Wiaczesław Moroczko WIECIE, JAK SIĘ NAZYWAM

Mojo imia wam izwiestno


Statek pasażerski „Kiteż” wyruszył w kolejny rejs międzyplanetarny. Kiedy Ziemia pozostała daleko za nimi, Ersie poczuł spokój, jakiego nie zaznał już od lat, lat przeżytych na próżno, bezużytecznie. Teraz skazał się na dobrowolne wygnanie.

Czekało go nieznane. Być może na jakiejś odległej planecie zdoła zająć się zwykłą, powszednią pracą, nie wymagającą umiejętności przewidywania przyszłych zjawisk. Nie próbując więcej prorokować, Ersie nastawił się jedynie na długą podróż w nieznane.

Już to, że udało mu się wykonać swój zamysł i opuścić Ziemię, uznał za dobry omen. Nareszcie zdołał zdławić w sobie nierealne marzenia, zrodzone z mitu o wszechmocy człowieka. Właśnie z mitu, bo tylko tak traktował teraz wszystko, co słyszał o Wyjątkowym.

Ersie zbyt długo zabiegał o spotkanie z tym nadczłowiekiem. Ale czyż komukolwiek udało się spotkać bohatera baśni? W każdym razie nie takiemu zdeklarowanemu pechowcowi jak Ersie. W iluż dziedzinach próbował swoich sił?! Mając znakomitą pamięć, wchłaniał wiedzę jak gąbka, ale nie przynosiło mu to żadnej korzyści. Wycofał się ‘z geofizyki, kiedy przepowiedziane przezeń trzęsienie ziemi z jakichś powodów nie nastąpiło. Ostatecznie położyła go na łopatki medycyna. Pierwszego swego pacjenta uznał za nieuleczalnie chorego. Całą noc spędził przy łóżku umierającego i myślał, myślał, myślał… Nigdy przedtem jego mózg nie pracował tak precyzyjnie, tak żywo. Prześledził rozumowo cały przebieg choroby i ułożył kolejność wydarzeń zachodzących w organizmie. Ale co były warte te wszystkie męczarnie, skoro rankiem konsylium specjalistów stwierdziło u chorego jedynie objawy ropnego zapalenia płuc z nieznacznymi komplikacjami, zacierającymi obraz diagnostyczny.

Po tym zdarzeniu Ersie zrozumiał, że i medycyna nie jest dla niego. Wypróbował jednak jeszcze wiele zawodów, zanim przekonał się ostatecznie, że nie potrafi użyć swojej wiedzy do żadnej pożytecznej pracy.

Trudno powiedzieć, co było przyczyną jego niepowodzeń. Ersie nie mógł na przykład uskarżać się na brak fantazji. Wręcz przeciwnie: myślał tak wyraziście, tak dokładnie wyobrażał sobie wszystkie możliwe warianty, że w rezultacie… żadne z jego przewidywań się nie spełniało.

„Jestem człowiekiem skończonym. Tylko cud może mnie uratować”. Myśli o cudownym ratunku nie były już wtedy przypadkowe. Nadzieja zaświtała, gdy opublikowano pierwsze informacje o Wyjątkowym — tajemniczym człowieku, dla którego zdawały się nie istnieć rzeczy niemożliwe. Jakież to cuda przypisywano Wyjątkowemu?! Mógł on rzekomo dowolnie zmieniać zjawiska przyrody, zapobiegać katastrofom, leczyć beznadziejnie chorych. Mógł też dokonywać wielu innych czynów, dla których rozum nie znajdował wytłumaczenia.

„Gdyby chociaż dziesiąta część wyczynów Wyjątkowego była prawdą — rozumował Ersie — to miałbym jeszcze szansę znaleźć sobie miejsce w życiu. Muszę tylko spotkać się z tym supergeniuszem. Chyba nie odmówi mi pomocy”. Ale łatwo powiedzieć: „muszę się spotkać”. Trudniej to wykonać, skoro nikt nie ma pojęcia, gdzie jest i jak wygląda Wyjątkowy. Wkrótce Ersie przekonał się, że każdy, kogo o to zapytał, inaczej wyobraża sobie tego człowieka. Komunikaty oficjalne nie zawierały informacji o jego wyglądzie. Odnosiło się wrażenie, że jedynie na podstawie wyników działalności Wyjątkowego określano jego miejsce pobytu. Ersie przemierzył całą planetę, by wreszcie pojąć, że i w tym wypadku spotkało go fiasko.

