Byłem właśnie w szkole, która leżała u stóp jednego ze stromych wzgórz rozsianych jak pryszcze po Mieście. Ściślej mówiąc biegłem przez podwórko szkolne z poleceniem od nauczyciela. Ziemia zakołysała się pode mną, oczy niemal wylazły mi z orbit, jak gdybym to ja, a nie ona, uległ atakowi konwulsji. Przylgnąłem do niej całym ciałem, czując głuche pulsowanie jej serca, tuliłem się do tej, która postanowiła strząsnąć mnie ze swego grzbietu.
Pęknięcia jak czarne zielsko rozpościerały włoskowate korzenie na murach budynku szkolnego. Korzenie rozrosły się wszerz, część ściany runęła obnażając drgające wnętrzności szkoły. Zasłoniłem głowę i zwinąłem się w kłębuszek, żywiąc nadzieję, że niszczyciel — kimkolwiek byłby — nie dosięgnie mnie.
Szkło z brzękiem rozpryskiwało się o bruk. Dzwonek, w którym nastąpiło krótkie spięcie, róż jęczał się przeraźliwie. Beton pękał z łoskotem, ktoś krzyczał. Potem rozległy się przenikliwe zawodzenia dzieci, prawie natychmiast zagłuszone przez rumor walącego się budynku. W chwilę później na gruzach szkoły zapanował spokój, tylko dzwonek nie przerwał swego lamentu.
Rozkasłałem się w gęstym kurzu przyćmiewającym słońce. Zdumiała mnie panująca wokół cisza. Na miejscu, gdzie przedtem była szkoła, pozostało tylko drgające rumowisko. Tu i ówdzie powyginane stalowe pręty wystrzelały w niebo ostrzegawczym gestem. Podczołgałem się bliżej rozchlapując kałużę, która powoli wypływała z umywalni. Usiadłem na dużym betonowym bloku, opierając się jedną ręką o drzwi umywalni, wciąż jeszcze sterczące nad ruinami.
Byłem sam pod ołowianym, ciemnoszarym niebem, kurz z rozwalonych murów wciskał mi się do nosa, dym z płonących w sąsiedztwie domów gryzł w oczy.
Ludzie krzyczeli na ulicach, jedni o pomoc, inni wołając kogoś, a we wszystkich głosach dźwięczało błaganie zabłąkanego psa. Nagle, w ułamku sekundy zgilotynowanego czasu, wrzaski zbiegły się w jedno słowo — WODA! Dygot ziemi wzmógł się, Neptun rozpętał panikę.
Gdy ujrzałem szklistą ścianę wody wznoszącą się nade mną, przywarłem z całej siły do drzwi leżących na rumowisku. Kryształowozielonkawa powierzchnia wody poznaczona była liniami niby pień drzewa. A na tej powierzchni zastygłe krzesła, konary drzew i czyjaś ręka w pustym powitalnym geście.
Zacisnąłem mocno oczy i przylgnąłem twarzą do drzwi, gdy brzeg fali otarł się o mnie. Ciężar wieków przygniótł mnie do desek, zrozumiałem, co czuł Jezus, święty Krzysztof i inni ofiarni skazańcy. Wstrzymałem oddech, gdy ocean zamknął się nade mną, czując, jak zużyte powietrze toruje sobie drogę z mych płuc do tchawicy. Widziałem małe bąbelki wylatujące z moich ust niby okrzyki. Byłem absolutnie sam w ciemnym, brudnym świecie, nie mogłem oddychać, dostrzegałem tylko paprocie wirujące w wodzie jak frygi i upiorne usta domów rozwarte w bezgłośnym krzyku.
Nagle wychynąłem na świeże powietrze, chwyciłem oddech, unosząc nieco głowę. Nadbiegły małe fale przelewając się, igrając łagodnie z moimi drzwiami. Przycisnąłem głowę do desek i trwałem tak, dopóki drzwi nie zderzyły się z twardym gruntem i nie osiadły na wypukłości wzgórza.
