Księżycowy samochód poruszał się dość szybko po przetartym szlaku. Jan, rozparty na tylnym siedzeniu, widział przed sobą — pomiędzy masywnymi korpusami dwóch robotów — wycinek księżycowej panoramy. Nie znał tych okolic, kazał więc jednemu z robotów podawać głośno nazwy mijanych obiektów i widocznych większych kraterów. Robot kierowca znał je wszystkie doskonale, widać wielokrotnie już przemierzał tę trasę. Drugi robot tkwił bez ruchu obok kierowcy, tylko od czasu do czasu wymierzonymi, mechanicznymi ruchami regulował coś na desce rozdzielczej pojazdu.
Jan, który w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin wędrował nieustannie od stacji do stacji, wykorzystywał na drzemkę każdy równiejszy odcinek trasy, gdy pojazd sunął kołysząc się z lekka na miękkich amortyzatorach.
Obudziło go delikatne potrząsanie za ramię. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą postać robota.
— Przepraszam, panie inżynierze. Jesteśmy przed stacją Arthemis — powiedział robot, otwierając drzwi pojazdu.
Jan sprawdził wskaźnik powietrza, dociągnął pas na swym ubiorze księżycowym i spojrzał pytająco na robota.
— To jedna z najpiękniej położonych baz księżycowych — powiedział robot, jakby cytując przewodnik turystyczny. — Założona w końcu ubiegłego wieku, wielokrotnie modernizowana, służyła jako baza centralna wielu wyprawom selenograficznym, badającym ten rejon powierzchni Srebrnego Globu. Obecnie od dwóch lat nie zamieszkana…
— Dobrze, dobrze… — przerwał mu Jan, wysiadając z pojazdu. Z przyjemnością rozprostował nogi, przeszedł kilkadziesiąt metrów w kierunku stacji i znalazłszy niewielki odłam skalny, przysiadł na nim, by obejrzeć to reklamowane cudo.
Stacja Arthemis wyglądała rzeczywiście malowniczo. Położona na stoku sporego wzniesienia wtapiała się w kamienisty krajobraz. Znaczna część jej kubatury użytkowej ukryta była w szerokiej, ukośnie biegnącej szczelinie, przecinającej stok. Do wrót stacji wiodła dość stroma, wąska droga, pokonująca w dwóch zakosach wysokość kilkudziesięciu metrów.
Jan wytężał wzrok, chcąc z tej odległości dostrzec jakiś ślad ludzkiej obecności — błysk światła w przejrzystej kopułce obserwacyjnej, jakiś ruch przy wejściu… Niczego takiego nie wypatrzył, choć przecierał kilkakrotnie hełm irchową ściereczką i wytężał wzrok. Po kilku minutach zawrócił do pojazdu, wsiadł i kazał jechać. Już w kabinie samochodu spostrzegł, że ma odpiętą jedną z zewnętrznych kieszeni skafandra. Zanim ją zapiął, sprawdził odruchowo zawartość. Brakowało irchy do przecierania szybki w hełmie, ale ponieważ pojazd w pędzie minął właśnie miejsce, gdzie Jan ją zgubił, więc machnął ręką na ten drobiazg.
Dojeżdżali do wrót tunelu śluzowego. Niebieskawoszary pył podłoża utrwalił tu dziesiątki śladów różnych pojazdów, odwiedzających stację od chwili jej powstania. Wszystkie ślady były oczywiście zupełnie wyraźne, jakby pozostawione przed chwilą. Tylko w miejscach, gdzie jedne przecinały drugie, można było stwierdzić, który był późniejszy. Pojazd zatrzymał się przed stalową bramą. Robot kierowca podszedł do dźwigni zamka i przesunął ją. Na wrotach zapłonęło zielone światło i po chwili odsunęły się one, wpuszczając pojazd do wnętrza.
W komorze śluzy zapłonęło światło. Jan patrzył przez chwilę na wskaźniki małej tablicy rozdzielczej. Ciśnienie i skład powietrza we wnętrzu stacji nie odbiegały od normy. Wskaźnik zapasu ciekłego powietrza wykazywał lekki ubytek poniżej maksymalnego stanu, ale to jeszcze nie świadczyło o obecności ludzi.
Roboty sprawnie wyładowywały swoje skrzynie z przyrządami pomiarowymi. Jan podszedł do drzwi wiodących w głąb stacji. Śluza wypełniła się już powietrzem, więc nacisnął przycisk zamka.