Wymuszone podróże urozmaicały życie Ersiego, a jednocześnie wyczerpywały; często przychodziło mu cierpieć przez własne zamiłowanie do precyzyjnego myślenia. Każde nowe wrażenie pobudzało jego wyobraźnię, rodziło obrazy przypuszczalnego rozwoju wydarzeń z takimi szczegółami, że Ersie już zawczasu wiedział, iż żadna jego przepowiednia nie sprawdzi się. A opowieści o dokonaniach Wyjątkowego za każdym razem przypominały mu o tym, jak beznadziejne są jego próby prorokowania przyszłości, chociażby na najbliższe kilka dni, godzin lub nawet minut.

Tak właśnie było i tym razem. Statek odebrał informację, której Ersie zupełnie nie oczekiwał: według dostępnych danych, Wyjątkowy opuścił Ziemię na statku pasażerskim „Kiteż”.

Nie, Ersie najwyraźniej nie mógł liczyć na naturalny bieg wydarzeń. Prześladujące go przekleństwo nieokreśloności znów pomieszało mu wszystkie karty. „Wyjątkowy jest gdzieś obok! — myślał pechowiec. — Tak blisko, jak nigdy przedtem! Oczywiście nadal będzie chciał zachować swoje incognito. Ale czyż takie uporczywe unikanie sławy już samo przez się nie świadczy o potwornej próżności?” Teraz Ersie gotów był rzucić w twarz temu człowiekowi legendzie wiele ostrych słów: zbyt dużo żółci nagromadziło się w nim przez całe lata bezowocnych poszukiwań.

Chociaż Ersie usilnie tłumaczył sobie bezsens takiego postępowania, chociaż wymyślał sobie w duchu najgorszymi słowami, to jednak nie mógł już usiedzieć na miejscu. Nieprzeparcie ciągnęło go do ludnych salonów i galerii spacerowych statku, gdzie wśród wielu obcych twarzy mógł odszukać człowieka, w którego istnienie już niemal całkiem przestał wierzyć.

Spacerując między fotelami w czytelniach i salach koncertowych, przebiegając galerie, powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że to wcale nie będzie poszukiwanie, lecz raczej ucieczka. Ucieczka przed człowiekiem, na którego zwrócił uwagę zaraz po wkroczeniu na statek. Ersie wolnym krokiem przechodził z pokładu na pokład i im uważniej wpatrywał się w twarze pasażerów, tym silniej umacniał się w przekonaniu, że tym razem przeczucie go nie zwiodło.

Mężczyzna, o którym teraz bez ustanku myślał, siadywał zwykle w fotelu w galerii spacerowej przy framudze iluminatora. Teraz za każdym razem, kiedy nogi przenosiły pechowca do tej części statku, odczuwał paniczny lęk i serce omal nie wyskakiwało mu z piersi.

Ersie nie potrafiłby niczego powiedzieć na temat wieku tego pasażera. Jego twarz nie była zbyt piękna, ale nie sposób było jej zapomnieć. Z pełnych niepokoju, szeroko rozwartych oczu wyzierała rozpacz. Mężczyzna patrzył na otaczających go ludzi tak, jakby zawczasu znał losy każdego.

Czasami Ersiego ogarniały wątpliwości, ale wewnętrzny głos powtarzał mu uparcie, że to właśnie ten człowiek, którego szukał tak długo. Pamiętał wprawdzie, jak często ten wewnętrzny głos go oszukiwał, ale nie mógł już inaczej, musiał poddać się zwodnej iluzji: pragnienie wiary było silniejsze od wszystkiego innego. I wtedy niepokój ustępował, wyparty przez uczucie wielkiego szczęścia.

Teraz, kiedy Wyjątkowy był tak blisko, Ersie nagle zrozumiał, że za żadne skarby świata nie odważy się do niego podejść.