Ktoś usiłował oderwać mnie od desek, ale przywarłem do nich tak mocno, że wyciągnięto mnie razem z nimi. Wtedy dopiero pozwoliłem się zdjąć. Nie wiem dotychczas, kto mnie wciągnął na wzgórze. Położono mnie kaszlącego i szlochającego, a moje płuca usiłowały na nowo przystosować się do oddychania powietrzem. Znajdowałem się w niewielkim zielonym parku, leżałem na trawie, słońce nade mną żarzyło się jak tandetna żarówka.
Mokrzy, posępni ludzie stłoczyli się na szczycie wzgórza wokół dwóch ocalałych domów. Właściciel jednego z nich otworzył drzwi i wpuścił do środka tyle osób, ile mogło się tam pomieścić, ale gdy usiłował powstrzymać resztę, rozpętała się walka. Wybuchnął pożar, polała się krew. Gdy szał w końcu minął, oba domy płonęły, a ci, w których kołatało się jeszcze trochę życia, patrzyli na to ze smutkiem.
Trzymałem się z dala od tłumu. Odszedłem na przeciwległy skraj wzgórza, które zamieniło się w wyspę, usiadłem patrząc w kierunku, gdzie powinien znajdować się mój dom, teraz przywalony masą wód, i rozmyślałem, czemu sam jak palec zostałem na tym strasznym, bałamutnym świecie. Rodzinę, przyjaciół, a nawet tożsamość — wszystko to straciłem w ciągu niespełna pół godziny. Postanowiłem odtąd nie przywiązywać się do przyjaciół, do otoczenia, czy też innych normalnych rzeczy, które tak łatwo mogą ulec zniszczeniu.
Udałem się do mojej ciotki na Środkowy Zachód, gdzie nie ma wzgórz ani oceanu, tylko niewielkie jeziora wyglądające jak atrapy; gdzie nie ma ryczącego nocą przyboju, krzyku mew, syren ostrzegających statki podczas mgły, ani samej mgły wreszcie — tylko szara warstwa chmur. Nienawidziłem tego widoku z całej duszy.
Wzrastałem wśród pól kukurydzy i pszenicy jak nieugięty chwast. Ciotka Gila starała się jak mogła, ale doprawdy ani sobotnie kino, ani też placek z jabłkami nie mogą wypełnić życia. Gorąca strawa to dobra rzecz, człowiek jednak nie samym chlebem żyje.
Po śmierci ciotki Gili przez pewien czas zbijałem bąki, kończąc mimochodem anglistykę. Próbowałem pisać, ale po pierwszym tuzinie odmownych odpowiedzi odeszła mnie chęć, podobnie jak odeszło Miasto i moi rodzice.
Ostatecznie zdecydowałem się powrócić do domu, nad Ocean. Podróżowałem przygodnymi samochodami, a gdy nie udało mi się z kimś zabrać, podejmowałem dorywczą pracę, dopóki nie zarobiłem wystarczającej sumy na podróż. Zdarzało się, że po prostu szedłem piechotą; tak oto nie przebierając w środkach wędrowałem w kierunku mego domu, raz na wozie, raz pod wozem, aż dotarłem do New Milpitas, na skraj kontynentu.
Niewiele pozostało z całego stanu. Pasmo gór Sierra, jego zachodni fragment opadający urwistymi zboczami oraz łańcuch wysepek — to ocalałe resztki Miasta. Tylko kilka z nich jest zamieszkanych. New Milpitas, gdzie się zatrzymałem, zaopatruje we wszystko ową garstkę żyjących tam ludzi.
Właściciele zaledwie paru tamtejszych łodzi raczej nie kwapili się zapuszczać na „Głęboki Ocean”, gdzie było Miasto. A łodzi nie wynajmują tutaj za okazaniem dyplomu uniwersyteckiego. Trzeba rozporządzać źródłem wszelkiego zła, to znaczy forsą, aby posmarować tryby obracające ten świat na jego zwichrowanej osi.
