło tysiąckrotnie od dnia A.

Doktor Meigham rozsiadł się wygodnie i westchnął.

— Pan nie rozumie. Ja nie jestem nauczycielem w zwykłym tego słowa znaczeniu; na przedmiot stanowiący moją specjalność nie ma już zapotrzebowania. Owszem, jest pęd do nauki — ludzie muszą sobie jakoś radzić z tym zdewastowanym światem, który odziedziczyli. Chcą się uczyć murarki, chcą być inżynierami i konstruktorami. Chcą wiedzieć, jak się buduje miasta, co zrobić, żeby uruchomić zniszczone maszyny, jak goić oparzeliny popromienne, składać połamane kości. Uczą się wykonywać protezy dla ofiar bombardowań, przystosowywać ociemniałych do samodzielnego życia, prowadzić rehabilitację umysłowo chorych, przywracać oszpeconym normalny wygląd. Te rzeczy wszystkich teraz interesują. I pan wie o tym lepiej niż ja.

— A pańska specjalność, doktorze? Sądzi pan, że nie ma już na nią zapotrzebowania?

Doktor Meigham parsknął śmiechem.

— Ja nie sądzę, ja wiem. Sprawdzałem, ale nie chcą mnie słuchać. Przez dwadzieścia pięć lat prowadziłem studium doskonalenia pamięci. Wydałem sześć książek, z których przynajmniej dwie stały się podręcznikami uniwersyteckimi. W pierwszym roku po nastaniu pokoju zorganizowałem ośmiotygodniowy kurs i otrzymałem dokładnie jedno zgłoszenie. Ale to jest właśnie mój zawód, tym się zawsze zajmowałem. Jak mogę przestawić dorobek całego życia na potrzeby tego nowego świata grozy i śmierci?

Doradca do spraw zatrudnienia zagryzł wargi; fascynował go ten problem. Kiedy doktor Meigham od niego wychodził, nie miał jeszcze pojęcia, jak mu pomóc. Popatrzył na przygarbioną postać, która powłócząc nogami opuszczała jego pokój, i zrobiło mu się przykro z powodu własnej porażki. Tej nocy, obudziwszy się nagle ze swego zwykłego sennego koszmaru, leżał długo z otwartymi oczyma myśląc o doktorze Meighamie. Rano wiedział już, co robić.

Miesiąc później w prasie rządowej ukazało się ogłoszenie, które znalazło natychmiastowy oddźwięk.


Dr med. HUGO MEIGHAM

Przyspieszony ośmiotygodniowy kurs „JAK ZAPOMNIEĆ”

Zapisy do 9 września


ADWOKAT. — Będę z panem szczery — powiedział Durrell do swojego klienta. — Gdyby czasy były inne, gdyby nie było dnia A, mógłbym panu zapewnić przynajmniej to, że odpowiadałby pan jedynie za zabójstwo. Ale w obecnej sytuacji… — zmęczonym ruchem położył rękę na ramieniu młodego człowieka.

Gdyby McAllister był posągiem, jego reakcja zapewne nie byłaby inna.

— Więc czego się mogę spodziewać? — zapytał z goryczą. — Skarżą mnie? Tak?

— Niech pan postara się zrozumieć przysięgłych — rzekł adwokat. — Od czasów wojny liczba ludności zmalała o dziewięćdziesiąt procent. A co gorsze stosunek kobiet do mężczyzn jest jak osiemset do jednego i wcale się nie poprawia. — Uniósł brwi. — Nie ma w tej sprawie żadnych oficjalnych przepisów, ale mogę panu powiedzieć jedno: gdyby pan w tamtej bójce zabił kobietę, wyrok byłby bez porównania łagodniejszy. Takie jest życie, synu. Oto, do czego doszliśmy.

— To znaczy, że nie mam żadnych szans? Ze dostanę najwyższy wymiar kary?

— Oczywiście to zależy od przysięgłych, ale chcę, żebyś był przygotowany na najgorsze, kiedy wrócisz na salę.

Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich prosta twarz woźnego sądowego.

— Sąd już się zebrał. Panie McAllister, proszę na salę.

Prawnik bez słowa machnął ręką.

Werdykt brzmiał: winny morderstwa. Przewodniczący ogłosił wyrok natychmiast, aby można było niezwłocznie przystąpić do egzekucji. Następnego dnia McAllister, biały jak papier, zgrzytając zębami, wstępował w związek małżeński z osiemnastoma żonami swojej ofiary, co w sumie, razem z jego własnymi, stanowiło trzydzieści jeden.


KUPIEC. Swanson wszedł do pokoju, w którym zebrał się zarząd, zachowując nonszalancką pewność siebie członka dyrekcji, która budziła podziw nawet wśród jego wrogów. Dla nikogo nie było tajemnicą, że nadszedł dzień, kiedy Swanson będzie musiał odpowiedzieć za to, że jako prezes Zjednoczenia Kupców Galanterii Męskiej nie stanął na wysokości zadania. Ale Swanson był swobodny i jeśli nawet jego adwersarze zdawali sobie sprawę, że to poza, czuli się wyraźnie zaniepokojeni.

Przewodniczący rozpoczął posiedzenie bez żadnych wstępów i od razu poprosił Dział Zbytu o sprawozdanie. Wszyscy znali jego treść; do każdego z członków zarządu dotarło już ono drogą nieoficjalną. Zamiast więc wsłuchiwać się w przerażającą listę strat, nie spuszczali oka z twarzy Swansona, pilnie badając jego reakcję na to publiczne oskarżenie.