Ruszył korytarzykiem w kierunku części mieszkalnej, roboty zaś skierowały się od razu do siłowni, mieszczącej się na niższej kondygnacji, pod poziomem gruntu. Jan znał z grubsza rozkład pomieszczeń stacji Arthemis. Była to jedna z tych, które major Netz zaznaczył na mapie czerwonymi kółkami. Tej mapy Jan oczywiście nie miał przy sobie, nie miał także planu stacji, ale wbił je sobie w pamięć podczas pierwszej doby pobytu na Księżycu.
Jan odszukał pierwszy z brzegu pokój mieszkalny, wszedł do środka i z ulgą ściągnął skafander.
„Trzeba będzie obejść wszystkie kąty” — pomyślał i ziewnął. Miękki tapczan kusił jednak zbyt mocno. Jan wyciągnął się na nim z dłońmi pod głową i — „tylko na chwilę” — przymknął oczy.
Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą siedzącego na krześle mężczyznę o podłużnej, szczupłej twarzy i okrągłych, bardzo ciemnych oczach.
Ta twarz, choć zmieniona upływem lat, była Janowi zna na. Prawie natychmiast skojarzył ją z imieniem i nazwiskiem.
— Witam cię w stacji Arthemis — powiedział tamten, a Jan zauważył, że jego spoczywająca na kolanie dłoń trzyma mały pistolet.
— Dzień dobry — powiedział Jan spokojnie. — O co chodzi?
— Czyżbyś naprawdę nie wiedział?
— O czym?
— Dobrze, dobrze… Już ja wiem, to wystarczy. Wynoś się stąd. Ten pokój nie ma dobrego zamknięcia, musisz się przenieść do innego pomieszczenia.
— Nie denerwuj się, Carlos… — wycedził Jan, obserwując twarz przeciwnika.
Lufa pistoletu drgnęła. Przybysz wstał z krzesła i z bliska przyjrzał się Janowi.
— A ty skąd mnie na tyle znasz, że zwracasz się do mnie po imieniu, którego od lat nie używam?
— Zawsze byłeś krótkowidzem, Carlos. I nie chciałeś nosić okularów. Ale teraz już powinieneś, nie jesteśmy już głupimi studentami, tylko poważnymi ludźmi, załatwiającymi poważne sprawy.
Człowiek nazwany Carlosem wciąż wpatrywał się w twarz Jana.
— No, przypomnij sobie, pierwszy rok studiów, Instytut Kosmiki!
— Jan? — wyszeptał Carlos na wpół do siebie.
— Tak, to ja. Bardzo dawno cię nie widziałem. Dziękuję, że złożyłeś mi tak nieoczekiwaną i miłą wizytę. Tylko… może opuścisz nieco niżej lufę tego, co trzymasz w ręku…
Carlos spojrzał na niego bystro.
— Zaraz, zaraz, przyjacielu — powiedział przeciągle. — Wydaje mi się, że studiowaliśmy razem biofizykę?
— Owszem, ale tylko przez jeden rok. Później zniknąłeś mi z oczu. Pewnie masz jeszcze gdzieś kilka pożyczonych ode mnie książek..
— Ty mnie tu, kochany, nie zagaduj — burknął Carlos zimno i z irytacją. — Od kiedy to biofizycy jeżdżą po Księżycu jako konserwatorzy stacji badawczych? Gadaj zaraz, kto cię tu przysłał, co tu robisz? Pomówmy szczerze, Janie!
— Świetnie, ty zaczynasz! — uśmiechnął się Jan.
— Jesteś bezczelny — Carlos z dezaprobatą pokręcił głową, ale Jan zauważył, że jego dawny kolega mimo woli daje się wciągnąć w rozmowę, której ton przypominał nieco ich beztroskie pogaduszki sprzed kilkunastu lat.
Tak, to był ponad wszelką wątpliwość ten sam Carlos Pedro Aldez, zawsze skłócony ze wszystkimi, ambitny pechowiec, podejrzliwy i nieufny, anarchista i znany na całym wydziale rozrabiacz, pewien swej nie docenianej przez ogół genialności, bezwzględny jak wszyscy diabli w swoim dążeniu do niezależności i panowania nad kolegami — co mu się zresztą na ogół nie udawało…
Jeden tylko Jan potrafił niekiedy dojść z nim do ładu. Czyżby Kosmopol dogrzebał się aż do tych starych spraw Jana — studenta? Jeśli tak, to doprawdy, oni muszą chyba wszystko o wszystkich wiedzieć. To by tłumaczyło, dlaczego wybór padł na Jana, ale… jeśli Carlos jest tym, który porwał statek księżycowy, to cóż mogą pomóc stare znajomości?
