— To będzie gdzieś tutaj — powiedział Jan. — Zatrzymaj pojazd.
Aldez zahamował, drugi pojazd zatrzymał się w odległości kilku metrów za nimi. Wysiedli i przeszli kilkanaście metrów wzdłuż kolein drogi.
— Jest — powiedział Aldez, schylając się. — Więc jednak… Zaczynam ci wierzyć, Link.
Dał znak bliźniakom, siedzącym w drugim pojeździe. Ruszyli, wymijając pojazd Jana i pomknęli w kierunku, skąd on tu przybył.
Wracając w kierunku stacji Aldez przejawiał coraz lepszy humor, roztrząsając z ponurym blondynem, który im towarzyszył, szczegóły dalszego postępowania z Moltonem. Był pełen nadziei, że kiedy tylko stary zobaczy wnuka w ich rękach, od razu załamie się i zdradzi tajemnicę. Gdy weszli ze śluzy do wnętrza stacji, już bez skafandrów, które zostały w pojeździe, Aldez przypomniał sobie o czymś.
— Heron! — zawołał, wychylając się za załom korytarza. — Gdzie się podziewasz? Szczury cię zjadły?
Ponieważ nie było odpowiedzi, poszedł kilka kroków w kierunku wiodących w dół schodków. W następnej chwili Jan i Dag, ten wysoki, ponury blondyn, usłyszeli jego krótki okrzyk. Pobiegli obaj w tamtą stronę. U szczytu kręconych schodków stał Aldez z dłonią przy czole, wpatrzony w jeden punkt, gdzieś na dole.
— Mówiłem mu… Mówiłem, żeby nie nosił tego ołowiu… Wiedziałem, że będzie z tego jakieś nieszczęście… — powtarzał zduszonym szeptem.
Na dolnych stopniach schodów, głową w dół, leżało ciało Herona. Wokół głowy czerwieniała plama krwi.
— Spadł… Przez te cholerne buty. Pewnie gonił szczura — powiedział cicho Dag i zszedł na dół. Pochylił się nad leżącym, odwrócił jego twarz ku górze. — Nie żyje. O, a tutaj leży jego rurka. Pewnie gonił szczura i potknął się na schodach.
— Zabierz go stąd, zrób z nim coś… — wymamrotał Aldez, schodząc w dół. Jan zszedł za nimi. Aldez otworzył drzwi magazynu, zapalił światło. W magazynie panował nieopisany bałagan. Skrzynki po konserwach, puszki, paki, metalowe części różnych urządzeń — wszystko przemieszane, porozrzucane, zalegało podłogę. W kącie Jan dostrzegł leżące swoje dwa roboty. W głębi były drzwi prowadzące, jak się Janowi wydawało, do pokoju, w którym go więziono. Zauważył, że były zaryglowane od strony magazynu. Zbliżył się do nich nieznacznie, ale nie znalazł stosownego momentu, by je spróbować otworzyć z zamka.
— Co za bałagan — burczał Aldez. — Jak można dopuścić do czegoś podobnego! Niczego nie będzie można tu znaleźć… Dag! Zrobisz tu natychmiast trochę porządku!
Był wyraźnie wytrącony z równowagi wypadkiem Herona. Nie zważając na protesty Daga, któremu nie uśmiechała się robota przy porządkowaniu magazynu, wręczył mu pistolet i polecił odprowadzić Jana do jego pokoju, a następnie zająć się magazynem. Dag z ociąganiem wziął broń i gdy Aldez wyszedł oświadczając, że idzie odpocząć, splunął ze złością i pchnął Jana lufą.
— Nerwowy się zrobił — mruknął, gdy znaleźli się w pokoju Jana. Wyraźnie nie mając ochoty na sprzątanie, przysiadł naprzeciw Jana na krześle. — Wpakował nas w kabałę, a teraz sam nie wie, co z tego wyjdzie. Tak ładnie się mówiło: wycelujemy parę pocisków w ten zgniły arbuz — i cały świat zatańczy, jak mu zagramy… A teraz liczy się, ile to lat można dostać za uprowadzenie rakiety…
— Za samo uprowadzenie niewiele… — powiedział Jan.
— Na szczęście. Aldez ma ważną jeszcze licencję pilota kosmicznego. Wylali go z tej pracy, ale licencji nie zabrali, nie było podstaw. Dzięki temu nie będzie można nas oskarżyć o narażenie pasażerów na niebezpieczeństwo. Wszystkie manewry zostały wykonane fachowo. Tylko ten cholerny staruch zaciął się, i ani rusz… Ja bym z nim porozmawiał! Ale Pedro nie da go ruszyć, boi się, że można by go uszkodzić i wtedy już nic się nie da zrobić!