„Czy warto się poniżać? — mówił sobie w duchu. — Czy nie lepiej zrezygnować z tego zwariowanego pomysłu? Gdyby nawet ten Wyjątkowy był naprawdę tak genialny, jak o nim mówią, to jeśli naprawdę chcesz być człowiekiem, miej przynajmniej odrobinę ludzkiej dumy! Doprowadź do końca przynajmniej jedno przedsięwzięcie, na które sam się zdecydowałeś! Zostaw Wyjątkowego w spokoju. Pozwól mu zachować tę wyniosłą samotność, ten trwożny lęk: może to dla niego najulubieńszy sposób spędzania wolnego czasu? Spójrz lepiej przez iluminator! Tym gwiazdom jest w najwyższym stopniu obojętne, co ty sobie o nich myślisz. I chociaż wśród nich też są pechowcy, to nie uciekają się do wybiegów i nie próbują oszukiwać natury, jak ty to sobie wymyśliłeś. W tej czarnej otchłani każda gwiazda ma swoje miejsce, każdej przydzielono określony czas trwania, nie myślą więc o niczym i spokojnie przebiegają przestrzeń, mimochodem obrywając warkocze zbłąkanym kometom. Gwiazdy suną po niebie, wybuchają lub stygną, rozbłyskują lub zmieniają się w czarne karły, powiązane tymi prawami Wszechświata nawzajem i z całym Kosmosem. Oczywiście takie ślepe poddanie się losowi też nie jest ideałem, ale nie jest wykluczone, że gwiazdy czułyby się szczęśliwe, gdyby tylko mogły czuć.”

Ersie siedział samotnie na podkowiastej kanapie stojącej tuż przy iluminatorze, kiedy ktoś za jego plecami zapytał: „Pan pozwoli?” Pechowiec w milczeniu skinął głową, a potem zorientował się, że popełnił nietakt, zbeształ się w duchu za ten protekcjonalny gest i szybko dodał: „Tak, tak, oczywiście, proszę siadać!” Powiedział i ze zdumienia zabrakło mu tchu. Uprzejmy uśmiech trwał jeszcze na twarzy, gdy przez głowę przebiegła zirytowana myśl: „Co u diabła? Tego już za wiele!..”

— Pozwoli pan? — powtórzył Wyjątkowy, siadając na wolnym miejscu. — Nazywam się Joy. Jestem astronomem, ale lubię też czasem obserwować ludzi. Pańska twarz już od dawna nie daje mi spokoju. Ciągle jednak nie mogłem się zdecydować, aby do pana podejść. Proszę mi wybaczyć to wścibstwo, ale pana musi coś dręczyć…

„Zupełnie mnie nie obchodzi, jak sam siebie nazywasz — pomyślał Ersie. — Ale coś ci się pomyliło, przyjacielu. To twoja twarz od dawna nie daje mi spokoju. Jeśli o mnie chodzi, wszystko jest w porządku! Tak, tak, jestem szczęśliwy jak bóg! Czyżby to nie było wypisane na mojej twarzy?”

Rzecz jasna, Ersie nigdy by się nie ośmielił powiedzieć tego na głos. W rzeczywistości wszystko potoczyło się zwykłym dla niego, nieprzewidzianym trybem. Nawet nie przypuszczał, że zdolny jest do takiej szczerości wobec człowieka zupełnie nieznajomego. Nie wiedzieć skąd wzięło się u niego tyle słów, całe potoki słów. Wszystko, co dręczyło go przez długie lata, wszystkie klęski i rozczarowania, i dławiące niezadowolenie z siebie, i bezsilna złość wywołana niepowodzeniami — wszystko to wyspowiadał w jednym długim monologu.

Wyjątkowy słuchał bardzo uważnie, nie przerywał ani jednym słowem. Chwilami w jego oczach przebijał jakiś niepokój, ale Ersie już nie mógł się zatrzymać, mówił i mówił, a przez głowę przemknęła mu myśl: „Słowo daję, że to geniusz, geniusz cierpliwości! Czy normalnego człowieka stać by było na wysłuchanie za jednym razem takiej ilości skarg?!”

Choć gadał jak najęty, to jednak ani słowem nie wspomniał o tym, że domyśla się, kim jest jego rozmówca. Jeśli człowiek chce zachować incognito, to ma do tego pełne prawo. Ersie nie prosił o pomoc: jeśli Joy potrafi zrozumieć go i pomóc, uczyni to nieproszony. Wyjątkowy milczał długo, ale Ersie odniósł nagle wrażenie, iż jego spowiedź podziałała silniej niż można by tego oczekiwać. Joy zdawał się niezdolny do zebrania myśli. Co chwilę obrzucał uważnym spojrzeniem twarz pechowca i natychmiast w zmieszaniu opuszczał oczy. Ersie o nic nie pytał. Czekał. W milczeniu czekał na wyrok.