— Jesteś bezczelny i mylisz się, sądząc, że będę się z tobą cackał tylko z powodu jakichś tam dawnych kontaktów… Ale ponieważ jakoś nigdy nie miałem z tobą poważniejszych zatargów, więc niech tam, zagram z tobą w otwarte karty. Tak, to właśnie ja i jeszcze paru, porwaliśmy ten statek.
— Przeskrobaliście coś na Ziemi?
— Tak mówią? A, to dobrze. Ale Kosmopol szybko przekona się, że mamy zupełnie czyste konto. Poza tym porwaniem, oczywiście, lecz to po prostu drobiazg, preludium…
— Po co to wam było potrzebne? Kiedy zamierzacie odesłać Binxa?
— O, za dużo chcesz wiedzieć, Jan. Staremu Binxowi żyje się u nas doskonale. Więc przysłali cię tutaj, żebyś nas wytropił?
Jan ociągał się chwilę z odpowiedzią.
— Nno… — powiedział wreszcie — jeśli już mamy szczerze rozmawiać, to powiem. Tropić was nie musiałem, bo Kosmopol jest prawie pewien, że jesteście właśnie tutaj. To zresztą nie ma większego znaczenia, bo dopóki macie zakładnika, nie mogą przeprowadzić żadnej akcji przeciwko wam. Boją się o tego Binxa. To człowiek stary, niezupełnie zdrowy… Krótko mówiąc, przysłali mnie, abym was skłonił do wypuszczenia go stąd, w zamian za mnie. Zgodziłem się zostać tu jako zakładnik, tak długo, jak będziecie uważali za stosowne… Choć właściwie nie rozumiem, do czego zmierzacie…
Aldez zarechotał, wyraźnie ubawiony tą — wymyśloną przez Jana na poczekaniu — propozycją zamiany.
— A to dopiero! — śmiał się głośno i szczerze, siadając na skraju tapczanu. — Wypuścić Binxa! Albo są tak naiwni, że przypuszczają, iż ja nie wiem, kogo u siebie mam, albo… może sami nie wiedzą…? No, niech cię licho! To ci kawał! Oddać im Binxa.
Spoważniał nagle, zastanawiając się nad czymś i mierząc Jana spojrzeniem.
— Powinienem odesłać cię stąd do stu diabłów — powiedział. — Ale nie zrobię tego. Przyda mi się drugi zakładnik. A Binxa nie oddam, tak jak nie oddaje się wygranego losu loteryjnego. Chodźmy!
Lufa ubodła Jana pod lewą łopatkę. Zrozumiał, że żarty skończyły się zdecydowanie i że trzeba potulnie dać się zamknąć. Aldez poprowadził Jana krętymi schodkami w dół, do pomieszczeń magazynowych. Odryglował jedne z ciężkich, stalowych drzwi i popchnął więźnia do wnętrza małego, ciemnego pomieszczenia. Gdy zapalił światło, Jan dostrzegł w kącie, na kilku warstwach gąbczastego plastyku, skuloną pod kocem postać śpiącego człowieka. Obok na podłodze stało kilka puszek konserw, naczynie z wodą i elektryczny czajnik.
— Zostaniesz tutaj, Link, dopóki nie przygotujemy ci stosowniejszego apartamentu. Porozmawiaj sobie z tym staruszkiem. Może ty go potrafisz przekonać, że powinien być rozsądniejszy… Wytłumacz mu, że stąd nie można uciec.
Aldez wychylił głowę na korytarz.
— Heron, jesteś tam? — zawołał.
Zatupały czyjeś kroki, a Jan pomyślał od razu, że ten ktoś musi mieć iście słoniowy chód, jeśli tak tupie nawet na Księżycu.
— Jestem, Pedro! — powiedział niski, chrapliwy bas. — Właśnie kazałem tym dwom robotom, żeby poszły do magazynu głównego i wyłączyły się. Nie lubię, jak mi się automaty kręcą po stacji.
— Dobrze zrobiłeś. Tylko po diabła nosisz ten ołów? Zrzuć to wreszcie, bo patrzeć nie mogę, jak się męczysz. Przygotuj pokój dla nowego gościa. Może być szóstka, tylko nie zapomnij dobrze zaryglować tych drugich drzwi, od strony magazynu.