Wreszcie przemówił Swanson.

— Panowie — rzekł głosem, w którym nie było tremy — jak właśnie usłyszeliśmy, sprzedaż konfekcji męskiej zmalała znacznie od czasów wojny. Wynikłe z tego straty nie są chyba dla nikogo z nas zaskoczeniem, ale nie stratami mamy się dziś zajmować. Chodzi o niepomyślne prognozy na przyszłość, o zapowiadający się dalszy spadek sprzedaży. Panowie, pozwolę sobie te prognozy zakwestionować: twierdzę, że zbyt będzie większy niż kiedykolwiek dotychczas!

Wśród członków zarządu rozległy się szepty; przy końcu długiego stołu ktoś wybuchnął śmiechem.

— Wiem, że moja przepowiednia brzmi nieprawdopodobnie — rzekł Swanson. — I dlatego, zanim dziś opuścimy tę salę, postaram się uzasadnić to, co powiedziałem. Ale najpierw chciałbym, żeby panowie wysłuchali pewnego szczególnego raportu specjalisty, profesora Ralfa Entwillera z Amerykańskiej Fundacji Eugenicznej.

Siedzący na honorowym miejscu obok prezesa blady mężczyzna wstał. Skłonił się zebranym i zaczął mówić tak cicho, że ledwie go było słychać.

— Pan Swanson prosił mnie, żebym dziś powiedział panom o przyszłości — zaczął z wahaniem. — Nie wiem nic o branży konfekcyjnej. Moja dziedzina to eugenika, a specjalizuję się w biologii radiacyjnej…

— Czy mógłby pan to bliżej sprecyzować? — poprosił Swanson.

— Oczywiście. Zajmuję się mutacjami, panowie, mutacjami, które wkrótce staną się normą. Już teraz procent rodzących się mutantów wynosi bez mała sześćdziesiąt pięć, a jesteśmy przekonani, że z czasem wzrośnie.

— Nic z tego nie rozumiem — burknął przewodniczący, — Co to wszystko ma z nami wspólnego? Swanson uśmiechnął się.

— Bardzo wiele. — Trzymając się za klapę marynarki potoczył wzrokiem po uniesionych ciekawie twarzach. — Choćby dlatego, że będziemy sprzedawali dwa razy więcej kapeluszy.


WÓDZ. Mboyna, wódz plemienia Aolori, nie okazał strachu na widok zbliżającej się do jego wyspy łodzi. Ale nie tylko jego pozycja zobowiązywała go do zachowania spokojnej twarzy; on jeden z całego plemienia zetknął się już przedtem z białymi. Miało to miejsce pół wieku temu, kiedy był jeszcze dzieckiem.

Gdy łódź przybiła do brzegu, jeden z białych, mężczyzna o wyglądzie uczonego, z krótką siwą bródką, podszedł do niego z wyciągniętą przyjaznym gestem ręką. Mówiąc zająkiwał się, ale przemawiał w języku ojców Mboyny.

— Przychodzimy w pokoju — rzekł. — Przemierzyliśmy wielkie przestrzenie, żeby was odwiedzić. Ja się nazywam Morgan, a to są moi bracia Hendrics i Carew, jesteśmy ludźmi nauki.

— Mówcie więc! — warknął groźnie Mboyna nie chcąc, by jego plemię posądziło go o słabość.

— Była wielka wojna — powiedział Morgan, spoglądając niepewnie na wojowników, którzy skupili się wokół swego wodza. — Biali ludzie, hen za wielkimi morzami, ciskali w siebie błyskawice. Zatruli swoją bronią powietrze, wodę i własne ciała. Ale wierzyliśmy, że istnieją na świecie zakątki nie tknięte zabójczym palcem wojny. Wasza wyspa jest jednym z nich, wielki wodzu, więc przyszliśmy się tu osiedlić i żyć wśród was. Ale przedtem musimy dokonać jednej rzeczy i dlatego prosimy was o cierpliwość.

Spośród zgromadzonych w łodzi przedmiotów przybysze wyjęli metalowe skrzynki z maleńkimi okienkami. Nieśmiało zbliżyli się do wodza i jego ludzi wyciągając w ich stronę dziwne urządzenia. Niektórzy tubylcy zaczęli się cofać, inni ostrzegawczo unieśli włócznie.

— Nie bójcie się — rzekł Morgan. — To tylko zabawki stworzone przez naszą naukę. Spójrzcie, kiedy ich oczy patrzą na was, skrzynki nie wydają żadnego dźwięku. A teraz uważajcie. — Biali ludzie skierowali okienka w swoją stronę i dziwne przedmioty zaczęły szaleńczo trzaskać.

— Wielkie czary — szeptali tubylcy zdjęci podziwem.

— Wielkie czary — powtórzył Mboyna z szacunkiem, chyląc się kornie przed białymi bogami i dowodami ich bóstwa. Z uszanowaniem zaprowadzili gości do swojej wioski, gdzie po odprawieniu odpowiednich ceremonii ścięli ich, wypatroszyli i podali na kolację.

Przez trzy dni i trzy noce uroczyście czcili własną mądrość tańcząc i paląc wielkie ognie, bo teraz i oni byli bogami. Małe skrzynki zaczęły magicznie trzaskać i dla nich.


Przełożyła Zofia Uhrynowska

Загрузка...