Wreszcie Wyjątkowy wstał. Widać nie lubił tracić słów na darmo.

— Ersie — powiedział opanowując z trudem wzruszenie — wysiądzie pan teraz ze mną na najbliższej stacji pośredniej. Będzie tam na nas czekał kuter z obserwatorium astronomicznego… Niech pan teraz o nic nie pyta. Proszę mi wierzyć: tak trzeba! Powinien pan to zrobić…


To, że Wyjątkowy miał coś wspólnego z największym ośrodkiem astronomicznym zamieszkanego Kosmosu, wydawało się pechowcowi zupełnie naturalne. Nienormalne było coś innego. Ledwie Ersie przestąpił próg tej świątyni nauki, poczuł jakiś niewyraźny niepokój: coś groźnego unosiło się w powietrzu.

Joy obiecał wkrótce wrócić i zostawił go w niewielkiej, przytulnej przybudówce ogromnej sali, w której mieścił się sztab ośrodka astronomicznego. Przy wysokich pulpitach krzątało się mnóstwo ludzi ubranych na biało. Wszyscy oni wydawali się teraz Ersiemu tacy sami, a na ich twarzach, jakby zastygłych w długim, pełnym napięcia oczekiwaniu, malowało się krańcowe zmęczenie.

Na czarnej kopule rozpiętej nad halą świecił się przestrzenny wizerunek naszej Galaktyki. Patrząc na tę miłą dla oka gwiezdną karuzelę wirującą nad głowami ludzi, Ersie poczuł się najspokojniejszym człowiekiem Wszechświata. Teraz obce mu były wszelkie niepokoje. Postanowił o niczym nie myśleć, nie zaglądać w przyszłość. Liczył tylko na Joya. Kiedy wyleczy go z kompleksu pechowca, dopiero wtedy Ersie pokaże, na co go stać!


Joy wrócił całkiem nieoczekiwanie. Przybiegł z sali, jakby go ktoś gonił. Wyglądało na to, że spotkało go jakieś wielkie nieszczęście. W ciągu kilku minut twarz mu wyraźnie postarzała. Resztką sił opadł na fotel.

— Czy coś się stało? — zapytał Ersie.

— Jeszcze nie… — odparł Joy, łapiąc z trudem powietrze. — Ale stanie się… Wkrótce się stanie…

— Coś przykrego?

Joy, zajęty swoimi myślami, nawet nie odpowiedział. „Do diabła! — pomyślał ze współczuciem Ersie. — Okazuje się, że nawet Wyjątkowy miewa kłopoty!”

— Proszę mi powiedzieć — odezwał się nieoczekiwanie Joy — czy zdarzyło się panu słyszeć na Ziemi o „warstwie Curzona”?

— Tak, coś mi się obiło o uszy. Według mnie to nic poważnego.

— Nic poważnego?! — wzdrygnął się Joy.

— Oczywiście — uspokoił go Ersie. — Nie było przecież żadnych oficjalnych komunikatów. Po prostu krążą słuchy, że do naszej Galaktyki zbliża się jakiś obłok, mgławica, która została nazwana „warstwą Curzona”. Sądzę jednak, że gdyby istotnie tak było, to wszystkie szczegóły już dawno oficjalnie zostałyby podane do wiadomości. Uważam poza tym, że w razie rzeczywistego zagrożenia ludzkość może uciec się do pomocy Wyjątkowego…

Przy tych słowach Ersie tak wymownie patrzył w oczy rozmówcy, że ten odwrócił się zmieszany i przez dłuższą chwilę milczał.

— Ersie — powiedział Joy po pauzie — tam, na statku, mówił mi pan, że w swoim czasie zajmował się pan fizyką?

— Teraz też się tego nie wypieram.

— W takim razie — kontynuował Joy — powinien pan wiedzieć, co to jest entropia.

— Czy po to trzeba być fizykiem?! — zdziwił się Ersie. — Każdy uczeń wie, że entropia to dążenie energii i materii do równomiernego rozprzestrzeniania.