Aldez odwrócił twarz w kierunku Jana, który niezdecydowanie stał na środku pomieszczenia.
— Biedny Heron! — powiedział Aldez drwiąco. — Przyzwyczaił się nosić na Ziemi swoje sto pięćdziesiąt kilogramów i teraz wciąż mu czegoś brakuje, więc zrobił sobie ołowiane podeszwy, pas i coś tam jeszcze. Biedak, pierwszy raz na Księżycu, wciąż ma kłopoty ze zmniejszonym ciążeniem.
Zatrzasnął drzwi, zaryglował je od zewnątrz i pokrzykując coś jeszcze za Heronem, oddalił się.
„Wygląda na to, że wykonałem zadanie” — pomyślał Jan, sadowiąc się na skraju barłogu, obok leżącego Binxa. Ten, obudzony już widocznie wcześniej, odchylił teraz skraj koca i spojrzał na Jana.
Był człowiekiem starym, nawet bardzo starym. Miał twarz kościstą, o ciemnej cerze, zmęczone i podpuchnięte oczy i dość jeszcze gęste, zupełnie białe włosy. Przez chwilę mierzył Jana wzrokiem.
— Kto ty jesteś? — powiedział nagle napastliwie. — Czego chcesz? Niczego ci nie powiem, rozumiesz? Niczego!
— Dzień dobry, panie Binx — powiedział Jan łagodnie, a nie doczekawszy się odpowiedzi na powitanie, ciągnął dalej. — Przybyłem tu, by panu pomóc. Wysłał mnie Kosmopol…
— Stary chwyt! — przerwał mu Binx niecierpliwie.
— Niech pan posłucha, Binx — powiedział Jan ostrzej. — Nie wiem, co pan ma do ukrywania, ja w każdym razie niczego nie chcę z pana wydobyć. Wiem, że Aldez potrzebuje pana nie tylko w charakterze zakładnika. Wiem także, że nie jest pan naprawdę tym, za kogo się pan podaje. Proszę mi powiedzieć, kim pan naprawdę jest?
Staruszek spojrzał na niego bystro.
— Jak to? Jeśli pan jest z tej szajki, to nie powinien pan o to pytać!
Jan zauważył, że Binx przeszedł w rozmowie z „ty” na „pan”, i wyciągnął stąd wniosek, że staruszek zaczyna się zastanawiać nad prawdziwością jego oświadczenia.
— Czyżby zatem Kosmopol tak bardzo interesował się moim losem, nie wiedząc, kim jestem?
— Kosmopol wie, ale mnie o tym nie poinformowano. Może to miało jakieś znaczenie, zanim się tu dostałem. Teraz jednak sądzę, że powinienem się o tym dowiedzieć. Od pana właśnie…
Binx zastanawiał się jeszcze, lecz wreszcie doszedł widocznie do wniosku, że nie ryzykuje właściwie niczym, ujawniając w tej sytuacji swą tożsamość.
— Mówisz, że wiedzą… — powiedział w zadumie. — Wobec tego dziwi mnie, że dotychczas jeszcze nie zbombardowali tej stacji i kilku sąsiednich, dla pewności. Czekałem na to, jak na zbawienie. Oni jeszcze nie próbowali mnie torturować, ale… nie widział pan pewnie tego olbrzyma, Herona… Na sam widok można się załamać. Ale ja i tak niczego nie powiem. Może pan to powtórzyć swoim szefom w Kosmopolu, albo, jeśli pan jest człowiekiem Aldeza, to jemu… Mnie na życiu nie zależy, zresztą… to i tak na jedno by wyszło, życia nie ocalę. Ale nie powiem niczego. Nie pomogą im ani stare mapy Księżyca, ani nikt z żyjących… Kerman dawno nie żyje, a wiem, że pary z ust nie puścił przez całe życie. To był twardy człowiek! I uczciwy. A Dali zginął na Marsie dwadzieścia dwa lata temu. Więc i stary Molton też zabierze, jako ostatni, do grobu tę tajemnicę. Robota była wykonana jak należy. Dobra, czysta robota!
— Molton to pan?
— Starszy sierżant Molton, młody człowieku…
Drzwi otworzyły się. Ukazała się w nich postać, prawie w całości wypełniająca ich otwór.
— No, chodź, bracie — powiedział ochrypły bas. — Mamy dla ciebie lepszy pokój. Jesteś, bądź co bądź, kolegą naszego szefa!