Dag westchnął sobie z rezygnacją i ruszył do magazynu, zamykając starannie drzwi za sobą. Po chwili przez te drugie drzwi dało się słyszeć, jak wojuje ze skrzyniami i puszkami konserw.
„Smutny koniec zdobywców” — pomyślał Jan i uśmiechnął się do siebie.
Z półsnu wytrącił go jakiś gwałtowny krzyk. Zrozumiał, że pochodzi on z magazynu. Szarpnął jedne i drugie drzwi, ale były zamknięte. Po upływie kilkudziesięciu sekund otworzyły się gwałtownie drzwi od strony korytarza.
— Kto krzyczał? — Aldez patrzył na Jana rozszerzonymi oczami. Zupełnie już nie panował nad sobą.
— Chyba Dag, jest tam — Jan wskazał w stronę sąsiedniego pomieszczenia.
Aldez pobiegł dalej korytarzem, nie zamykając drzwi pokoju Jana. Korzystając z tego, Jan poszedł za nim. Gdy stanął w drzwiach magazynu, Aldez klęczał na podłodze pod ścianą. Obok niego leżał Dag. Na jego piersiach spoczywała niewielka skrzynka. Jan poznał ją od razu. Wewnątrz musiał znajdować się uranowy pojemnik do przewozu źródeł radioaktywnych. Skrzynka, mimo małych wymiarów, zawierała dwieście kilogramów metalu, a więc ważyła tu więcej niż masa trzydziestu kilogramów na Ziemi. Twarz Daga zalana była krwią.
— To uran — powiedział Jan. — Dag przeliczył się z siłami. Chciał to widocznie zdjąć z regału i…
— Co ty mi tu głupstwa opowiadasz! — warknął Aldez wściekle. — To musiałoby spadać sześć razy wolniej niż na Ziemi! Zdążyłby uskoczyć! Do diabła! Kto tu jest oprócz nas?
— Tylko my i Molton.
— Molton! — Aldez obmacał kieszenie Daga, wydobył pistolet i nie oglądając się na Jana wybiegł. Jan słyszał, jak wbiega po schodach, otwiera drzwi śluzy, potem zamyka je z trzaskiem. Znów przebiegł obok otwartych drzwi magazynu w stronę celi Moltona.
Jan ruszył w tamtą stronę. W otwartych drzwiach stał Aldez, patrząc na zwiniętą pod pledem postać w kącie. Po chwili, uspokojony jakby, podszedł do leżącego, pochylił się nad nim i nagle, odrzucony silnym kopnięciem, znalazł się znów przy drzwiach. Chwycił równowagę, wycelował z pistoletu do wstającego z barłogu wysokiego młodego mężczyzny, który szedł w jego stronę z wyciągniętą do przodu lufą miotacza gazu usypiającego. Pistolet Aldeza nie wypalił. Jan cofnął się odruchowo. Usłyszał syk strumienia gazu.
Tknięty nagłym olśnieniem pobiegł w stronę otwartego magazynu. Rozrzucając stare opakowania w kącie, dogrzebał się jednego ze swych robotów. Drugiego nie było. A właściwie — była tylko jego zewnętrzna powłoka, jakby maskaradowy kostium, oraz plecak, w którym roboty noszą swe baterie zasilające. Zamiast baterii jednak plecak zawierał butle z powietrzem.
— Witam cię! — powiedział ktoś od progu.
Jan odwrócił się.
— Binx?
— Zgadłeś. Twój robot naprawczy, do usług! — roześmiał się tamten. — Pomóż mi zabrać tego… nieboszczyka. Trzeba zamknąć go z Aldezem, bo jeszcze nam ucieknie.
— Jak to? Więc…?
— Żyje, żyje. To farba, nie krew.
— A Heron?
— Niestety… Musiał być chory na serce. Kiedy mnie zobaczył, spadł biedak ze schodów. Musiałem mu potem rozbić głowę, żeby upozorować wypadek, ale on już i tak nie żył, To było dość przykre, ale musiałem.
Jan wszystko już prawie rozumiał, ale wciąż wydawało mu się, że coś tu jeszcze pozostało do wyjaśnienia. Wreszcie przypomniał sobie.
— Słuchaj, Binx! A ten szczur? Skąd tu wziął się ten szczur?
— To rzeczywiście byłoby dziwne i zagadkowe, gdyby nie fakt, że… to ja go miałem ze sobą i wypuściłem z pudełka. Widzisz, świadomość obecności szczurów usypia czujność, znieczula ucho na podejrzane szelesty. A poza tym musiałem przecież coś jeść. Ubytki żywności w magazynie też najłatwiej zwalić na szczury…