— Racja — potwierdził Joy. — Nasze szczęście, Ersie, polegało na tym, że proces takiego rozprzestrzeniania przebiegał ze skończoną prędkością. Dzięki temu mogły istnieć koncentracje energii wokół jej źródeł i skupiska materii w postaci gwiazd, planet i innych ciał niebieskich. Jest takie przysłowie, że „natura nie znosi próżni”. Ale gdyby materia błyskawicznie rozprzestrzeniała się w próżni międzygwiezdnej, to niestety nie byłoby komu dyskutować o naturze.

— To wszystko prawda — powiedział Ersie. — Ale co tu ma do rzeczy „warstwa Curzona”?

— Bardzo wiele! Według ostatnich danych „warstwa Curzona”, to gigantyczny akcelerator entropii. Wystarczy, aby dotarł do Galaktyki, a natychmiast odczujemy na własnej skórze jego wpływ: nasze skupisko gwiezdne jest mechanizmem, którego wszystkie elementy są ściśle ze sobą powiązane. Niech pan spojrzy na wizerunek pod kopułą sali. Ten świetlisty warkocz, to właśnie nasza Galaktyka. A tam, po lewej, zbliża się do niej czarne pasmo. Tak na tym ekranie wygląda „warstwa Curzona” — błądzący w przestrzeni wyłącznik życia.

Ersie już poprzednio zwrócił uwagę na złowieszcze pasmo, ale uznał je za skazę na ekranie lub defekt obrazu przestrzennego.

— Chce się pan dowiedzieć, co wydarzy się, kiedy „warstwa Curzona” dotrze do Galaktyki? — zaproponował Joy. — Nic łatwiejszego. Nasze komputery zmodelowały wszystkie możliwe warianty.

— Nie! — odparł ostrym tonem Ersie. — Chcę jedynie wiedzieć, kiedy to się stanie.

— Teraz już prędko…

— Jak prędko?

— Może za kilka godzin. W każdym razie nie później niż w ciągu doby.

— A tam, na Ziemi, nikt jeszcze o tym nie wie?

— Nikt. Po co zresztą im o tym mówić, skoro już nic nie można zmienić? Według naszych obliczeń wszystko skończy się bardzo szybko. Po co zatruwać ludziom ostatnie godziny życia? Wystarczy, że my wszyscy tutaj w ośrodku już od kilku dni żyjemy jak skazańcy.

— I to pan… pan powiedział, że już niczego nie da się zmienić?! — jęknął pechowiec.

— A co za różnica, kto powiedział? — nieoczekiwanie wybuchnął Joy. — Niech pan zrozumie: przecież to koniec! Koniec wszystkiego, raz na zawsze! Oczekiwanie może przyprawić o szaleństwo. Żeby już było po wszystkim!..

— A więc po to pan mnie tu zaprosił! — powiedział cicho Ersie. — Chciał mi pan udowodnić, że w obliczu powszechnej katastrofy moje cierpienia po prostu tracą sens. Wspaniały pomysł!

— Co z panem, Ersie?

— Co z panem, Joy? Oszukał mnie pan! Nie, nie, to ja sam się oszukałem. Kolejna „przyjemna” niespodzianka. Łańcuch moich niepowodzeń ani myślał się skończyć. No cóż, znowu pomyłka!

Ostatnich słów rozmówca nie usłyszał, gdyż były to tylko nie wypowiedziane na głos myśli.

„To oczywiste, że Joy wcale nie jest Wyjątkowym! Co ja takiego znalazłem w jego twarzy? Piętno skazańca? Każdy je tutaj nosi. Gdyby tak teraz opowiedzieć Joyowi, jak się na nim zawiodłem, to może byłoby mu lżej w ostatnich minutach życia. Mielibyśmy się z czego pośmiać. Nie, to nie jest śmieszne… Eee tam, z samego siebie mogę śmiać się do woli! Przecież to boki można zrywać z takiego pecha! Ale nikt już się o tym nie dowie. Szkoda jednak, że nie pozostanie po mnie nawet cień uśmiechu na czyjejś twarzy. Śmieję się, bo jeszcze nie wierzę w bliskość nieuchronnego końca. A czyż można w to uwierzyć, skoro tak lekko się oddycha?

Ale ci ludzie, ci geniusze prognoz… Im mogę wierzyć, wszystkim mogę wierzyć oprócz siebie. Dość! Niepowodzenia też mogą czegoś nauczyć. Pora wyciągnąć wnioski.