Całymi dniami wysiadywałem na rozłupanym nabrzeżu i zadawałem sobie pytanie: „Czym jestem?” Odpowiedź brzmiała: z natury jestem l) istotą, 2) żyjącą, 3) czującą, 4) obdarzoną rozumem, należę do gatunku ludzkiego. Tyle wiedziałem dzięki staremu Porfiriuszowi, ale czym jestem poza tym? Nawet nie liczbą binarną w magnetycznym bicie, ponieważ wszystkie komputery, w których zakodowana była moja dawna egzystencja, znajdują się na głębokości pięciu sążni. Kiedyś myślałem, że mógłbym zostać nauczycielem lub pisarzem, jednak myśli te były jak grudki lodu, które osuwały się po mojej mokrej, śliskiej nieprzeszłości. Nie posiadam tożsamości, jedynie dziedzictwo mego człowieczeństwa.
Pewnego dnia siedziałem na brzegu patrząc, jak słońce zmywa chłód z grzbietów fal, i pozwalając, aby słowa te krążyły w moim mózgu niczym taśma bez końca. Niedaleko płynęła dziewczyna żłobiąc w wodzie dwie bliźniacze bruzdy ciągnące się za nią niby ogon śnieżnego pawia. Jej głowa rozcinała złote łuski pokrywające brzuch oceanu, błyskały białe ramiona.
Żal podrażnił moje kanaliki łzowe, omal się nie rozpłakałem. Samobójstwo wydało mi się najlepszym wyjściem. Zwróciłem oczy na szczyt wznoszący się na przeciwległej wyspie. Spojrzałbym stamtąd w dół na kolorową taflę szkła z łodziami znaczącymi jej powierzchnię smugami śluzu na podobieństwo pierścienic i ślimaków. Z tych olimpijskich wyżyn, krzyżując ramiona, zadedykowałbym moją śmierć beznamiętnemu porządkowi świata oraz kruchości egzystencji, a potem skoczyłbym z gracją.
Rozważałem właśnie, co byłoby właściwsze dla symboliki tego gestu — brzask czy zmierzch, gdy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Ciepło przeniknęło do mej duszy napełniając ją czymś bardzo zbliżonym do zadowolenia. Nie zaakceptowałem jednak tego dotknięcia, przyjąłem tylko ciepło i nic więcej, zachowując resztkę własnego „ja”.
— Wyczułam twoje emocje nawet z daleka — zarejestrował mój mózg.
Odwróciłem się i ujrzałem dziewczynę. Klęczała obok mnie, zielone oczy wpatrywały się badawczo w moją twarz, krople wody spływały po policzkach jak łzy.
— Co? — spytałem marszcząc czoło ze zdumienia.
— Śmierć jest marnotrawstwem, śmierć kładzie kres wszelkim zmianom, a przecież zmiany są celem człowieka. — Milczała przez chwilę, a potem dodała: — To sprzeczne z naturą.
— Wstąp do Armii Zbawienia — powiedziałem. Wbiła paznokcie w moje ramię, zostawiając na nim nabiegłe krwią półksiężyce. Targnęła mną wściekłość i zaraz potem zgasła,
— Przepraszam — usłyszałem. Puściła moje ramię i złożyła ręce na kolanach.
Ująłem jej rękę i odwróciłem przyglądając się dłoni i palcom. Próbowała ją uwolnić, ale trzymałem mocno w przegubie.
— Czemu tu przyszłaś? — spytałem ze złością. — Po co?
Patrzyliśmy na siebie, słuchając, jak fale pluszcza o betonowe podpory nabrzeża. Zatonąłem w jej zielonych oczach. Wzruszyła ramionami, ale nie cofnęła ręki.
— Byłeś taki smutny — odparła. — Musiałam przyjść.
— A wiesz dlaczego? — spytałem z nikłym uśmiechem.
Spojrzała na mnie i potaknęła. Zirytowało mnie to. Chyba ja powinienem najlepiej znać własne problemy.
— Powiedz zatem — nalegałem.
Potrząsnęła przecząco głową, krople wody miękko posypały się z jej włosów.
— Sam musisz to zrozumieć.
Patrzyłem w kierunku, gdzie powinno znajdować się Miasto, obserwując baryłkowatą łódź rybacką sunącą z pyrkotem po wodzie i wiedziałem…
…Słone fale oceanu rozbijają się o skały. Na tle kryształowej wody postać ojca — stoi w długich butach tak obcisłych, że wyglądają jak przyrośnięte do nóg, pogodny, z wędziskiem w ręku. I twarz matki obrócona ku słońcu, zielone okulary przeciwsłoneczne jak oczy owada, jej badawcze spojrzenie odbierające kontenans wielbicielom. I ja pośród mych zamków i fortów z piasku.
— Co to? — pytam wskazując na jasny kształt, z którego zwisają mokre mięsiste postronki. Zafascynowany obcym pięknem tej istoty i strwożony jej śmiercią, zbliżyłem się ostrożnie.
— Kałamarnica, kochanie — wyjaśnia matka. A gdy cały drżący zaczynam zgarniać nogą piasek, aby zakryć to coś przed moim wzrokiem, śmiech niczym wiosenny wiatr wyrywa się z jej krtani — jasny, czysty i łagodny, taki, jakim powinno być wspomnienie.
— Pochodzisz z Miasta. Czy nie mógłbyś zostać z nami jakiś czas? — Jej ręka przywróciła mnie do rzeczywistości przesłaniając wspomnienia jak fala przypływu, jak stos grzebalny.
— Ty też jesteś z Miasta? — spytałem. Niewiele osób przeżyło ów czerwcowy ranek, a jeszcze mniej wspomina o nim. Takie zdarzenia jak Potop stają się żywsze niż samo życie… to fakt historyczny, który zdominował czyjeś istnienie na zawsze, nic go nie wymaże. Słowa umacniają tylko straszliwą władzę pamięci.
— Wujek Noe i ja pracowaliśmy w Instytucie Morskim. Potop zaskoczył nas w trakcie ekspedycji naukowej, którą odbywaliśmy statkiem wzdłuż wybrzeży.
— Czy znałaś doktora Gunnara i jego żonę?
— Oczywiście! — wykrzyknęła. — Doktor Gunnar to ten wysoki mężczyzna podobny do Wujka Noego. A pani Gunnar… zawsze uważałam ją za najpiękniejszą kobietę na świecie.
Radość poraziła mnie niby piorun kulisty, pogrążyła moją duszę w kojącej magmie. Zbiegi okoliczności bywają zabawne, dobrze jednak, że się zdarzają.
— To byli moi rodzice — powiedziałem.
— A więc ty jesteś Duke — rzekła z uśmiechem. — A czy pamiętasz Pryn?
Pamiętałem szczupłą siedemnastolatkę o nogach tak opalonych, jakby przed chwilą wyłoniła się z miedzianej monety. Mimo niechęci, jaką przed Potopem czułem do dziewcząt, musiałem podziwiać jej sztukę pływania.
— Tak — odpowiedziałem uśmiechając się po raz pierwszy.
Pociągnęła mnie za rękę zmuszając do wstania.
— Teraz już nie możesz odrzucić moich zaprosin. Jesteśmy twoją jedyną rodziną.
Popatrzyłem na świat przez pryzmat mej świeżo sfabrykowanej tożsamości.
— Chodźmy.
Tak oto Syn Marnotrawny wrócił na łono Instytutu Morskiego, gdzie spotkał Noego Selcheya, ucieleśnienie ojca, jedynego żyjącego dyrektora i zarazem dysponenta olbrzymich rezerw zdeponowanych we wschodnich bankach, wieczne utrapienie towarzystw ubezpieczeniowych.
Ochrzciliśmy naszą wyspę Parnasem, tak bowiem nazywała się przed Potopem ulica na szczycie wzgórza. Gdy buldożery pogrzebały tabliczkę z nazwą ulicy, gdy wzniesiono już wieżę ze szkła i stali, uśmiechniętą jak igła chirurgiczna, zachowaliśmy tę nazwę na pamiątkę.
Wróciłem w pobliże mego domu, aby pracować i zapomnieć. Równocześnie ta bliskość nie pozwalała zapomnieć o moim dawnym szczęściu, o moich rodzicach. Krzyki moich ginących pod gruzami przyjaciół snuły się sennie jak wspomnienia w bezkresnym, cichym świecie oceanu. Ale choć pozostał ból pamiętania, to przecież otrzymałem od życia jakąś rekompensatę. Była nią Pryn.