Stwarzamy w sobie niepowtarzalny świat. Nic nie można na to poradzić, że taki jak ja musi termin „niepowtarzalny” zawsze pojmować zbyt dosłownie. Chwileczkę! Czy aby nie w tym kryje się to, co przeszkadza Kroczyć drogą, przetartą w mojej wyobraźni? Kiedy widzę wszystko, co winno się zdarzyć… Nie, „widzę” nie jest właściwym słowem: to dzieje się we mnie naprawdę… Ale tego już za wiele! Wystarczy mi jeden mit o Wyjątkowym. Chciałbym spotkać tego informatora, który wymyślił taki średniowieczny pseudonim. Gdyby Wyjątkowy istniał naprawdę, już samo to przezwisko kazałoby mu stronić od ludzi.

Dajmy spokój informatorowi! To już nie ma żadnego znaczenia. Jak sądzisz, co się właściwie wydarzy? Jak to będzie przebiegać? Co się ze mną dzieje?! Znów żałosne proroctwa? A niech tam! Są przyzwyczajenia, z których nie sposób zrezygnować.

Jestem człowiekiem i myślenie jest dla mnie taką samą koniecznością, jak oddychanie. Chęć uzyskania nie znanej informacji nie opuści mnie do końca.

Spokojnie, trzeba się skupić, to najważniejsze. Jeszcze spokojniej… Jeszcze… Tak. No, chyba się zaczęło… Znów pęka głowa i serce łomoce jak oszalałe. Ale dzięki temu mogę wszystko ogarnąć.

Oto ona, czarna macka celująca w samo serce! Wybuch entropii — znika ciepło i ruch. Gaśnie rozum. Ostatni błysk życia — stężałe zdumienie. Skupisko gwiazd rozpływa się obłokiem pyłu kosmicznego — popiołem przestrzeni… Już jest! W jednej chwili tyle bólu… Trzymaj się!.. Żeby tylko nie stracić przytomności…

A teraz idź, biegnij do przodu — od razu i jak najszybciej, jak zawsze! Nie pomiń żadnej możliwości, żadnego szczegółu! Wszystko utrzymaj w sobie!”


To, co się teraz z Ersiem działo, nie da się wyrazić żadnymi słowami. Ginęła w nim, rozpadała się cała Galaktyka, a ostatnie uderzenia miliardów serc odzywały się potwornym bólem w jego sercu. Tylko odczuwany ból przekonywał go o tym, że sam jeszcze żyje…


Ersie otworzył oczy.

Przez szum w uszach usłyszał czyjś oddech, owionął go zapach lekarstw. Spojrzał prosto przed siebie.

— On żyje! Żyje! — wykrzyknął znajomy głos Joya. — Doktorze, otworzył oczy!

— Ciszej! Proszę o spokój — powiedział lekarz. — Pozwólcie mu oprzytomnieć.

Chory dojrzał wreszcie podnieconą twarz astronoma.

— Ersie, to ja, Joy! Słyszy mnie pan? Wydarzyła się rzecz nieprawdopodobna: aparatura zarejestrowała eksplozję entropii w zagrażającym nam środowisku entropogennym. „Warstwa Curzona” szybko traci gęstość, neutralizuje się. Jesteśmy uratowani!

„No i chwała Bogu — pomyślał Ersie. — Ale po co od razu tak wrzeszczeć? Teraz już wiem, co się dzieje. To nie odczucie nieuniknionej realności, lecz sama realność wnika we mnie przed czasem i wtedy zrywają się więzi, zostaje zakłócona kolejność wydarzeń, nieuniknione staje się niemożliwym. Kim jestem i co mogę?

Człowiek zna wiele sposobów zmieniania i kształtowania realności, a ja jestem taki sam, jak pozostali. Tyle że natura obdarzyła mnie jeszcze jednym z możliwych sposobów.”

— Ersie — powiedział Joy nad samym jego uchem — teraz mogę już powiedzieć, kim pan jest. Proszę się nie dziwić, ale pan właśnie jest tym…

— Chwileczkę — przerwał mu chory. — Proszę o jedno… Nigdy, powtarzam: nigdy nie nazywajcie mnie Wyjątkowym… Wiecie, jak się nazywam!


Przełożył Tadeusz Gosk

Загрузка...